czwartek, 26 stycznia 2012

Rozmowa z łączniczką AK Stanisławą Nowak, pseudonim "Emilka"

Jabłka po akowsku
ze Stanisławą Nowak  - „Emilką” rozmawiają: Elzbieta Klimza (tym razem po drugiej stronie dyktafonu), Tomasz Czarny i Wiktor Kula 

Pamięć ludzka nie jest wehikułem czasu, który pozwala cofnąć się do dowolnego momentu życia i obserwować zdarzenia po kolei, tak jak się działy. Wspominanie podobne jest raczej do układanki, w której dopasowując do siebie pojedyncze puzzle, powoli odtwarzamy obraz minionej rzeczywistości. Nawet, gdy staramy się zachować chronologię zdarzeń, to takich „dygresji wspomnieniowych” nie jesteśmy w stanie uniknąć. Zwłaszcza, gdy wspomnienia budzą silne emocje. Tak właśnie było w przypadku łączniczki AK „Emilki” - pani Stanisławy Nowak, kiedy opowiadała nam swoją historię.
       
Proszę powiedzieć, kiedy się pani urodziła?                       
Urodziłam się 28 lipca 1923 roku w Łańcucie.
O wojnie.
Zostałam zaprzysiężona, jako żołnierz Armii Krajowej w październiku 1942 roku. Przysięgę moją przyjął porucznik przedwojenny Czesław Szurmiak, pseudonim „Burza”. Nie każdy mógł przyjąć przysięgę. To musiał być pewny człowiek, ze zobowiązaniami, dlatego było wąskie grono ludzi upoważnionych do przyjmowania przysięg. Ta osoba odpowiadała za to, kogo przyjmowano w konspiracyjne szeregi. Tekst przysięgi brzmiał następująco: „W obliczu Boga Wszechmogącego i Najświętszej Marii Panny Królowej Korony Polskiej kładę swe ręce na ten święty krzyż, znak męki i zbawienia i przysięgam być wierny ojczyźnie mej Rzeczypospolitej Polskiej, stać nieugięcie na straży jej honoru i o wyzwolenie jej z niewoli walczyć ze wszystkich sił, aż do ofiary mego życia. Prezydentowi Rzeczypospolitej Polskiej i rozkazom Naczelnego Wodza oraz wyznaczonemu przezeń dowódcy Armii Krajowej będę bezwzględnie posłuszny, a tajemnicy niezłomnie dochowam, cokolwiek by mnie spotkać miało.”
Przyjmujący wtedy odpowiadał: „Przyjmuję cię w szeregi żołnierzy armii polskiej, walczącej z wrogiem w konspiracji o wyzwolenie ojczyzny. Twym obowiązkiem będzie walczyć z bronią w ręku, zwycięstwo będzie twoją nagrodą, zdrada karana jest śmiercią”. To jest bardzo ważne, bo np. ja się spotkałam w PRL-u z taka postawą: „A, co tam podpisać?” Żadnej deklaracji myśmy nie podpisywali. Papier jest cierpliwy i wszystko przyjmie.  Można go sfałszować, zmienić, ale taka przysięga złożona na krzyż zobowiązuje do śmierci. Bo zawsze Polska jedna była. Piastowska, Jagiellonów, elekcyjna, a jak jej nie było na mapach Europy, to była w sercach Polaków…
    Różne wykonywałam zadania w konspiracji. Przede wszystkim woziłam pocztę do Przeworska, do Rzeszowa. W Przeworsku miałam trzy skrzynki kontaktowe, zaś w Rzeszowie było cztery, z tym, że jedna była taka „ruchoma” w klasztorze u Bernardynów. Tam taka pani siedziała. W Rzeszowie miałam punkty kontaktowe: na ulicy Krakowskiej, drugi był parę metrów za klasztorem Bernardynów, następny - drugie piętro przy farze rzeszowskiej, taka duża kamienica. Tam taka pani profesor była. No i jeszcze na ulicy Lwowskiej. To były trzy moje skrzynki kontaktowe, poza tym jeszcze jedna taka luźna tzn., że jak przyjeżdżałam do Rzeszowa, szłam zawsze do Bernardynów. Gdy siedziała ta pani i kiwała głową tzn., że nie było żadnej wpadki, że nie ma żadnego „kotła” i można dalej iść bezpiecznie. W sytuacji, gdy była wpadka, to ta osoba dawała znać bym dalej już nie szła do lokalu. Świetnie to było zorganizowane, a ludzie, którzy tam siedzieli, nie liczyli się z czasem i żadnej korzyści z tego nie mieli.
       Jednego razu, to był chyba 1943 rok, Bronia mi dała takie pudełko, jak na buty i tam były części do radiostacji. Ja sobie uszyłam taką torbę, wzięłam to, wyjęłam z tego pudełka, bo to jeszcze było oblepione szarym papierem, włożyłam do nowej torby, a na wierzch wysypałam dwa kilo jabłek i przyszłam na stację. Jeszcze jedna ważna sprawa: przed każdym wyjazdem wstępowałam do kościoła przed ołtarz Matki Boskiej i mówiłam „Matko Boska pamiętaj. Muszę wrócić szczęśliwie.” Proszę sobie wyobrazić, że przychodzę na stację, nie ma nikogo, a ja sobie myślę: „A chwała Bogu”. Nagle słyszę „Co wiezie?, Arbeitskarte!” i do dzisiaj mam ten przestrach w sobie. Oni mnie z tyłu naszli, ja odpowiedziałam, że wiozę jabłka. Miałam Arbeitskarte prawdziwą i pokazałam. On tak nawet kopnął, dwa jabłka wyleciały, zobaczył i poszedł dalej.
         Do nas do Łańcuta przyjeżdżało dużo handlarzy na spirytus, bo fabryka Potockiego  szła na pełnych obrotach. Wszyscy mieli pełno spirytusu, bo za zboże Niemcy płacili wódką, tylko ta wódka była taka, jak opowiadał jeden doktor, że w czasie jednego z wesel w Handzlówce, czy w Husowie , ludzie się potruli. Ona była zaprawiana jakimś środkiem chemicznym, by był większy procent. To nie była czysta wódka. Oni zainteresowali się tą kobietą ze spirytusem, ona miała pełną walizę. Ja wsiadałam do pociągu, choć nogi miałam jak ołów, taka byłam stremowana. Ona zbierała te swoje ciuchy z tej walizki, a oni te flaszki z wódką pozabierali i to mnie uratowało i przyjechałam szczęśliwie.
     Innym razem jechałam z Przeworska i już mam wysiadać na stacji. Jedna osoba mi mówi: „Jedź dalej, bo wszystkich ludzi, co przyjechali z Przeworska, wzięli do sądu na rewizję”. Nie wysiadłam, tylko pojechałam do Strażowa , bo tam był przystanek, następnie udałam się do znajomych w Krzemienicy  i z Krzemienicy spokojnie [do Łańcuta]. Za mną już byli w sądzie, bo wiedzieli, że wiozą pocztę dla komendanta „Szpaka” . Najpierw byłam u Pieniążków, potem u Skrobaczów i o szóstej wróciłam do domu, a oni szukali i szukali. Ja zaś przyszłam spokojnie. Miałam przy sobie dosyć dużą paczkę tej poczty.
    Trzecie zdarzenie było naprawdę niebezpieczne, niemal tragiczne. Szłam na stację i już miałam iść ulicą Grunwaldzką , ale coś mnie tknęło, bo też wiozłam taką paczkę i między innymi kilka lewych kenkart. Już miałam iść Grunwaldzką, bo było błoto po deszczu. Poszłam Dominikańską  na dole. Tam była taka polna droga , którą bezpośrednio  wychodziłam na stację. Ja przychodzę, a koleżanka jedna, ona nie była związana z AK, ona przyjechała na plac. Ja pytam, „Gdzie ty tak długo byłaś?” Oni wszystkich rewidowali, kto wchodził na plac, jak było wejście na stację, taki deptak. Tam sobie stali, we dwóch i wszystkich rewidowali, kto jechał do Rzeszowa. Jak jakaś kobieta miała masło, to wszystko zabierali. Oni tak strasznie okradali tych ludzi ze wsi. Jak ja się wtedy cieszyłam! Bo miałam osiem lewych kenkart i mi się udało.
        Był w Łańcucie taki pan, wiem, że miał na imię Wacław. On miał wyjątkowy dar podpisywania wszystkich. Gdy ja przychodziłam, to zawsze pytał: „ A ile dzisiaj?” i wszystkich podpisywał. Zdjęcia do lewych kenkart robił Gieniu Nagietowicz, pseudonim „Orion”. I on dostarczał te zdjęcia. Druki dawał mi jeden pan z magistratu, bo to wtedy magistrat był, a nie urząd miasta. Ja pytałam się go już po wyzwoleniu: „ Jak się pan rozliczał z tego, bo przecież te kenkarty, to były druki ścisłego zarachowania”. On odpowiedział: „ Wie pani, raz już miałem takie braki, wylała mi się cała flaszka atramentu na tą półkę z tymi kenkartami czystymi”, ale przeszło, udało się. Z kolei spotykam po wyzwoleniu pana Wacława i mówi mi: „Panienko, ale się nam udało, pani wie, skórę by ze mnie darli!”, „Za co?”  - zapytałam. „Pani wie ile razy podrabiałem podpis  gubernatora Franka, ile razy ja jego podpisywałem?!”.       
             Potem znowu druga taka sprawa. Wojskowa Służba Kobiet - komenda znajdowała się w pałacu. Wchodziło się bocznym wejściem, jak wchodzi się teraz do hotelu. To było na parterze, a na górze mieszkał Orstkomendan t- to była taka władza administracyjna, jak burmistrz. Bo te wszystkie egzekucje, ściganie Żydów, itd. to robiła żandarmeria. Oni mieli siedlisko w zajętym budynku pana Bieniasza na Placu Sobieskiego . To był dwupiętrowy budynek, na dole znajdowało się więzienie. Hrabia Potocki zabierał tego Orstkomendanta do Albigowej, gdzie znajdowała się stadnina koni i on sobie jeździł na koniach i Polacy mieli spokój od niego. W każdym razie tutaj jest wielka zasługa Potockiego, że jak naszych zabrali do Pustkowa, to był dwa razy u gubernatora Franka. Pacyfikacja Łańcuta była 5 lipca 1943 roku i ponad 60 osób zostało wywiezionych do Pustkowa9. Oni prawie wszyscy wrócili szczęśliwie z powrotem, z tym, że, komendantka Wojskowej Służby Kobiet (miała pseudonim „Czajka”, ale jak się nazywała, to ja też nie wiem) mówiła mi osobiście, że hrabia nie jechał z pustą ręką, tylko zawiózł gubernatorowi dwa autentyczne obrazy jakieś. Jeden był obraz Wyczółkowskiego, a drugi nie wiem.   
                         Jeszcze jedną rzecz powiem śmieszną. Miałam pierwsze zadanie i byłam u kochanki Kokotta. A Kokott to był straszny [żandarm] Ile on rozstrzelał tych Żydówek! Chodziło o taką sprawę.           W Kraczkowej mieszkała rodzina z Łodzi, albo z Poznania. Mąż tej pani był wielkim działaczem, bo przed wojną na terenie Niemiec była organizacja Polaków „ Rodło”. Ich herbem był bieg Wisły wystylizowany i jedno miasto Kraków. On był bardzo związany i działał dla wywiadu Polski. Oni uciekli z zachodu, coś zabrali ze sobą. Pieniądze się skończyły i żona tego pana sprzedawała ubrania na rynku, a że nie miała Arbeitskarty, to została zaaresztowana. Jednakże poszły pieniądze [łapówka] to ją wypuścili, ale trzeba było jeszcze coś zanieść. Zorganizowano paczkę-wielkie pudło, mieszanki wedlowskiej (ale nic nie skosztowałam, bo wszystko było zapakowane) i oprócz tego wodę kolońską męską zorganizowano w pałacu. Przecież hrabia „Fredziu” (Alfred Potocki) nie robił remanentu swoich kosmetyków. Kokott dostał porządną wodę francuską.
    Wszystko było tak wspaniale zorganizowane. Nikt się nie zapytał: „Za co?”, „Za ile trzeba dać zarobić?”, dać nocleg, jedzenie. To było bardzo dobre społeczeństwo w Łańcucie i w okolicy. Przecież u księdza Bąka w Husowie czterech „oświęcimiaków” przeżyło okupację i ludzie wiedzieli, że oni pomagali księdzu w gospodarstwie, ale to nikogo nic nie obchodziło, bo to było społeczeństwo katolickie i polskie.                                         Jest jeszcze jedna ważna sprawa. W Jarosławiu pracowała pani Basia. Ja jej nie znałam, ale pamiętam, że tylko raz była w Łańcucie. Ona zadzwoniła do Łańcuta, kiedy gestapo jedzie do mieszkania starszych państwa Niedentalów. Najważniejsze, że podała też dokładną datę pacyfikacji Łańcuta. To było coś niesamowitego. Wtedy ja nie spałam. Mama mówi: „Czego ty nie idziesz spać?” Ja mówię: „No mama nie mogę, to tamto”. Oni przyszli o świcie, szarzało, jak przyszli i to był taki straszny moment. Pewnie z ośmiu weszło, jeden do piwnicy, jeden na strych i w każde drzwi. Pełno ich było. Dziadziu Kolek miał takie szerokie  łóżko, spał na kraju, bo był lipiec, przykryty kocem, to Niemiec odwalił ten koc, bo myślał, że przy nim drugi leży. I tacy byli strasznie brutalni. Chcieli złapać ludzi, których mieli na liście. A nie było ich dużo. Bo na poczcie działała specjalna komórka, trzech panów było i wyłapywali listy - anonimy, co szły na żandarmerię. Ale oni nie wszystko wyłapywali,  bo potem okazało się, że była jeszcze jedna skrzynka pocztowa przy żandarmerii. Można tam było wrzucać listy, bo przyjechał taki „Szwab”, nie umiał słowa po polsku. Opowiadała mi taka jedna, co pracowała tam niedługo. Ona była sprzątaczką. Mówiła, jacy oni byli wściekli, że nie znaleźli anonimów. Było kilka skrzynek pocztowych w tym mieście, a nie było ani jednego anonimu. To jest niemożliwe, żeby nie było. Potem on [żandarm] tak już pilnował, tak sprawdzał tych listonoszy. Ale jednak dochodziły jakieś anonimy, bo „sześćdziesiąt parę” osób zabrano do Pustkowa, a dwóch zastrzelono: Tadzia Filipińskiego, pseudonim „Janosik” i Józefa Martyńskiego.                              
Mam pytanie: Czy Józef Martyński, był w Armii Krajowej, bo ja słyszałem, że on właśnie nie należał?
Nie, nie był zaprzysiężony. U niego radioodbiornik stał na stole i on przy tym radioodbiorniku miał jeszcze notatki z poprzedniego dnia.
Czyli został rozstrzelany za posiadanie radioodbiornika?
 Tak, on mieszkał w budynku starej likierni i liczył, że tam będzie bezpieczniej.
Grał na fortepianie u Potockiego.
Tak, Potocki miał piękną orkiestrę, symfoniczną i taką. Jak Potoccy byli razem to ta orkiestra była w kościele. Mieli taki bęben i ten bęben ciągnął kucyk, a za tym kucykiem chmara dzieci goniła. Hrabina nigdy nie siedziała w kościele, tylko w loży na pierwszym piętrze. A hrabia  - zima, lato  - zawsze w eleganckim ubraniu, czerwony goździk w klapie i zawsze stał w pierwszej nawie, między dziewczynami ze Soniny.
O proszę, z mojej miejscowości, nawet nie wiedziałem.
Hrabia bardzo zasłużył się tą wizytą u gubernatora. Ja przecież czytałam, co się działo w tym Pustkowie! Ilu ludzi tam zginęło! A nasi łańcucianie...
Przeżyli wszyscy.
A, jeszcze druga rzecz. Opowiadał kuzyn, który pracował w Polmosie i był głównym księgowym. On powiedział, że pracownicy Spółki załadowali całe auto spirytusu i zawieźli do Pustkowa. Łańcucianie byli tam na specjalnych prawach. Bo tamci [załoga obozu] pili hrabiowską wódkę.
W Pustkowie, w tym obozie?
Tak, opłaciło się.                                                       
Mam takie pytanie: Co właściwie było powodem pacyfikacji Łańcuta?
Wie pan, pacyfikacje były wszędzie. Parę dni przed pacyfikacją Łańcuta była pacyfikacja Leżajska. Byłam u tej pani, która była świadkiem. W Leżajsku na stadionie gimnazjum rozstrzelano 50 osób.
No właśnie, a u nas tylko dwie.
Tam w pobliżu były kompleksy leśne, gdzie działała ta partyzantka. Powiem też, że pod koniec okupacji było widać, że Niemcy tracą już takiego swojego animuszu. Co ja się naśmiałam! Wracałam z Przeworska. Pociąg był osobno i ci wszyscy Volksdeutsche z tymi ciuchami ładowali się do środka. To był czwartek, a do nas przyszli Sowieci w niedzielę.
A kiedy to było właściwie? Mniej więcej 27 sierpnia może?                       
Końcem lipca w 1944 roku. W niedzielę przyszli rano.   
Czy dużo Volksdeutschów było w Łańcucie?
Było paru. Powiem też, że u nas teren był o tyle spokojny, że wiedzieliśmy, kto współpracuje z Niemcami. Bo taki przecież Winnicki był, taki Krauz…
Kasimir Krumholts.
Oni byli Folksdojczami wszyscy. W wielkim mieście było całkiem co innego. Nie wiadomo było, kto był konfidentem i kogo się obawiać. A właśnie, o Winnickim muszę powiedzieć. Ja zdawałam do gimnazjum w 1936 roku. W pierwszej klasie uczył nas niemieckiego profesor Miklas. Do drugiej klasy przyszedł profesor Winnicki. Okazało się, że był szpiegiem niemieckim.                                        
Jeszcze sięgnę pamięcią do 1939. Jak był obstrzał Łańcuta z soboty na niedzielę 9-10 września 1939 roku to żaden pocisk artyleryjski nie spadł na koszary. Przed koszarami się paliło naprzeciw młyna, potem pocisk spadł na budynek, na stodołę Szklannego po drugiej stronie koszar i tu na tej drodze koło nas. Widzi pan, jak tutaj pękają mury? To wszystko jest po tym pocisku artyleryjskim.
Czyli tutaj padł pocisk?
Tak. Trzy metry od domu. Szalona siła była, bo wszystkie te cztery okna, tu dwa, tam dwa były oszklone. Tylko mieliśmy szczęście. Ten obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej mama postawiła w oknie (bo moja siostra uczyła 12 kilometrów od Częstochowy). Pocisk padł za orzechem, a był bardzo gruby orzech. Dom był postawiony w 1900 roku. Cała siła wybuchu poszła na pień tego orzecha. Potem nie można go było piłą uciąć! Tyle było tych odłamków, ale jakie one były! Było strasznie dużo orzechów, ja zbierałam, wie pan, tu miałam rany, bo ta stal była taka zadzierzysta. Zaraz ta stal rdzewiała.
   Taki budynek stoi przy placu targowym w Łańcucie. Tam też spadł pocisk, ale nie wpadł do środka, ale wybuchł w drzwiach, jak się wchodzi do suteryn. Tam zostały zabite trzy osoby. Córka pana Adamczaka, pani Skwarczyńska i żona pana Jarockiego (on pracował w gimnazjum). To dziecko, jego synek wybiegł na ogród. Jak on wył strasznie: „ Mamo! Mamo!”. Tu lecą te pociski artyleryjskie, tu się pali, a to dziecko woła: „Mamo! Mamo”. Dopiero na drugi dzień, jak szłam do kościoła z [małą?] na sumę, bo prędzej nie przeszło przez szosę, tak jechali i dopiero tam stała fura z magistratu i zabierała tych zabitych na cmentarz. A jeszcze pocisk wpadł na Piłsudskiego 1, tam, gdzie Fajgier kupił ten dom. Tylko nie w dom, lecz w szopę, bo ten Żyd Weissmann, ja z jego synem chodziłam do klasy. On miał taki handel jajami, tam było pełno skrzynek z wiórami, to tam się te szopy paliły. Pocisk spadł też koło kościoła, jak się schodzi ze schodów i tam został zabity pan Kudła. Ale ten pocisk artyleryjski nie wypalił, tylko on chciał go rozbroić.
On przed I wojną światową był oficerem armii austriackiej i umiał strzelać.
 Jak była rezurekcja i Boże Ciało, to strzelał z moździerza. Wie pan, ja pamiętam, jak mój brat starszy dostał lanie od mamy, bo miał nowy mundur harcerski pobrudzony prochem. Ci chłopcy ładowali panu Kudle te moździerze i on był cały opylony tym prochem. Ich to strasznie [cieszyło]. Dla takich chłopców to zabawa. Wtedy w czasie ostrzału pan Kudła  chciał  rozbroić ten pocisk, który upadł pod kościołem, i w czasie rozbrojenia nastąpił wybuch i na miejscu został bardzo poszarpany. Na Przedmieściu padł pocisk artyleryjski i kilka osób zostało zabitych, ale nie wiem, kto.
A właśnie, jak było z tym Winnickim za okupacji? Bo zaczęła pani mówić...
Ja panu powiem. On był bardzo rzutki. To było bezdzietne małżeństwo i on chciał prowadzić życie towarzyskie, zapraszał gości. A ja chodziłam do szkoły z Taisą Maciejewicz. Jej tato był rotmistrzem w 10 Pułku Strzelców Konnych. Ja mówię: „Taisa? Jak tam imieniny taty się [odbyły]?”, a ona mi odpowiada: „Ale nikogo nie było, tylko Winnicki, ale tato był wezwany do szpitala”. Winnicki strasznie chciał nawiązać kontakt z tym rotmistrzem. Był ciekawy i nikt by się nie dowiedział [że jest agentem]. Tylko, że ja do tego gościa do magistratu chodziłam po czyste kenkarty. On powiedział do mnie: „ Przyjdź za dziesięć trzecia, jak już wszyscy wychodzą”. Ja przychodzę, patrzę: Winnicki wychodzi. A tam był taki zastępca starosty Bonk. On był Niemcem, ale pięknie mówił po polsku.
Tak, bo on pochodził ze Śląska.
I patrzę: z Winnickim się witają! Taka przyjaźń, po polsku mówią. Ja myślałam, że Winnicki aresztowany, a on wsiada do auta i z nimi gada. Potem przyszedł [do mnie] Zdzichu Rajzer i mu wszystko opowiedziałam. On miał z nim zatarg, z tym Winnickim. I [nasi] już za nim pojechali. Wydało się, że Winnicki jeździ na gestapo do Jarosławia i już zaczął być obserwowany. Jego zastrzelili w sobotę [zaraz przed wkroczeniem Sowietów?] i zastrzelili też Krauza. On mieszkał tam przy Świętym Antonim. I pod Soniną był jeszcze jeden Volksdeutsch, ale zapomniałam.
     Jeszcze jedną rzecz powiem. Chodziłam do gimnazjum i był Zdzichu Gross, jego tato był wachmistrzem w 10 Pułku Strzelców Konnych i ten Winnicki tak się na tego chłopaka uwziął, że sobie nie wyobrażacie państwo. „Gross du bist nicht groß. Du bist klein, du bist klein“•. Na każdej lekcji go pytał. Z tym, że jak była klasówka z niemieckiego, to stał nad nim, żeby mu nikt nie dał [odpisać]. A ja z nim bardzo często szłam ze szkoły, bo oni mieszkali blisko koszar. Jego ojciec prowadził chóry i próby tej orkiestry dętej. Oprócz tego pracował w rusznikarni. I Zdzichu raz mówi: „Wiesz co? Mój stary przyniósł wczoraj takiego nagana starego. Taki wielki, ja przyniosę.”
A gdzie w Łańcucie znajdowała się rusznikarnia?
W koszarach. Przecież mieli broń. Była rusznikarnia, byli też kowale, co podkuwali konie i ci, co naprawiali te wszystkie uprzęże, to były różne specjalizacje, bo to wszystko było wojskowe. Zdzichu powiedział też: „Ale to nie wystrzeli, bo iglicy nie ma, ja go przyniosę.” i rzeczywiście przyniósł. Proszę sobie wyobrazić: Zdzichu był pytany, słyszy „siadaj”,   a on wyjął pistolet. Jak ten zobaczył tą maszynę, to wyrwał mu i poleciał z nią do dyrektora. To było w trzeciej klasie. Ale puścił go. Powiedział, że to tylko zabawka była     i by nie wystrzeliła. Ale jak się Winnicki przestraszył! Ja mówiłam dzień wcześniej: „Zdzichu ty nie przynoś, bo zobaczysz!”. Na drugi dzień Zdzichu nie przyszedł do szkoły. Kiepsko potem siadał. Pan Gross [po wojnie] już nie wrócił do Polski i ściągnął żonę i synów. Jeszcze córka była, ale ona była starsza i chodziła do gimnazjum do sióstr Boromeuszek.
Ja pamiętam, jak oni pięknie grali, jak była jakaś defilada na tych koniach. Żołnierskie pieśni. Piękne to wyglądało. Wcześniej Gimnazjum10 miało swój sztandar. Myśmy wszyscy w mundurach, [wychodziłyśmy] na ulicę, orkiestra gra, wychodzi sztandar. Tak szło się do tego kościoła. Wtedy patriotyzmu było więcej.                                    
            Powiem, że miałam szczęście, bo po wyzwoleniu też miałam takiego pana „opiekuna”. I on pytał: „Adresy! Co woziła?” Ja odpowiedziałam: „Nie wiem, co woziłam, bo przecież było wszystko zalakowane, nie zaglądałam, a adresy zapomniałam”. A on: „Ja was… tego!”, bo on mi mówił przez „wy”. Ja odpowiadałam: „Proszę pana, nie pamiętam.” On na to: „Ja nie jestem pan!” Odpowiedziałam: „Jak ja mogę mówić panu przez „wy”, jak pan jest ode mnie o 20 lat starszy.” Ja miałam wtedy, co? 20 lat, może 21. I stało się. On dostał wyrok śmierci, chłopcy mu odczytali. Zasłonił się żoną. Ją {przez przypadek] zastrzelili, a on uciekł. Wielki bohater! I zaraz go potem przenieśli, bo śmiechu narobił. On nie tylko mnie męczył.
     Wie pan, Łańcut był szczęśliwym miastem. Pamiętam, jak dzisiaj. Był poniedziałek po niedzieli palmowej 1945 roku. Ja chodziłam do klasy pierwszej licealnej. Jeszcze prasa [konspiracyjna] wychodziła, bo pamiętam, że profesorom nosiłyśmy gazetki. Kapitulacja Niemiec była dopiero 8 maja, a to było na początku kwietnia. Spotkałam Czesia Szurmiaka i on wziął gazetkę ode mnie. Przychodzi ksiądz i mówi: „Jeżeli który ma gazetę, to dać, bo cały dyscybul (nieznane, niezrozumiałe słowo – przyp. MO) jest wojska”. Proszę sobie wyobrazić, że w drugiej licealnej było dużo starszych chłopców, którzy należeli do milicji akowskiej po wyzwoleniu. Jak Niemcy odeszli, to zaraz takie męty zaczęły niszczyć telefony na poczcie, wywozić chcieli biurka, meble i oni to wszystko zatrzymali. Akowcy to wszystko zatrzymali. To było już w sierpniu, bo pamiętam, jak Bronek z Oświęcimia przyjechał. Mama mówi: „Co pan taki wystrojony?”, a on odpowiada: „Bo zdaliśmy broń.” Komendant miasta, Rusek, który nosił polski mundur, ale kiepsko mówił po polsku, robił nam zdjęcia. Wtedy [w kwietniu 1945?] przyszli do drugiej licealnej, całe szczęście obecność nie była sprawdzona. Tam było kilku chłopców: „nieobecny, nieobecny, nieobecny”, no, bo przecież był Sadowy, Dzieniewicz i Franek, Ostryga, Szwacz. Wszyscy byli zaprzysiężeni. Jeszcze ich było o wiele więcej. Poszli na drugie piętro, a tam było 2/4 klasy, między innymi był taki Szozda. Jego ojciec był leśnikiem, tam koło domu mieli kryjówkę (w lesie, ale blisko domu). Dom był czysty, już był sprawdzony. I wzięli go. Jak go sprowadzili, zaraz skądś kurtka i koc się znalazły dla niego i co ksiądz do nas mówił: „Dawajcie drugie śniadanie, bo jemu tam nie dadzą nic!” Naładowali mu te kieszenie i myśmy go odprowadzali.. Proszę sobie wyobrazić, pół ulicy Grunwaldzkiej było ludzi. Naturalnie był na „białych niedźwiedziach”. Ja go spotkałam, jak był w roku 1981 zjazd akowców. Ja mówię „ O! Cześć!”, a on: „Cześć! Pamiętasz mnie? Wiesz co? Jeszcze się nie zdarzyło, żeby tylu ludzi jednego odprowadzało”. On jeden, a odprowadzało go z 40-50 osób.  W każdym razie przeżył.
       Mój kolega Bronek jest nawet wymieniony w tej książce: „Na katorżniczym szlaku”. On miał rodzinę gdzieś od Krakowa i zaraz po wyzwoleniu nie mógł tam jechać.  I proszę sobie wyobrazić, że ksiądz (to już był koniec września, już było gimnazjum), przychodzi i pyta: „Gdzie jest Bronek?”. Ja mówię: „Nie wiem, nie ma”. „Dwa tygodnie już nie był.” On sobie poszedł, aby kupić buty i kurtkę na zimę. I Bronka nie ma, nie ma. W 1947, albo 1948 Bronia przychodzi: „Ale mamy gościa!” i przyprowadza Bronka. „Skąd wracasz? A on: „Ze Sybiru”. Wtedy w 1945 był na placu, kupił sobie kurtkę i nagle podchodzi dwóch z pistoletami. „Nazwisko?” Ze zdjęcia go szukali (zdjęcia zrobionego akowcom zaraz po wyzwoleniu. O tym fakcie rozmówczyni wspominała wcześniej – przyp. MO). To byli ludzie z Urzędu Bezpieczeństwa. Proszę sobie wyobrazić taki życiorys: najpierw obóz koncentracyjny, potem Sybir. On był w moim wieku. Jak przyjeżdżał do mnie (bardzo często przyjeżdżał, bo cały sierpień i pół września siedział tu w Łańcucie), wyciągał pistolet i mówił: „Mam adresy tych szubrawców, co nas tak strasznie maltretowali!” i tak z tym pistoletem chodził. Ja mówię: „Schowaj tę maszynę, bo mnie to denerwuje”, a on: „Nie! Mam adresy ich domów”. Potem nawet twoja mama (Elżbiety Klimzy – przyp. MO) mi opowiadała, że szukał rodzin tych oprawców. Z tych terenów Kłodzka, co do nas przyszły po zmianie tych granic, bo to przecież to było zamieszkane przez Niemców. Ale on już nie wrócił do Łańcuta. Ktoś mi powiedział, że on miał otwartą gruźlicę.
Wspomnę jeszcze o Kluzach. Starych Kluzów – rodziców, Niemcy wzięli do Oświęcimia z zemsty za synów: Tadeusza i Adama, którzy wcześniej uciekli z obozu. Przecież pan już Kluz nie wrócił. Oni byli aresztowani przez gestapo i ten ojciec zginął w obozie koncentracyjnym. Ten Tadek mówi: „Jaki ja będę miał do końca życia wyrzut, bo ja młody, to ja bym przetrzymał, a nasz staruszek nie miał szans, ale w momencie tej ucieczki to człowiek się nie zastanawiał, jakie są konsekwencje tej ucieczki”.
Była okazja to uciekali… Czy pamięta pani jakieś ciekawe akcje z terenów miasta i okolic?
Ja powiem, że nie brałam udziału w żadnych akcjach. Pamiętam raz w niedziele poszłam do Krzemienicy szukać Wicka Pieniążka i znalazłam ich w końcu w Bażantarni, pomiędzy Krzemienicą i Strażowem. Ja mówię: „Wicek! Pół godziny czasu masz! U „Wroga” zbiórka.” „Wróg” to był kapitan. On miał całą drużynę tych dywersantów. Mówię „Tam masz być u „Wroga” z wałówką, bez kenkart”. Jak szli na taką akcję to nie brali kenkart, bo przecież mogły być później represje wobec nich i ich rodzin. Była taka akcja, że oni szli za San, ponieważ Ukraińcy strasznie maltretowali Polaków. W każdym razie, jak wracali z takiej akcji to Romciu Rogowski i Tadziu Bosakowski, w roku 1943 odłączyli się od tej grupy i zostali strasznie zmasakrowani(12). Jednakże żywcem się nie dali wziąć. I jeszcze taki był wypadek, że pani Rogowska przyszła do mojej mamy: „Stasia powiedz, czy Romciu miał czystą koszulę, jak go chowali?”. Ksiądz Pelc z Białobrzeg ich chował w nocy.                           
         Teraz ja jedną rzecz powiem. Opowiadała mi mama Janka Szwacza. Oni mieszkali blisko stacji, po drugiej stronie torów, za tartakiem Danielewiczów, taki budynek murowany. Ona mnie tak przytuliła i powiedziała: „Dziecko! Boże, jakaś ty szczęśliwa, że żyjesz!” Opowiadała cała akcję, jak ten syn został aresztowany. Był początek marca. Janek tak późno wracał i przyszedł. Miał swoje wejście cichuteńko przez szybę. Okno miał tam uszczelnione, wchodził i mówi: „Mamo, czyste skarpety, bo mi chlupie w butach”. Napił się mleka, ubrał te czyste skarpety rzucił się na łóżko, przykryłam go kocem. Świtało, jak przyjechały dwa auta, otoczyli dom, pistoletem rozwalili zamek, weszli. Skąd oni znali rozkład mieszkania? Wpadli i wyciągli go z tego łóżka i jak ruszyli poduszkę, to spod poduszki wypadły dwa pistolety. Ona mówi: „Ja nie wiem, jak on chował te pistolety. Przecież ja bym je schowała”. Rzucili go do auta i nawet nie wiem czy buty miał ubrane. Przez Palikówkę go wieźli do Rzeszowa. Bali się widocznie, że go mogą koledzy odbić, dlatego nie jechali główną szosą. 19 marca ksiądz Kozieja miał mszę świętą na świętego Józefa i mówi „Sursum corda, drogi Janku”. Ile tych mam tam było na tej mszy! Czy wytrzyma? I wytrzymał, i nikogo nie zdradził. Nie miał 20 lat. Proszę sobie wyobrazić, że później, jak widziałam, że idzie pani Szwaczowa, to byle gdzie skręcałam, żeby jej nie spotkać.     Najgorzej to miałam, jak chodziłam na Wysoką (gdzie ja nie chodziłam?). Nie wiem, jak się nazywał. Miał pseudonim „Rosomak”. Jaka ona była zła, ta jego żona! „Znowu przyszła ta z miasta, weźmie konie, potem dwa dni nie ma! Przyprowadził ten mój stary te konie, jakie te koniska zmaltretowane!” A on do niej mówi: „Cicho bądź! Baba do garów!”, czyli nie twoje sprawy[...].     Do Bogusława Pawłowskiego raz mówię:
„ Jest rozkaz masz jechać, mam rozkaz od „Szpaka”, masz jechać tu i tu.” A jego żona do mnie: „On dopiero przyjechał.”  Ja mówię: „Proszę pani…” Potem ona miała pretensje, że ja powiedziałam Bugusiowi, a on miał pretensje, że ja powiedziałam mamie i to takie wszystko. Potem z „Bacą” wracałam z Przeworska. Już wiedziałam o tej tragedii, bo „Pielgrzym” przyszedł o czwartej rano do was (państwa Albigowskich – przyp. MO). Bronia zaraz przybiegła i powiedziała, co się stało w tej Kuryłówce13, że oni zginęli w tych płonących stodołach. I idę z powrotem, „Baca” poszedł inną drogą, ja inną. Ona wypada z jajczarni…
Chodzi o akcję „Burza” w 1944 roku w Kuryłówce?
Tak. Ona do mnie: „Lewiccy wrócili, ten wrócił, a mój Boguś nie wraca.” A jak ja jej mogę powiedzieć, że jej Boguś nie żyje? Patrzę na ojca i widzę, że on wie. To on ojciec nie powie, tylko ja obca jej będę mówić? Stach mnie poterepał: „Powiedz, powiedz, bo ty wiesz!”. Ja mówię: „Ja nie wiem, ja wracam z Przeworska”. Mnie to tak potem prześladowało, uciekałam przed nią na ulicy, jak nie wiem co. Moja wina? Nie było mojej winy. Jaka?        Akcja Burza była straszna. Broni było bardzo dużo. Jak zabili 8 maja Stanisława Wawrzkiewicza, pseudo „Bohun”, wszystka broń z niewykończonego domu Maksymowiczów była złożona na folwarku na Górnym. Tam była taka wielka stodoła, wydarty był dół, wyścielony słomą, belki i ci lali olej na tą broń, żeby nie zardzewiała. Jak jechali na akcję „Burza”, to tą broń odkopali i wzięli. A co później z tą bronią się stało? Nie wiem.
W każdym razie u nas nie było zdrady. Wszyscy, co byli zaprzysiężeni byli tak zgrani, tak jeden drugiemu chciał [pomóc]. Ja np. pewnego razu idę do miasta i taki starszy pan mi mówi: „Wróć się Emilka”. Ja patrzę: skąd on wie, że ja jestem „Emilka”. Chodzą po tych starych żydowskich mieszkaniach, kogoś szukają, dwa auta stoją na rynku. Ja jechałam i zawsze wstępowałam do kościoła, to poszłam bocznymi ulicami na stację prosto. Tak jeden drugiego przestrzegał. Swoi dobrzy ludzie.

Jak wyglądało pani życie po wyzwoleniu? Jaki był stosunek władz komunistycznych do pani? Miała pani jakieś nieprzyjemności z powodu swojej pracy po wojnie?   
Tak. Ja np. pracowałam w biurze handlowym i jak nie dopilnowałam jakiejś sprawy. Prowadziłam konfrontację dokumentów, to było 30 sklepów, było dużo raportów i nie dopilnowałam. Zaraz mi naganę wpisali. Pytam się: „Zwolni mnie pan dyrektor?”. „Nie, jeszcze nie” i z tą naganą poszłam na emeryturę i żadnej premii nie dostałam. Po co? Mi i tak to, co mam to musi wystarczyć. W każdym biurze był sekretarz POP (Podstawowa Organizacja Partyjna), jak już było 20 pracowników w biurze to musieli być uświadamiani, jaki dobrobyt niesie nam Związek Radziecki. A jak nasi pojechali do ZSRR, to tak nas witali na zjazd: „Wasze pola, nasze zboże, wasze uszy i ogony, nasze szynki, balerony”.
Tak, wysyłaliśmy wszystko do ZSRR.
 A te miliony ton węgla, co zabrali?
O właśnie, to był dopiero „przekręt”, wysyłanie węgla poniżej kosztów wydobycia. Dopiero Władysław Gomułka zlikwidował ten proceder.
A drzewo, lasy! Ja byłam straszliwie nerwowa. Sekretarz POP stale obiecywał bezpłatną wycieczkę na „białe niedźwiedzie”. „To wy nie chcecie jechać na białe niedźwiedzie, zwiedzić kawał świata?” Przez „wy” mi mówił, bo to było wszystko równo, nie? Ja potem pracowałam w Rzeszowie w PKO. Spotkałam znajomą. „Co ty bez pracy? Chodź, załatwię ci pracę.” Dwa dni później już byłam w PKO. Tam już się mnie nikt nie pytał. Dyrektor pochodził ze Lwowa. Dyrektor Kmiecik, to był wspaniały człowiek… Te wszystkie Komitety Wojewódzkie, to było widać, że wszystkiego mieli ponad stan. W „sklepach za żółtymi firankami” wszystko było dla nich. A tutaj ludzie stali za proszkiem do prania. Jednakże ludzie umieli sobie radzić. I wtedy, i w czasach okupacji. Za okupacji nie było cukru, to się sadziło buraki cukrowe. Antek przywiózł gości z Warszawy po spirytus, bo mieli wesele. A myśmy słodzili kawę tymi burakami i gdzieś on to źle przecedził i ten pan pyta się „Co to takiego w tej kawie jest takie słodkie?” A mama mówi: „Rodzynki”. A to były buraki cukrowe (śmiech).
     [...] Cóż, to całe pokolenie już odeszło. Ze znajomych w moim wieku mężczyzn już nie ma, kilka kobiet zostało. Ale przecież ja już mam 88 lat! To było 67 lat temu. Nawet nie wiem, po co mnie Pan Bóg tak długo trzyma?
No jak to, po co! Choćby po to, żeby nam pani ciekawe rzeczy poopowiadała ;)
Żeby brać taką wielką emeryturę, tak? (śmiech)
[...] Wiem jednak, że co mogłam zrobić to zrobiłam. Przysięgi nie złamałam. Nigdy, jak to się mówi: „nie nawaliłam”. W każdym razie jak dostałam pochwałę od komendanta „Szpaka” w jednym rozkazie, to te stare baby: „Za co?”. A on odpowiedział: „Za to, że „Emilka” pójdzie i nie boi się godziny policyjnej, a wy się boicie”. Ja się nie bałam. Strachy wszystkie zostawiłam w domu, mamie do ręki różaniec i czekaj na mnie z różańcem w ręku. I zawsze wracałam.        
Nikt pani nigdy nie zatrzymywał?
Nie. Człowiek znał te tajemne ścieżki. Szło się przez ogród Wawrzkiewicza, Maksymowiczowej i za Browarem wychodziło się już na Przedmieście na środek, potem była taka brama zakonspirowana wychodziło się przez ten ogród i już była Krzemienica. Jak chciałabym do Krzemienicy dojść ulicą, to musiałabym iść ulicą Piłsudskiego, Cetnarskiego, Browarną, a tak ja to wszystko w bok i szłam ogrodami, aż do celu. Zresztą jedna ważna rzecz: oni zawsze szli środkiem szosy. Oni nigdy nie szli chodnikami. Tylko najgorzej było, jak szli z psem. Idąc środkiem szosy bali się, żeby ktoś im nie strzelił z zza węgła.
A w jakich godzinach była ta godzina policyjna?   
W lecie od ósmej, a w zimie już od szóstej. Przecież Czesiu Szurmiak ukrywał się całą okupację, bo był przecież porucznik przedwojenny i chodził na wszystkie szkolenia, ale on też miał te własne ścieżki. Takie domy pewne i prawie codziennie gdzieś był.
Miało się widzę swoje sposoby by obejść zakazy okupanta.
 No i płotów nie było metalowych, tylko drewniane, które się paliło, to chodziło się z ogrodu do ogrodu. Wszystkie płoty były palone [jako opał].
Jednocześnie był opał i przejście.
 Zresztą ja panu jedną rzecz powiem, że kolejarze, jak jechali, to nawet strącali ten węgiel, bo były takie dzieci małe, co z miasta chodzili z worami i zbierali. Ja nie pamiętam by kiedykolwiek za okupacji można było kupić węgiel na wolnym rynku..               
     Jeszcze opowiem, jak u nas w Łańcuckiej mleczarni za okupacji było. Była taka izdebka i tam był stół. Każda krowa miała kolczyk. Od każdej krowy trzeba było dodać ileś tam mleka. Ja codziennie banię mleka nosiłam, bo u nas były dwie krowy. Na drewnianym stole było masło i po maśle szedł taki wałek z takimi karbami i do tego wałka było dołączone takie siteczko i w okresach zimowych: listopad, grudzień, styczeń, luty 25% wody potrafili wtłoczyć w to masło. Ten wałek szedł i wtłaczał wodę w to masło. A co bym zaniosła tym biednym mamom! Ile masła ja wyniosłam z mleczarni, to sobie nie wyobrażacie!
Z mleczarni mego ojca.
Tak, przecież tato twój (Elżbiety Klimzy) pracował w mleczarni. W każdym razie musiało być zimno, by ta woda zamarzła w tym maśle i to masło było twarde. [...] Przyszłam do jednej wachmistrzowej. Dwoje dzieci już tak czekało na to masło! Mówię „Niech pani nie kładzie tego masła blisko ognia, bo dużo w tym maśle wody”. Chodziło o to, by się nie stopiło. Dla „Iskry” to zostawiłam masło u fryzjera Dulęby, bo mi się nie chciało na Przedmieście chodzić (śmiech). Pomagali ludzie, jak tylko mogli. U nas był Potocki, to drzewo, to patyki z lasu od niego się brało i dużo ludzi pracowało u niego. Najważniejsze to, że dużo moich starszych koleżanek po maturze, grabały ten park z tych liści i odchodziły rozwalały te liście, by na drugie dzień mieć znowu, co grabać. Dzięki temu wszystkie miały Arbeitskarty, bo bez tych dokumentów, ilu ludzi wywożono na roboty do Niemiec, ilu ludzi tam zginęło.
    Powiadała mi taka znajoma, że jej syna wzięli. Był w Hamburgu. To miasto było okropnie bombardowane przez Anglików, te stocznie łodzi podwodnych i statków. Ci Polacy mieli tam już swój system alarmowy. Zrobiony był taki schowek, że Niemcy nie wiedzieli, a oni się tam chowali w czasie bombardowania.
A co było z Żydami łańcuckimi?               
    Żydów było dużo w Łańcucie. Ja szłam raz z grządek z pola. To był październik 1942 rok, zaraz po śmierci taty. Patrzę: strzał. Kokott chowa pistolet do kabury, a tam koło doktora Śliwy (są tam takie domy) szła Żydówka. Bo bardzo dużo Żydów było na wsiach. W lasach było dużo takich ziemianek i oni już przez zimę szukali jakiegoś schronienia. Jakie to było straszne! Zastrzelił ją, podszedł, ruszył ją butem, sprawdzić, czy się jeszcze rusza, czy nie. Pistolet schował do kabury, siadł na furmankę i pojechali do Husowa łapać dalej Żydów. W Soninie zabili tą rodzinę, a opowiadał jeden gość, że w Husowie tylu tych Żydów wystrzelali, a gospodarzom udało się uciec. Tak krew płynęła, a oni mieszkali gdzieś na skarpie i oni kazali tym Żydom stanąć tam [..]. Tak krew płynęła z tych Żydów. A gospodarze uciekli, tylko Niemcy spalili ich dom.   
Czy byłaby pani w stanie coś powiedzieć o rodzinach w Łańcucie udzielających pomocy Żydom?
O tak. Przecież pani Niziołowa została zastrzelona.
Aniela Nizioł z domu Kubańska.
Mieszkała na ulicy Kraszewskiego. Oni najpierw rozstrzelali tych Żydów i zabrali ich mienie i ją wzięli i wypuścili. Ona poszła do spowiedzi, do Komunii Św. I poszła na drugi dzień, bo kazali jej na drugi dzień się zgłosić. Przyszła pod budynek sądu i zastrzelili ją.     Kiedyś pamiętam, przywieźli z Rzeszowa katolików, ale jakich, to ja nie wiem i też ich rozstrzelali.
To było po zabójstwie Jana Wojnarowicza, pracownika Zarządu Miejskiego.
Tak wiem, ja panu coś powiem, że jeśli chodzi o Wojnarowicza, to był napad czysto rabunkowy.[..] On nie miał żadnego wyroku. W tym okresie były Bezugscheiny(14) na wszystko: na sukienki, na buty. On miał dwie córki. Ony chodziły wystrojone, jak nie wiem co, a mi z wielką protekcją załatwili buty na jesień i zimę. Oni mieli wielkie zapasy materiałów, bo ona jak poszła do sklepu, miała Bezugscheiny, to brała, na to, na tamto, u Chmiela np. brała trzy sukienki. Ci, co napadli to byli przypuszczalnie ludzie nie z Łańcuta, tylko ze Strażowa, Palikówki, z tej okolicy. W każdym razie to był napad czysto rabunkowy.
    Z tego tzw. „Korczaku”, tego lasku między Głuchowem a Kosiną, ja pamiętam, że przed Wszystkimi Świętymi 1944 przywieźli te dwanaście trumien jeńców bezimiennych. Nikt nie wiedział, skąd wcześniej Niemcy ich przywieźli, zastrzelili na „Korczaku” i tam pochowali.
W wielu miejscach są takie punkty. Tu w Łańcucie jest przecież ulica Bohaterów, gdzie rozstrzelano jeńców w odwecie za śmierć Wojnarowicza. Byli z Rzeszowa, albo z Jarosławia, nikt nie wie dokładnie skąd.
Tak. W każdym razie ten jeden chłopak przed śmiercią to wołał: „Mamo, mamo!”, a śmiały się te „Szwaby” kurewskie! Podobnie jak w Leżajsku. Opowiadała mi jedna pani -  świadek tej egzekucji, co była tam w Leżajsku. To była okropność! A te „Szwabki” z tego Hitlerjungu stały przy tych gestapowcach, patrzyły jak oni strzelają i paliły papierosa…
Dziękujemy serdecznie.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz