czwartek, 29 marca 2012

„Głód był silniejszy” - wspomnienia Otylii Piechowskiej


Człowiek jest bardziej odporny, niż mu się wydaje. Gdyby pewnego letniego dnia 1939 roku jakiś jasnowidz opowiedział małej Otylii, że zazna biedy i głodu, ale że dzielnie poradzi sobie w niezwykle trudnych warunkach, zapewne sama by mu nie uwierzyła. Również dziś, patrząc na tę dystyngowaną damę trudno sobie wyobrazić, że to ta sama osoba, która miała tak ciężkie dzieciństwo… O swoich wojennych przeżyciach opowiedziała nam pani kanclerz Łańcuckiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku, Otylia Piechowska. Mimo, że  te wspomnienia zostały spisane po latach, czytając je ma się wrażenie, że jest to pamiętnik pisany „tu i teraz”. 

Otylia Piechowska:

Urodziłam się w Trzebini.
 Okolice te były dawnymi posiadłościami Artura Potockiego- brata Alfreda (Pana na Łańcucie).
 Mój ojciec Stanisław Knebloch, był człowiekiem o wszechstronnych zainteresowaniach, inżynierem z wykształceniem technicznym. Jego hobby to m.in. sport i muzyka, był członkiem Stowarzyszenia Sportowego „Sokół”. Tam prowadził orkiestrę (ich tradycyjny strój: peleryny, kapelusze z sokolim piórem  - Kraków), ponadto kierował orkiestrą symfoniczną w Chrzanowie -województwo krakowskie. Był pracownikiem Pierwszej Fabryki Lokomotyw w Chrzanowie na stanowisku kierowniczym. Kochał przyrodę, czego dowodem był prowadzony przez moich rodziców piękny duży ogród z bogatym drzewostanem i klombami kwiatów.
Ja, Otylia, „Tusieńka” byłam Jego oblubienicą, zabieraną z nim i towarzyszącą prawie wszędzie: próby w orkiestrze, koncerty, wycieczki na motorze. Pamiętam, jak musiał tłumaczyć się przed policją, że wozi dziecko, czym to grozi. Kiedy dorastałam, pragnieniem Jego było przekazanie mi wszystkiego, czym się interesował: rysunek techniczny, gra na skrzypcach, nauka esperanto, ćwiczenia kluczem. A był niezwykle wymagający, bo wyrywanie chwastów w ogrodzie i ćwiczenia były obowiązkowe. Na ścianie wisiał „harap”. Często mi się obrywało, bo byłam niesforna. Już w przedszkolu, prowadzonym przez Siostry Zakonne, też mi się dostawało „po łapie”, bo na przedstawieniach koledzy nie stali równo
i  siostry chyba za mocno przywoływały ich do porządku. Od czasów przedwojennych Ojciec był krótkofalowcem. Nawiązywał połączenia z całym światem, posiadał liczne dyplomy i potwierdzenia połączeń- karta (QSL). Wdrażał mnie do uczestnictwa w tym kierunku (zdjęcie) – m.in. ćwiczenia w porozumiewaniu się alfabetem Morse’a. Znak wywoławczy Ojca to: SP1IH (fonetycznie SP1 Italia Hawana), po wojnie: SP8CH (zdjęcie). I tak się zaczęło. Przeważnie połączenia odbywały się późnym wieczorem i w nocy. Ostatnie dwie noce sierpnia 1939 roku ojciec cały czas odbiera zaszyfrowane sygnały: „uwaga, uwaga, czekolada, czekolada” i jeszcze, jakieś sygnały, których nie pamiętam.
Tusia  z Tatusiem 

1 września ojciec już o czwartej nad ranem stawia całą rodzinę na nogi. Mama nie przyjmowała do wiadomości ostrzeżeń Ojca: „wstawajcie- będzie wojna”. Wyjątkowo wcześnie przygotowała śniadanie i galowy strój do szkoły na rozpoczęcie nowego roku szkolnego. Tatuś, bo tak należało się zwracać do Ojca, niecierpliwie chodził po mieszkaniu. Mamusia, tak zwracałyśmy się z młodszą siostrą Marysią do Mamy, starała się uspokoić napiętą atmosferę w domu. Jest godzina szósta rano. Nagle słyszymy ogromny warkot, lecących samolotów. Mieszkaliśmy w obrębie fabryk: huty wapna, kopalni węgla, oraz rafinerii nafty i węzłowej stacji kolejowej. Wybiegłam, pomimo krzyku Ojca i Mamy przed dom i dalej za naszą posesję, bo pierwszy raz zobaczyłam tak blisko samoloty. Jeden za drugim zniżały lot, zrzucając bomby. To było coś strasznego. Zostałam powalona ogromną siłą wybuchu. Przerażona, słyszałam lecące nade mną odłamy rozerwanej cysterny nafty, wielki pożar. Rodzice sądzili, że nie żyję, a ja z tego wielkiego strachu nie mogłam podnieść się z ziemi. W pamięci utkwiły mi czarne krzyże na skrzydłach samolotów.        
    Ojciec otrzymuje wiadomość o natychmiastowym stawieniu się w pracy (Fabryka Lokomotyw w Chrzanowie). Nagle wszystko ucichło. Pali się rafineria. Po niedługim czasie wpada policja z rozkazem natychmiastowego kopania schronu obok domu. Był to dom dwurodzinny, w drugiej części mieszkali moi Dziadkowie. Dziadek-ojciec mamy, Zygmunt-pracownik na węzłowej stacji kolejowej w Trzebini otrzymuje rozkaz ewakuowania pracowników i ich rodzin w wyznaczonym krótkim terminie do COP-u (Centralny Okręg Przemysłowy). Babcia Maria, brat mojej mamy- Bronisław, oraz cała moja rodzina postanowili, że nie opuszczą domu i zostaną na miejscu. Dziadek przyrzekł, że kiedy wszyscy ewakuowani mieszkańcy dołączą do całej kolumny, to zaraz do nas powróci. I tak się stało.
   Przerażająca cisza, cudowna jesień i idący z tobołkami ludzie. Wszyscy przeszli, niesamowita pustka. Słychać było tylko śpiew ptaków, brzęczenie pszczół. Nagle widzimy nadjeżdżający samochód osobowy. Zobaczyli nas, przystanęli. Wysiada trzech oficerów w wojskowych polskich mundurach. Kiedy Babcia ich zauważyła, zaczęła wołać: „jak dobrze, że już jesteście! Wszyscy poszli, ale wrócą. Ratujcie nas! Bijcie tych Niemców! Proszę patrzeć: rafineria się pali. Po co te bunkry? Bijcie ich! Wypędźcie!” Ojciec też chciał poprzeć słowa Babci. Rozmowa toczyła się przez ogrodzenie. By lepiej widzieć, wszedł na poprzeczkę płotu i w tym momencie zobaczył na dachu samochodu swastykę, niemiecki krzyż. Zsunął się z tego płotu, gdyż był pewien, że któryś z nich wyciągnie broń, bo Babcia dalej krzyczy: „Widzicie panowie jak się to wszystko przeżywa?” Uśmiechnęli się i pojechali dalej, pytając i tu wykazali się akcentem: „Gdzie tu jest miejscowość Siersza i Młoszowa? Tam są partyzanci. My chcemy do nich.”
       I zaczęła się gehenna okupacji niemieckiej. Wkraczają Niemcy.
 Granica Generalnej Gubermii kończyła się w Dulowej (ok. 5 km na wschód). Trzebinia i tereny dalej na zachód zostały wcielone do Rzeszy . O Ojcu wiedziano, że był krótkofalowcem. Miał radiostację. Zmuszony był do jej oddania, oraz oddania motocykla WSU. Asystowałam Ojcu przy tym wydarzeniu. Jednak wkrótce Ojciec skonstruował nową radiostację, tylko do nasłuchu. Rozkazy z Anglii, udział w ugrupowaniu „podziemnym”, oraz konstrukcja nowej radiostacji na strychu w Fabryce Lokomotyw. Radiostacja działa. Meldunki, jako dziewczynka przenosiłam pod wskazane adresy. Przyjmowała je młoda panienka. Wiem, że na imię miała Krysia.                    
     A w domu brat Mamy Bronisław zdecydowanie powiedział, iż nie będzie uczestniczył w obowiązku meldunkowym i służył Niemcom nie będzie. To przedwojenny harcerz. „Bóg, Honor i Ojczyzna”, to była jego domena życia. Jego drużynowym i harcmistrzem w Krakowie był ks. Luzar. Imienia nie pamiętam.  A wujek Bronisław był kronikarzem w tej drużynie. Jako dziewczynka, otrzymując od Niego pozwolenie, przeglądałam kronikę. I on zaszczepił we mnie chęć bycia harcerzem. Przez cały okres wojny ukrywał się w naszym domu, było ukryte wejście na poddaszu.   Niemcy przeczuwali, że w naszym domu jest coś nie tak. Stale zamknięte bramy, dwa psy biegające po posesji. Ciągle były rewizje. Kto pukał do okna w nocy, kiedy Ojciec siedział przy odbiorniku, tego nie dowiedział się nigdy, a wtedy przejeżdżał samochód z namiarem, skąd dochodzi sygnał nadawania. Innym razem w samo południe, nagle wpada policja. Wyważają bramę, słychać strzał, psy uciekły, walenie w okna i drzwi, a Ojciec na nasłuchu. Moja kochana Mama, zrywa słuchawki z głowy Ojca, przewody, pakuje aparat w papier pakunkowy, który był gdzieś pod ręką i stawia całe opakowanie na widocznej półce w kuchni, pomiędzy stoikami. Niesamowita rewizja, gdyż ktoś doniósł, że w tym domu ukrywa się szpieg. Przejście z jednego pomieszczenia naszej rodziny do rodziny dziadków zasłaniały meble, kredens zakrywający drzwi i kiedy rewizja przeprowadzana była w naszym mieszkaniu, Niemcy musieli przejść przez podwórze, a wówczas wujek przechodził do drugiego mieszkania.    
Ojciec zostaje jednak zdradzony. W Fabryce Lokomotyw odnajdują nadajnik. Jednak nie zastano go przy nim. Zostaje aresztowany przez gestapo. Chodziło o ujawnienie współpracowników podziemia. Torturowany nie zdradza kolegów. Wycieńczony traci jedno płuco. Rodzina moja cierpi straszny głód. Ciągłe naloty - w nocy Rosjan, w ciągu dnia  Amerykanów na bazy niemieckie, uniemożliwiały zdobycie pożywienia. Nie wolno było zjeść więcej niż jedną kromkę suchego chleba. Na rękach wyrosły mi pęcherze. Zmartwiona Mama pytała lekarza Polaka, co to takiego? A lekarz odpowiada: „dziewczynka się rozwija, to z głodu”. Umiera kochana Babcia. Postanowiłam zająć się Dziadziem-sprzątanie, pranie, ogród. Jako Polka nie mogłam dalej uczęszczać do szkoły. Uczęszczałam na potajemne nauczanie, które prowadził Dyrektor Szkoły Podstawowej.
Młodsza o dwa lata siostra otrzymuje rozkaz stawienia się do pracy na kolei. Dyżury ma na zmianę, w ciągu doby. W czasie postojów pociągów wojskowych, razem z mężczyznami smarami konserwują koła wagonów. Podczas jednego z nalotów zapaliła się lampa naftowa, którą trzymała w ręku. Została poparzona, ma uszkodzony wzrok. Do chwili obecnej widzi tylko na jedno oko.
Otrzymałam rozkaz wyjazdu najbliższym transportem na roboty do Niemiec. Uratowały mnie niezwykłe starania mojego Dziadka. Musiał być dyspozycyjny całodobowo na kolei, więc zgłaszał, że jest samotny, że potrzebuje pomocy, opieki. Czynił odpowiednie starania o przydzielenie mnie jako pomocy domowej. Był szczęśliwy, że dzięki temu zostałam przy rodzinie. Jednak wkrótce wyszło na jaw, że jest to bardzo bliska rodzina. Transport na roboty już wyjechał. Otrzymuję przydział, jako pomoc do dziecka u Niemca -  komendanta policji w Trzebini, do czasu kolejnego transportu do Niemiec. Komendant Josef Darda (poza domem zawsze w hełmie policyjnym) był postrachem w okolicy. Dziecko bardzo mnie polubiło- był to chłopczyk, który miał jeden roczek. Bałam się bardzo, to była wielka odpowiedzialność za zdrowie i bezpieczeństwo dziecka. Byłam zdziwiona, że tak mi zaufano. Mimo młodego wieku, dziewczynka z długimi warkoczami szybko stała się dorosła. Ojciec w więzieniu, ukrywający się brat mojej mamy, a ja w samym środku tej machiny. Godność Polki została naruszona. Stawałam się coraz bardziej oporna. Wiele czasu poświęciłam dziecku, chodząc na spacery. Kiedy byłam w domu komendanta zmuszano mnie do przenoszenia wypranych koszul i innych części garderoby do biura policji. Kiedy tam się pokazałam, kazano sprzątać, myć okna, przynosić węgiel z piwnicy, palić w piecu. Pewnego razu przebywając w podziemiach policji zauważyłam, że są tam więzienia. Usłyszałam pukanie, podeszłam do drzwi. Przez maleńki otwór (wziernik), wysuwa się karteczka, rulonik i słyszę głos: „podaj to pod wskazany adres”. Tak zrobiłam.
Codzienne naloty w dzień i w nocy. Obiektem była rafineria nafty oraz dworzec kolejowy. Alarmy, ucieczka do schronów. Jeden z takich schronów, to duży tunel pod górą, łączący kolejką torową dwie miejscowości.  Wydobywany z jednej strony tunelu kamień wapienny, przewożony był na drugą stronę, gdzie mieściła się fabryka przetwarzająca surowiec na wapno. W tym to tunelu mieszkańcy, jeśli zdążyli, mieli bezpieczne schronienie. Ale nie zawsze zdążyli… Nagły nalot. Każdy chował się, gdzie mógł w pobliskich schronach. Słyszymy detonacje, krzyki, bomba spadła w jeden z nich. W schronie było około dwadzieścia osób. Wszyscy zginęli. Byli tam również członkowie mojej rodziny. Zbiorowy pomnik znajduje się na cmentarzu w Trzebini. W dniu Wszystkich Świętych harcerze pełnią tam wartę...
         Ogromny niepokój wśród Niemców. Rodzina niemiecka wyjeżdża do Niemiec. Zostaje komendant policji. Bardzo się bałam. Przychodził pijany do mieszkania. Zrzucał wysokie oficerskie buty, każąc czyścić. Ja mu mówię, że nie ma dziecka, którym miałam się opiekować, a Niemcom czyścić butów nie będę i wyszłam z domu. Kiedy wróciłam do swojego domu, mówiąc, co się stało, zrozpaczona Mama przygotowana była na najgorsze. Jednak komendant otrzymał polecenie wyjazdu na akcję.  W tym czasie wzmagał się na tym terenie ruch partyzancki. Wyczuwało się mocno pracę podziemia. Praca ich przyczyniła się do zwolnienia Ojca z więzienia gestapo. Wycieńczony, cały opuchnięty, prowadzony był na rozstrzelanie. Mówił, że był na to przygotowany. Przychodzi rozkaz, że i tak nie będzie już żył, więc można go wypuścić, i tak się stało. Z adnotacją, jako niezdolny już do życia, zostaje zwolniony z powiadomieniem rodziny o „zabraniu ciała”. Później Ojciec dowiedział się, że była to praca kolegów z podziemia z wdzięczności za nie ujawnienie nazwisk. Należy jeszcze wspomnieć, jakie listy otrzymywał od rodziny np. ode mnie. „Kochany Tatusiu”, cała treść wycięta, został grzbiet listu, a na dole „bardzo kochająca Ciebie Tusia”.                                         Straszny głód. Trzeba było ratować Ojca. Mama była niezwykle wdzięczna sąsiadce, która w swoim dużym ogrodzie chowała kozę i dwa razy dziennie przynosiła mleko dla Ojca.. Nazwisko jej Sala, imienia nie pamiętam. A ja biorąc duży pojemnik, wyruszałam na zbieranie ostrężyn. Krzewy rosły na dużej przestrzeni, tuż przed granicą Gubermii (Krzeszowice - Kraków), wszędzie pusto, cisza. Nagle zza drzew i krzewów wyłania się trzech mężczyzn. Uspokajają mnie: „nie bój się. Powiedz tylko, jaką drogą przyszłaś i czy po drodze kogoś spotkałaś?”. Krótka rozmowa, a później okazało się, że był to nocny zrzut.    Uodporniłam się na syreny alarmujące naloty. Były w dzień i w nocy. Mijają kolejne tygodnie i miesiące. W młodej dziewczynce postępuje bunt przeciwko zaistniałej sytuacji. Nie pozwalano chodzić do szkoły. Organizuję grupę koleżanek znajdujących się w podobnej sytuacji i opracowujemy przedstawienia, oparte na opowiadaniach i wierszach książek z języka polskiego. Kiedy już opanowałyśmy cały program, zaprosiłam (za zezwoleniem moich rodziców ) rodziców koleżanek do naszego domu. Wejście z dużego pokoju do drugiego, było oddzielone pięknie oszklonymi, wahadłowymi drzwiami i to była kurtyna. Wszystko się nam udało, były oklaski i dużo ciepłych, radosnych słów, ale po odejściu wszystkich, patrzymy, a na krześle leży szkatułka. Otwieramy, a tam zobaczyłyśmy złożone, uzbierane pieniądze. Od tej chwili przedstawień już więcej nie organizowałam…                
Umiera kochany Dziadzio. Bardzo go kochałam. W domu w niesamowitych warunkach na świat przychodzi wcześniak, mój brat. Podejmuję niesamowite kroki w zdobywaniu pożywienia. Wsiadamy do pociągu jadącego w stronę Krakowa. Wysiadam we wsi, gdzie mieściła się duża posiadłość ziemska mojego Dziadka-Ojca Mamy. Ze słyszenia wiedziałam o dzierżawcach, a jako malutką dziewczynkę, dziadek często zabierał mnie ze sobą w tamte strony. W pamięci utkwiły mi łany łąk i kwiaty oraz drewniane stodoły, klepiska. Przyszłam z wielką prośba prosić o jakiekolwiek jedzenie. Dostałam chleb oraz dużą bańkę mleka. Bardzo się ucieszyłam, że coś mam. Jest już ciemno. Wracam na przystanek kolejowy, oczekując na jakikolwiek pociąg, jadący z Krakowa. Nareszcie jedzie, niesamowity tłok. Handlarze przemycają towar. Nagle pociąg zatrzymuje się, wpada niemiecka policja.. Rewizja, krzyk. Zabierają przewożoną w różny sposób żywność. Podchodzą do mnie. Pokazuję, co mam. Nie uwierzyli. Długim prętem mieszano w bańce z mlekiem, przekrojono chleb i uznano, że jest to niemożliwe, abym więcej nic nie miała. Zabierają mnie do ubikacji. Tam rozbierają do naga, szukając ukrytych dokumentów. Rozpleciono warkocze, nic nie znaleziono. Ubieram się, rewizja w pociągu zakończona. Najbliższa stacja to Trzebinia, gdzie ledwie wysiadłam z tą bańką mleka i pokrojonym chlebem. Zmęczona zawadziłam o to mleko, które się wylało…
 Kolejna wyprawa. Umówiłam się z koleżanką, że pójdziemy pieszo do najbliższej wsi. Ponieważ nie znałam dobrze drogi, postanowiłam, że pójdziemy torami. Idziemy, idziemy, jest bardzo zimno, w nocy był nalot. To, co zobaczyłyśmy idąc: leżące ciała, odarte z butów, nagie nogi. Nie zapomnę tego widoku. Dotarłyśmy do najbliższej wsi. Wchodzę do gospodarza prosząc o poratowanie czymkolwiek. Niestety zrozpaczona rodzina mówi: „W nocy strzelanina, tam się pali. Popatrz, na podwórzu leży zabity koń.” Wszystko zrozumiałam, ale głód był silniejszy. Zapytałam, czy pozwoli wykroić mi mięsa z tego konia. Ogromne zdziwienie, co ja mówię, ale ja uparcie: „Jeśli macie zakopać tego konia, to ja bardzo proszę o kawałek mięsa z niego.” Poprosiłam o duży, ostry nóż. Wszyscy patrzyli, co ja robię. Tam, gdzie było najwięcej mięsa, tym nożem zdjęłam skórę, wykrawając, ile mogłam, płaty mięsa. Zobaczył to gospodarz i zaczął pomagać. Wzięłyśmy tyle, ile mogłyśmy unieść w torbie, plecaku i powrotną drogą torami dotarłyśmy do domu. Nie położyłam się spać. Przygotowałam dla wszystkich posiłek…
Wśród Niemców coraz większy niepokój, ale i terror: łapanki, zabieranie do kopania schronów i rowów dla wojska. Do pracy brano kobiety i mężczyzn. W sąsiadującej z naszą posesją  Fabryce Gazu- gazowni (fabryka na licencji francuskiej), zorganizowano obóz jeniecki, a następnie obóz żydowski. Byłam świadkiem wielkiego okrucieństwa zarówno wobec jeńców (głównie Francuzi), jak i Żydów. W tym ostatnim znalazła się moja koleżanka, piękna czarnowłosa dziewczynka- Gründsberg. Imienia nie pamiętam… Wiele, wiele kolejnych wydarzeń…                                    
 Ale zbliża się koniec wojny, ewakuacja Niemców, bombardowania, głównie kolei i rafinerii. Bomby, odłamki, walące się konary drzew. Jest bardzo ostra zima. Zbliża się front. Bardzo duży opór wojsk niemieckich. Wszyscy mieszkańcy kryją się w schronie- naturalnym tunelu łączącym dwie miejscowości. Front zatrzymał się pod naszym miastem Trzebinia. Ofensywa trwała cały tydzień. Mieszkańcy nie wychodzili na zewnątrz schronu. Zimno, wilgoć, spadające krople wody, kończą się świeczki, nafta w lampach. Moi Rodzice skuleni razem z małym dzieckiem, mokro. Postanowiłam wyjść na zewnątrz i z pobliskiego domu, gdzie były konie, przynieść słomę, ażeby pościelić leżącym. Trzeba było z tego tunelu po kamiennych schodach wyjść, przejść przez most do tego domu. Był świt, cisza, z daleka słychać warkot karabinów maszynowych. Na mnie nie robiło to żadnego wrażenia. Docieram do stajni obok domu, koni nie ma, schodzę po drabinie, gdzie wiem, że powinna być słoma. Nagle obok mojej głowy przebiega seria z karabinu maszynowego. Chwytam cały snopek i padam z nim na ziemię. Biegnę przez most, prawie wywracając się. Znalazłam się przed otworem tunelu, gdzie w tym momencie nastąpił potężny wybuch mostu i silny podmuch wcisnął mnie do wnętrza. Jeszcze dwa dni pobytu w tunelu, kiedy nagle słyszymy warkot wózka pędzącego po szynach. To żołnierze radzieccy, którzy odkryli to przejście, usiłowali przedostać się na drugą stronę góry. Straszne chwile, tyle grozy, a mimo wszystko ktoś inaczej czuwał, bowiem okradziono nasze opuszczone mieszkanie.            
I tu rozpoczął się nowy rozdział, nad którym czuwała Opatrzność Boża. Młodziutka, bardzo wcześnie, zahartowana do życia Otylia. A imię, o które wiele lat pytano, dlaczego takie?. Tato opowiedział mi o tym. Kiedy był w wojsku zakochał się w dziewczynie o tym imieniu (pochodziła ze Słowacji) i przyrzekł sobie, że jeśli w życiu będzie miał córkę, to da jej to imię. I tak się stało… To maleńka namiastka wielkich przeżyć.
   

   


  

piątek, 23 marca 2012

Trofeum wojenne: dwie lalki i walizkę budzików wspomina Elżbieta Nowicka



wspomnień Elżbiety Nowickiej wysłuchały: Krystyna Paczocha i Magdalena Pelc

Wojna ma się ku końcowi, Rosjanie wracają do domu. Jeden z nich-  w cywilu śpiewak operowy -
daruje małej  Elżuni i jej siostrze  część swoich wojennych łupów : dwie zdobyczne niemieckie lalki
 i pięknie wyposażony domek dla lalek . Ale niczym nastąpił  ten „ happy  end”  wiele się tam działo….  Zobaczmy te zdarzenia oczami dziecka.
Elżbieta Nowicka:
Dlaczego zdecydowałam się wspominać…
Czytałam bardzo dużo o II Wojnie Światowej, a przecież świadomie przeżyłam  całe powojenne czasy… i stwierdzam, ze jakąkolwiek książkę , czy inna publikację czytam to spoglądam na nią z pewną dozą niedowierzania, bo wiem, że każda historia napisana, opowiedziana przez kogoś ma zawsze jakieś zabarwienie osobiste lub mają na nią wpływ poglądy polityczne…
Wspomnienia…
W chwili wybuchu II wojny światowej miałam 11 miesięcy.  Wczesne dzieciństwo to okres okupacji, a później niełatwe powojenne czasy. Dla dorosłych członków mojej rodziny były to nienormalne warunki, natomiast ja, nie mając skali porównawczej, wszystkie nadzwyczajne zdarzenia przyjmowałam w sposób naturalny.
Pochodzę z rodziny, w której wszyscy mężczyźni służyli Ojczyźnie. Dziadek Stanislaw – kawalerzysta walczył podczas I wojny światowej w armii austriackiej (Galicja). Dziadek poległ w drugim roku wojny i spoczywa na wojennym cmentarzu na terenie Węgier.
Dziadek Jan szczęśliwie doczekał końca tejże wojnyna Bałkanach i do końca swoich dni barwnie opowiadał o swoich wojennych losach. Bardzo lubiłam słuchać zwierzeń dziadka.
Jedyny brat mamy  Władysław – artylerzysta walczył w drugiej wojnie światowej, a po kapitulacji przekroczył wraz ze swoją jednostką granicę Węgier. Tam został internowany, skąd zbiegł i przez „zieloną granicę” dotarł do kraju. Wstąpił do Armii Krajowej, udało mu się przeżyć okupację, a później w „wolnej”  Polsce uniknąć aresztowania.
Mój ojciec Wilhelm służył w  5-tym  Pułku Podhalańskim w Przemyślu i wraz ze swoją jednostką walczył w II wojnie w okolicach Krakowa. Pod Olkuszem dostał się do niemieckiej niewoli  skąd po kilku dniach,  dzięki pomocy okolicznych Polaków udało mu się uciec. Wracał do domu pieszo, wędrując lasami,  bocznymi drogami,  głównie nocą. Tamten wrzesień był ciepły. Wrócił w końcu września obdarty, bosy, brudny i zarośnięty.  Podobno podniosłam okropny wrzask na widok ojca, myśląc że to jest dziad, którym mnie straszono, gdy byłam niegrzeczna.
Przed wojną mieszkaliśmy z rodzicami  w Przemyślu, ale na czas okupacji przenieśli się do dziadków do Żurawicy (wioska pod Przemyślem). Dom dziadków był obszerny, wybudowany tuż przed wojną, gospodarstwo duże i dzięki  gospodarności dziadka Jana i babuni Anny – dostatnie.
Nie groził nam głód.  Dziadkowie  po wojnie nazywani byli „kułakami” –babcia znalazła się na liście przeznaczonych do wywózki do Kazachstanu,  ale szczęśliwie udało jej się przed tym uchronić.
Pierwszym  zdarzeniem, które pamiętam, a miałam wówczas niecałe dwa lata (w rodzinie mówi się, że nie powinnam pamiętać) było widocznie tak dla mnie wielkim wstrząsem, że widzę je do dziś ze szczegółami….. siedzę w kuchni pod oknem od ulicy, na kolanach trzymam lalkę , a ze mną jest  tylko mój wujek Władysław . Słyszę stukot butów na ulicy, wpadają umundurowani  Niemcy,łapią wujka za ramiona i tłukąc jego głową o ścianę wrzeszczą: Partyka?   ja, ja, Partyka?!!Okazało się, ze gestapowcy przybyli aresztować dziadka, a ponieważ wuj nosił inne nazwisko niż dziadek  (ojciec mojej mamy i wujka zginął na I Wojnie Światowej, potem babcia wyszła po raz drugi za mąż, ale nie miała już więcej dzieci) uniknął aresztowania. Powodem, dla którego miał być aresztowany dziadek było oskarżenie o posiadanie broni czy radia.
 W domu dziadków lokatorami byli państwo Mrugaczowie, polska rodzina z Leszna wysiedlona przez okupantów. Ponieważ Poznańskie to był kiedyś zabór niemiecki, więc ci ludzie świetnie mówili po niemiecku, a pan Mrugacz  chcąc utrzymać rodzinę zdecydował się zostać  tzw. „granatowym policjantem”, Dzięki niemu, jego informacjom i kontaktom udawało się naszej rodzinie uchronić przed wieloma niebezpiecznymi zdarzeniami.
Następna historia była taka (ja znam ją tylko z przekazów rodzinnych): ten sam służący doniósł po raz kolejny… Podpatrzył jak mój dziadek, wraz z moim ojcem i wujkiem zakopują w ogrodzie broń. Na szczęście po jakimś czasie stwierdzili, że nie jest to dobre miejsce i ukryli broń w innym miejscu.  Zawiadomione Gestapo  znów przyjechało do dziadków, kazali donosicielowi pokazać miejsce ukrycia broni, sprzedawczyk pokazał miejsce, bo wzięli go do konfrontacji, ale nic nie znaleźli. Wtedy od razu donosiciel dostał od Niemców doraźnie nauczkę za kłamstwo, a dziadek go zwolnił.
Przed wojną w domu dziadków na parterze mieściła się poczta, a podczas okupacji utworzono sklep spożywczy dla Niemców, który  prowadzili dwaj starsi Austriacy, zmobilizowani cywile. Byli bardzo przyzwoitymi ludźmi. Trudno nawet powiedzieć czy byli by w stanie walczyć… może nie nadawali się do służby liniowej.   Babunia  zapraszała ich na Święta, a oni byli wzruszeni i bardzo tęsknili  do  swoich  rodzin… Nie wszystko było takie czarno – białe. Pamiętam, że kiedy mama wyrzucała wyschnięte kwiaty z wazonu, to ja te kwiaty zbierałam i zanosiłam jednemu z nich – Erykowi ,  i  za to dostawałam cukierki. W sklepach dostępnych dla Polaków nie było słodyczy. Czasami  dziadek przynosił dla nas dzieci czekolady z tak zwanego przydziału za dostarczone obowiązkowe dostawy żywności. Wygląd owoców południowych i innych łakoci znałam tylko z opowiadań mamy…. . Słuchałam tych opowieści jak bajek.
Przychodziła do mnie  Niemka, której ojciec pracował razem z moim tatą na kolei i razem bawiłyśmy się w piaskownicy. Któregoś dnia pewnie o coś posprzeczałyśmy się i ona zasypała mi oczy piaskiem. Moja siostra starsza dała jej  kilka klapsów. Potem jej brat, w obronie siostry wygrażał mojej siostrze i  chyba ją też uderzył. Świadkiem tego był mój ojciec, który z kolei przyłożył temu chłopcu i jeszcze mu coś powiedział do słuchu. Rodzice potem martwili się , czy nie będzie z tego powodu kłopotów, bo wiadomo „Panowie i niewolnicy”. Na szczęście Niemiec okazał się przyzwoity. Ojciec wyjaśnił mu całą sytuację i na tym sprawa się zakończyła.
Było różnie…trzeba było żyć i można było żyć – te sześć lat trzeba było jakoś przeżyć.
Dobrze pamiętam 1945r… Stacja kolejowa w Żurawicy  była strategicznym punktem przeładunkowym, więc była bombardowana, na szczęście to bombardowanie nie było to za bardzo celne.   Jakieś 200m od domu dziadków był stadion, który te bombardowania zupełnie zniszczyły.  Do dziś pamiętam te ogromne leje. Wyleciały wtedy  w domu wszystkie szyby z okien od strony stadionu. My w tym czasie ukrywaliśmy się w schronie dziadków, znajdującym się około  kilometra od domu.
    Pierwszy moment, w którym zetknęliśmy się z wojskiem rosyjskim… Biegła pierwsza linia, byli to głównie ludzie z republik azjatyckich i bardzo często byli „na gazie”. Babunia wietrzyła pierzyny i szybko zaczęła je zbierać, bo słyszała,  że kradną, a oni biegli i wołali „Którędy do Berlina??” 
Druga linia to było coś w rodzaju sztabu. Byli to łącznościowcy. Wysiedlili wszystkich z domu, mieszkaliśmy wtedy w stodole – na szczęście nie trwało to długo, bo naturalnie front się przesuwał i oni również musieli się przenieść. Następna grupa, która u nas była to jak sądzę byli żołnierze w tzw.  odwodzie tzn.  mieli odpoczynek od frontu. Kierowano ich na różne kwatery – do nas trafiło trzech Rosjan, nawiasem mówiąc dostaliśmy od nich wszy odzieżowe.  Ci żołnierze bardzo lubili dzieci i bardzo nas hołubili (siostrę i mnie),  mimo że mama ze względu na wszy starała się ograniczyć te kontakty. Między innymi zabierali nas do kina. Pierwszy film, który oglądałam to był oczywiście film wojenny, na który zabrał mnie Rosjanin o imieniu Maksym – pamiętam, że siedziałam chyba w drugim rzędzie i kiedy nadjeżdżał czołg to podkurczałam nogi i bardzo się bałam. Wiem, że jeden z żołnierzy miał po kryjomu Biblię i modlił się. Natomiast na sąsiedniej kwaterze wśród żołnierzy mieszkał  donosiciel. Każdy oddział miał politruka – opiekuna od ideologii, przed którym ostrzegał nas ten żołnierz, który miał Biblię.
Drużyna V Pułku Podhalańskiego przed wyjazdem na front, sierpień 1939 r.
 Później oni odeszli i przyszli kolejni. Oni też byli  w odwodzie – ostatnia ich walka to była bitwa o Przemyśl. To był sztab: Pułkownik, jego ordynans – Aleksander (śpiewak operowy), porucznik Andrzej, była też dziewczyna Roza, oraz kierowcy  (mieli dwa samochody: ciężarowy i taki terenowy łazik)- oni byli u nas najdłużej – co najmniej dwa tygodnie.  Kiedy jeździli po zapasy do magazynu to zabierali mnie ze sobą.  Potem wyjechali  na front. Po zakończeniu wojny, kiedy wracali z Berlina, podczas przeładunku w Żurawicy przyszli nas odwiedzić. Okazało się, że pułkownik został ranny i odesłany do Lwowa do szpitala, Roza straciła oko, natomiast porucznik został zabity – wszystko to opowiedział nam ordynans pułkownika, któremu udało się przeżyć. Przyszedł z prezentem dla mnie i siostry.   Dostałyśmy wtedy całe umeblowanie do domku dla lalek i dwie piękne lalki. Wśród trofeów wojennych wiózł walizkę pełną  budzików, co bardzo rozśmieszyło moją mamę.
Jak wyglądało codzienne życie…
Mój tato pracował na kolei i jak mi opowiadano zarabiał tam równowartość pięciu skarpetek. Mama musiała  pomagać w utrzymaniu rodziny, dlatego zajmowała się handlem mięsem, a nie było to łatwe ani bezpieczne… Jeździła do rodziny za Sędziszów, przywoziła wędliny i mięso i sprzedawała zaufanym sąsiadom. W razie ujawnienia groziło to wywózką do obozu pracy.
Mój ojciec nosił niemieckie imię Wilhelm – takie się babci spodobało… Niemcy uważali, że to  imię jest wystarczającym pretekstem do tego, aby ojciec został ich współpracownikiem. Nachodzili ojca, namawiali, aż w końcu pewnego dnia przyjechali do domu i zabrali rodziców do Przemyśla do jednostki rejestracyjnej. Pobierano tam odciski palców i wydawano kenkartę z oznaczeniem, że jest to już członek Rzeszy Niemieckiej. Przechodziło się tam z pokoju do pokoju dokonując kolejnych etapów rejestracji  i  przed ostatecznym punktem rodzice uciekli.  Od tego czasu rodzice musieli się ukrywać. Kilkakrotnie przyjeżdżało po nich Gestapo, ale zawsze rodzicom udało się wcześniej uciec     i ukryć. Raz była taka sytuacja, że mamusia robiła pierogi, kiedy przyjechało Gestapo.    Mama uciekła, a my z siostrą zgodnie z naukami rodziców powiedziałyśmy, że rodzice są w Krakowie, ze nie wiemy kiedy wrócą…a oni z niedowierzaniem zapytali „A kto robi te pierogi?” na co moja jedenastoletnia siostra szybko odrzekła, że to ona – na szczęście było to już krótko przed zakończeniem wojny.
Pamiętam też jak przy szczelnie zasłoniętym oknie słuchało się audycji nadawanych przez londyńskie radio. Ten charakterystyczny sygnał … i słowa  ” Polacy, godzina wolności wkrótce wybije….”

piątek, 16 marca 2012

Jan Duda. Śmierć w ostatniej sekundzie

z Janem Dudą rozmawiają: Gabriela Dybaś, Anna Michna – Rusin i Maria Widera – Zielonka
Znane powiedzenie głosi: „nie ma sprawiedliwości na tym świecie”. Są bowiem sprawcy, którzy nigdy nie zostaną ukarani, oraz ofiary, które nigdy nie zostaną należycie uczczone. Podczas II wojny światowej było ich miliony. Jedną z nich był osiemnastoletni Józek. O tragicznej śmierci brata, zabitego przez psychopatę spod znaku SS oraz o innych wydarzeniach ze swojego trudnego dzieciństwa opowiedział nam pan Jan Duda – mieszkaniec Łańcuta, pochodzący z ziemi jarosławskiej.       


Panie Janie, gdy wybuchła wojna był Pan 6-letnim chłopcem. Czy zdawał Pan sobie sprawę z tego, co się tak naprawdę dzieje?
Zdawałem sobie sprawę. Widziałem jak Jarosław był bombardowany, Morawsko, gdzie mieszkaliśmy było oddalone tylko o 7 kilometrów, więc to się działo prawie na naszych oczach.
Później za okupacji, jak miałem 11 lat, razem z Władkiem, średnim bratem chodziliśmy do Jarosławia. Ojciec tam miał kuzynkę, która pracowała w sztabie na Głęboce z wojskiem hitlerowskim, bo w 1943 r. to naszego wojska już nie było tam. Przez tą moją ciotkę, ojciec nosił różnokolorowe płótna  tzw. fany. Za okupacji ludzie te płótna odkupywali na rozmaite poszwy, odzież, na co się dało. Co ciotka tam porabiała w koszarach nie wiem dokładnie, najprawdopodobniej była praczką. Dogadywała się tam z jednym Niemcem i przez to te rzeczy mogła wynosić. Do Jarosławia częściej chodził mój brat Władek ,ja byłem tylko raz. Zimową porą to się obwijał w te płótna, które nosił od ciotki i szedł do domu przez pola 7 kilometrów.
Czy takie przenoszenie rzeczy było bezpieczne? Czy były jakieś kontrole po drodze?
Kontrole były tylko jak wychodziło się z miasta. Koszary były tam, gdzie dziś- za stacją kolejową.  [Ludzie] stamtąd się spodziewali, że Niemiec może zahaczyć, ale na dziecko nikt nie zwracał uwagi, Władek miał wtedy 14 lat. Drogę znaliśmy na wylot. Można było bezpiecznie przejść w nocy przez pola,  przez las i nikt nie zaczepiał, nie baliśmy się, że nas okradną. I tak się handlowało. Przyjechał raz do nas jeden krakowiak na handel, Józek (najstarszy brat)w tym czasie szedł ze stacji. Przyjechali razem , z tym, że Józka zatrzymał kolega w Muninie i tam prawie godzinę spędzili razem. Dosyć dużo śniegu w tym czasie było, ten krakowiak, który do nas na handel jeździł, uszedł kawał, ze 2 km od Muniny, do Morawska miał jeszcze  4 km , ale w połowie drogi padł i leżał w śniegu. To już było w nocy, wszędzie ciemno, na szczęście Józek szedł i zobaczył, że on leży i pomógł mu dotrzeć do nas do domu. Krakowiak przywoził kiełbasę na handel a od nas brał mąkę. Po tamtym wypadku już się u nas nie pojawił, nie wiem co się z nim działo.
Czy ktoś z Pana krewnych lub sąsiadów działał w partyzantce?
Mój Tata, u nas  był zresztą dom narad. Do partyzantki należeli też moi krewni: Władysław Duda (mąż mojej kuzynki) i jego brat- Ludwik Duda, mój wuj- brat Mamy- Józef Motowidełko, i nasz sąsiad, Józef Karaś. Ja byłem bardzo żywym chłopakiem, wszystko mnie interesowało, więc wszystko, o czym się naradzali, podsłuchiwałem. Mogłem słuchać i patrzeć, ale nie miałem prawa zabierać  głosu. Od początku interesowała mnie  broń.
Raz niedaleko, ze 20 m od domu zobaczyłem, że leżą 4 kable- 2 czerwone i dwa czarne- to były kable od niemieckiego telefonu. Ja wiele nie myśląc te kable przeciąłem siekierą. Pochwaliłem się w domu, mamie, bo byłem takim synkiem małym, co lubił wszystko wypaplać. Mama się przeraziła, powiedziała, że jakby Niemiec zobaczył, to już bym nie żył.  Ja te kable przeciąłem niedługo, ze 2 godziny  przed  tym, jak front przechodził  przez wieś (ok. godziny  14), wojsko się już wycofywało.
Do partyzantki należał też mąż mojej kuzynki,  Władysław Duda, który był później, po wojnie więziony w Rosji. Zabrali go spod lasu łowieckiego (wieś Łowce), na jesieni 1945 roku.  Najpierw wzięli  do Przemyśla, na Bakończyce (bocznica kolejowa, z której odchodziły pociągi z zesłańcami) a stamtąd już poszedł za Ural. 4 lata był w Świerdłowsku (obecnie Jekaterynburg), w okolicy miasta znajdowały się obozy jenieckie nr 231 i nr 523 dla obywateli Polski, którzy zostali aresztowani w latach 1944–45 i byli przetrzymywani bez wyroku w obozach NKWD–MWD ZSRR jako internowani. Z tego, co mówił szwagier w obozie było ok. 3000 osób z Polski. Więźniowie mieszkali w lesie pod miastem. Jak szwagier wspominał, głód był okropny. Nie dawano im jedzenia, a zupy gotowali z trawy albo pokrzyw. Władysław ciężko chorował na czerwonkę, na tyfus brzuszny i malarię. Zmarł w 1991 roku.
Czy w czasie pobytu na zesłaniu rodzina miała ze szwagrem jakiś kontakt?
Przez pierwsze dwa lata nie. Potem pisał do żony, ale to był niewielki kontakt,  tylko 2 listy. Julia została z dwójką dzieci: z córką Krysią i synem Bolkiem. Jak Władysława zabrali, to była w ciąży z najmłodszym dzieckiem- Józkiem, który urodził się dwa miesiące później. Szwagier w Swierdłowsku zrobił dla swoich dzieci podarunki-  różaniec z chleba i wygrawerowaną papierośnicę z aluminiowych naczyń kuchennych. Kontakt z żoną był możliwy dzięki wielkiej protekcji i pomocy kierownika szkoły,  Zdzisława Kseka, który razem z Władkiem był wywieziony, ale wrócił wcześniej- po dwóch latach. Dzięki temu, że był wykształcony, wiedział gdzie się zwrócić, do kogo pisać i przez ambasadę udało mu się uzyskać zgodę na wysłanie tych dwóch listów do Władysława.
Panie Janie, czy może Pan opowiedzieć coś więcej swoim domu?  Wiemy, że było to miejsce szczególne.
Nasz  dom był szczęśliwy i nieszczęśliwy zarazem. W czasie pierwszej wojny światowej  był tutaj magazyn ruskiego wojska. Ruskie tu mieszkali w 1914 roku. Mama miała w tym czasie 7 lat. Opowiadała mi, że magazynowali tu różne rzeczy dla wojska: i chustki i szynkę w beczkach (tzw. solówkę) i cukierki takiej firmy, Osam się nazywała. Morawsko w tym czasie było niewielkie, wioska liczyła kilkanaście domów . 
 Niezrównany twórca makiet

A rodzina mamy dostawała coś z tych magazynowanych rzeczy?
Mama opowiadała, że jak zimową porą siedziała na piecu to jej tam cukierki rzucali, ładne jakieś pudełka, chustki dawali, bo  przecież dzieckiem była. Ruscy wtedy źli nie byli, walczyli
o Przemyśl. Rodzice mi opowiadali, że jak się od nas wyprowadzali to wychodzili z płaczem, bo już wiedzieli, że jak pójdą, to koniec, przepadli. Tak było za pierwszej wojny, to wiem z opowiadań. Drugą wojnę już pamiętam.
Jak Niemcy kwaterowali we wsi, przez tydzień czasu mieszkali u nas w stodole, we czterech , Hitlerjugend. To była banda oprychów, zwyrodnialców, wychowywana często bez ojca, matki. Każdy z nich chodził z bronią: z rewolwerem, bagnetem, automatem. Raz jak szedłem po sieczkę do stodoły, otworzyłem drzwi, jeden z nich się nie spodziewał kto to idzie, więc skoczył z automatem, ale że mnie zobaczył z koszem, to opuścił broń, stał i patrzył co ja robię. Szybko zabrałem, co miałem zabrać i poszedłem.
W pobliżu naszego domu doszło do wielkiej tragedii, tu zginął  mój najstarszy brat, Józef. Miał wtedy  18 lat. W 1943 roku zabrali go do Stalowej Woli jako junaka.  Co miesiąc, co dwa przyjeżdżał do domu. Kiedy 26 sierpnia 1944 roku front przechodził przez Morawsko ja z nim siedziałem w okopie. Jak czołg jechał, to uciekłem do domu,  bałem się, bo co ja miałem-11 lat? A brat został w schronie. Esesman szedł ostatni, (Ruski już był za szkołą – jakieś 50-60 metrów dalej), wydarł mojego brata za włosy ze schronu, bił go i strzelił mu pod prawą łopatkę. To było dosłownie parę sekund. Ruski szedł to {esesman] się nie bawił, strzelał do każdego,  kogo tylko widział. Sąsiadowi udało się uciec i później on zeznawał, co było z Józkiem.
Po tym jak Józek został zastrzelony , tata  go wziął do domu, położył na łóżku i przykrył prześcieradłem, potem poszedł do wujka powiedzieć co się stało, a ja z Mamą i Władkiem, średnim bratem,  uciekliśmy do Tuczemp (wioska sąsiadująca z Morawskiem) i tam byliśmy jeden dzień, póki się sytuacja nie uspokoiła.
W przypadku Józka to można mówić o śmierci egzekucyjnej. Ja się zwracałem do biura, do Lecha Wałęsy, jak został prezydentem,  żeby tą śmierć jakoś uznali, ale stwierdzono, że Józek nie może być w rejestrze, bo nie walczył o wolność i demokrację. Ale ja się pytam, jak  18-letni chłopak chowany we wsi, gdzie prądu nie było, gazet nie było mógł walczyć o demokrację? Józek został zwerbowany  do junaków, przecież z rozkoszą tam nie poszedł, tylko dostał wezwanie. Zamordowano  go z premedytacją, strzałem w tył.
Junacy pracowali przymusowo dla Niemców?
Tak. Zakłady w Stalowej Woli były producentem broni i pojazdów dla Wehrmachtu. 
Panie Janie, czy w Morawsku mieszkali Żydzi?
Nie mieszkali, ale był jeden człowiek, który się tu chował u jednego gospodarza. Nawet się zdawało, że uczciwy chłop, ale jednak zdradził, a pieniądze wziął. Ponieważ zaczął wrzeszczeć, że Żyda złapał, to  wartownicy, co pilnowali wsi na wypadek pożaru albo niebezpieczeństwa zawiadomili Gestapo i następnego dnia tego człowieka wywieźli do lasu i rozstrzelali.
Chciałam  jeszcze Pana zapytać o stosunki polsko-ukraińskie. Jak te relacje wyglądały na co dzień?
Ukraińców była masa. Najwięcej morderstw zdarzyło się w okolicach Lubaczowa, Oleszyc, Dąbków. U nas w stodole przez przeszło rok czasu mieszkała rodzina z Dachnowa. Po tamtej stronie Sanu nie można było normalnie gospodarzyć. W Morawsku jednej nocy, gdzieś między 1945- 47 rokiem był ukraiński nalot na wieś. Ze wzniesienia we wsi widać okolice Lubaczowa, tam dzień i noc miesiącami się paliły wioski. Do dziś to widzę. Są rzeczy, które człowiek zapomni, puści płazem, ale tego nigdy się nie wymaże z pamięci…
Dziękujemy serdecznie.


wtorek, 13 marca 2012

Stanisław Czechowicz . Ludzie ludziom ....



Ludzie ludziom…
ze Stanisławem Czechowiczem rozmawiają: Dominika Bogusz, Tomasz Czarny i Michał Okrzeszowski

Na pytanie: „Co kojarzy ci się z hasłem: II wojna światowa?” Zapewne każdy odpowie: nienawiść, śmierć, dehumanizacja. Jednak w czasach, kiedy zło sięgało ekstremum, byli też ludzie, którzy wbrew wszystkiemu ratowali innym życie. Zdumiewająca historia, która wydarzyła się w Wysokiej w roku 1944 nie jest szerzej znana opinii publicznej, nawet w okolicach Łańcuta. Świadkiem tych wydarzeń, jako dziecko, był słuchacz ŁUTW, pan Stanisław Czechowicz. Po latach napisał o tym artykuł, którego fragment  ukazał się Biuletynie Łańcuckiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku.  Artykuł ten zamieszczamy poniżej, natomiast w dalszej części znajduje się wywiad, którego udzielił nam autor w dniu 23 stycznia 2012 r. 


Stanisław Czechowicz:

Nim ten artykuł powstał, odwiedziłem wiele domów, w których mieszkali ci ludzie  w czasie okupacji hitlerowskiej. Skąd oni się wzięli?
 Proboszczem w parafii Meducha, koło Stanisławowa (obecnie Iwano-Frankiwsk, miasto na Ukrainie, w byłej Galicji Wschodniej – przyp. MO) był ksiądz, który nazywał się Piotr Zawora, rodem z Wysokiej[1]. Gdy tam na wschodzie zaczęły się te straszne mordy szowinistów ukraińskich na Polakach, ten ksiądz przyjechał pod koniec 1943 roku, prosić Wysoczan, by przyjęli Polaków z jego parafii, bo inaczej ich wszystkich wymordują Ukraińcy. Było ich ponad 1000;  około 1300 osób było wyznania katolickiego w parafii Meducha. Nie było wyboru. Mieszkańcy Wysokiej wspólnie z księdzem proboszczem, Stanisławem Sabatem i sołtysem wsi, panem Wojciechem Wojnarem, postanowili tych ludzi przyjąć.

       Wspomnienia o Kresowiakach z 1944 roku


Nam, ludziom nieco starszym, przyszło żyć w czasach II wojny światowej i chociaż nie uczestniczyliśmy bezpośrednio w działaniach wojennych, to mieliśmy okazję być świadkami ogromnych ludzkich tragedii, których sprawcami byli nacjonaliści z hitlerowskich Niemiec w połączeniu z ludobójczym nacjonalizmem ukraińskim, a także sowieckim -NKWD. To ostatnie wykazało swój bandytyzm w dniu 10 lutego 1940 roku, kiedy to pośród nocy sowiecki żołnierz walił do drzwi i wołał: „Otwieraj! Ręce do góry! Gdzie jest broń?!” Za nim przyszło dwóch ukraińskich chłopaków, którzy zaciągnęli się do milicji i mówili: „Teraz będzie nasz rząd!”. To byli ci sami chłopcy, którzy najmowali się do pracy za pieniądze w gospodarstwach rolnych Polaków. Dali pół godziny czasu na spakowanie niezbędnych rzeczy, które pozwolili zabrać. Odwieźli saniami do stacji kolejowej, gdzie stał długi pociąg towarowy. Rodziny były bardzo szybko ładowane do wagonów i zamykano drzwi. Tak wywozili Sowieci na Kresach Wschodnich Polaków na Syberię.
 Opisuję tutaj  historię rodziny, która przybyła do nas i mieszkała u mnie w domu moich rodziców. Małżeństwo i ich trzyletnia córka, byli rodem z Wysokiej i za chlebem osiedlili się w początku lat trzydziestych w okolicach Równego[2], gdzie można było spokojnie żyć, gdyby nie to, co wydarzyło się owej nocy 1940 roku.. Pociąg wlókł się powoli i po trzech tygodniach dotarł do stacji Świerdłowsk[3], a następnie po dwóch dobach trafili na Syberię.      W okresie od września 1939 roku, do końca czerwca 1941 roku w wyniku aresztowań i zsyłek na Sybir pojedynczych osób i całych rodzin liczba ludności polskiej na Kresach Wschodnich gwałtownie się zmniejszyła. Istotną rolę odegrali miejscowi ukraińscy szowiniści poprzez donosy do NKWD o tzw. „wrogach ludu”. W okresie nowej okupacji „niemiecko-ukraińskiej” w latach 1941-1944 nastąpiło dalsze „oczyszczanie” Kresów Wschodnich z ludności polskiej. Zorganizowane bandy ukraińskich nacjonalistów wspierane przez niemieckich oprawców coraz bardziej agresywnie napadały na domostwa Polaków, podpalając zabudowania wśród nocy i mordując w sposób bestialski polski naród. Dzięki rzetelnej pomocy profesora Edwarda Prusa, czytelnicy mogą poznać bezmiar zbrodni, jakiej dokonano na narodzie polskim w okresie II wojny światowej. Wielu Kresowiaków wiedziało, że jedynym sposobem na uratowanie życia, jest opuszczenie swoich stron rodzinnych i szukanie ratunku u innych ludzi z dala od tej krwawej tragedii.
 We wsi Meducha, gmina Delejów, proboszczem parafii był ksiądz Piotr Zawora, który był rodakiem z parafii Wysoka. Ten ksiądz, chcąc ratować swoich polskich parafian, przyjechał do Wysokiej, końcem 1943 roku z prośbą, by jej mieszkańcy przyjęli wszystkich Polaków z Meduchy, gdyż w przeciwnym razie wszyscy zostaną wymordowani. Ogromnego wsparcia dla Kresowiaków udzielił ówczesny proboszcz Wysokiej ksiądz Stanisław Sabat, który zmobilizował parafin do niesienia pomocy wszystkim, którzy się tu zjawią.
 Parafia Meducha liczyła 1252 wiernych. We wsi było 354 zagrody i 1756 mieszkańców wg GUS z 1931 roku. Przeważała ludność polska, Ukraińcy stanowili tam około 25%. Mieszkało tu około 40 Żydów, zabranych do getta na początku 1941 roku, gdzie zostali zamordowani. W lipcu 1941 roku policja ukraińska dokonała licznych aresztowań wśród młodzieży polskiej. Byli przez kilka tygodni więzieni, przesłuchiwani i torturowani. W wyniku usilnych starań u władzy niemieckiej zostali zwolnieni z aresztu. Do połowy 1943 roku wieś była schronieniem dla Polaków z innych okolicznych wiosek, którzy ocaleli z pogromów lub schronili się tutaj przed innymi. Istniała tu samoobrona, która spełniała względne warunki bezpieczeństwa. Banderowcy dokonali napadu na wieś 13 lutego 1944 roku. Były ofiary w ludziach i spalona została część budynków. Po tym napadzie większość polskich mieszkańców Meduchy opuściła wieś organizując wyjazd do stacji Łańcut.       Przypomnijmy, że wszystko to działo się w czasach okupacji hitlerowskiej i ze wszystkim należało się kryć.
 W pierwszych dniach kwietnia 1944 roku przyjechał do Łańcuta pociąg towarowy, w którego wagonach znajdowali się ludzie i zwierzęta. Bardzo sprawnie całą akcją kierował ówczesny sołtys wsi Wysoka pan Wojciech Wojnar, który wyznaczył rolników posiadających konne furmanki, by jechali do stacji kolejowej po ludzi skrajnie wymęczonych swoją tragedią i podróżą, a oczekujących, gdzie ich los przeznaczy. O przyjeździe pociągu wypełnionego ludźmi i zwierzętami mieszkańcy wsi Wysokiej byli uprzedzeni, by mogli się przygotować na ich przyjęcie wraz z częściowym dobytkiem i zwierzętami. Organizatorami tej potajemnej wyprawy kolejowej byli ksiądz Piotr Zawora, pan Władysław Skulski i pan Chojny, który pracował w swoich stronach na kolei. To on poczynił starania, aby taki pociąg załatwić. Starano się, by o tym nie wiedzieli ani Ukraińcy, ani Niemcy, bo wszystkim zależało na zamordowaniu Polaków. Po przyjeździe do parafii Wysoka, ksiądz Piotr Zawora zamieszkał w domu Marii i Stanisława Michnów. Wraz z księdzem zamieszkała w tym domu jego siostra z dwoma córkami. Kiedy w końcu 1944 roku przez Wysoką przetaczała się nawałnica wojenna, ksiądz Zawora oraz jego bliscy Michnowie ukryli się w schronie piwnicznym u Andrzeja Tejchmana. W tym schronie ukryli się także inni sąsiedzi. Wyjść z tego schronu mogli dopiero w ostatnią niedzielę lipca 1944 roku (30 lipca). A stało się tak dlatego, że wojska sowieckie okrążyły Wysoką od strony południowej. Dotarły do Lipnika, Tarnawki, Handzlówki, a w Soninie[4] i w Wysokiej był ciężki front. Spadały pociski artyleryjskie. Od strony północnej wkroczyli już do Łańcuta, a pod Wysoką i Soniną trwały jeszcze zacięte walki. W nocy z soboty na niedzielę mocno polało deszczem. Strzelanina ucichła po obu stronach i Niemcy, posiadający bardzo szczegółowe mapy drogowe zorientowali się, że jedynym sposobem ucieczki z Wysokiej była bardzo błotnista droga koło młyna w Albigowej w kierunku na Kraczkową[5].              
Wracając do osoby księdza Piotra Zawory należy poinformować, że nacjonaliści ukraińscy zorganizowali zamach na jego życie jeszcze w parafii Meducha, ale pewien człowiek narodowości ukraińskiej w porę go o tym uprzedził i dzięki temu ksiądz uratował życie swoje i wielu parafian. Ostatnie lata swojego życia ksiądz Piotr przeżył w parafii Szczecinek[6] i tam został pochowany. Sprawa udzielenia schronienia ludności z Kresów Wschodnich we wsi Wysoka była przeprowadzona w sposób bardzo staranny, gdyż dla wszystkich zwierząt i ludzi znalazł się przysłowiowy dach nad głową, zaś wagony kolejowe na stacji Łańcut zostały puste jeszcze tego samego dnia. W większości domów zostały przeprowadzone prace remontowo- budowlane, polegające na umieszczeniu najczęściej dodatkowej kuchni, tak, aby każdy przyjezdny mógł zamknąć drzwi do pomieszczenia, w którym przebywał i miał tę odrobinę niezbędnej prywatności. W niektórych rodzinach bywało i tak, że starsi synowie gospodarzy zostali przeniesieni z miejscem noclegowym na prycze do stajni, a przybyszom oddano izbę, w której zbudowano kuchnię z cegły i gliny. Byłem świadkiem tych wydarzeń. W dzisiejszym czasie warto zaapelować do pewnych osób, by od czasu do czasu pojawiły się ogłoszenia o mszy świętej za tych, którzy dla ludzi, uciekających od śmierci, otwarli swoje serca i drzwi swoich domów. Otwarli je nie dla mamony, ale z przykładnej miłości i szacunku do drugiego człowieka. Bo miłość bliźniego najlepiej przejawia się w prostych czynach, a nie w gwiaździstej, próżnej mowie. W tamtych czasach, kiedy okupant ściągał ogromne kontyngenty, w niektórych domach brakowało razowego chleba, a tu jeszcze pod swój dach trzeba było przyjąć kilka osób. Przecież te przybyłe rodziny potrzebowały też jakiegoś wsparcia, aby mogły przeżyć.
 W naszej parafii zamieszkali nie tylko uchodźcy z Meduchy, gdyż do stacji kolejowej Łańcut przybywały coraz częściej pociągi towarowe z innymi ludźmi uciekającymi z Kresów Wschodnich.         Tak opisuje swoje wspomnienia pan Adolf Kondracki, osiadły w Koźminie koło Zgorzelca: „Gdy w 1994 roku przypadła 50 rocznica napadu banderowców na Ostrów niedaleko Sokala w województwie lwowskim (pochodzę z tej miejscowości), chciałem przede wszystkim podziękować tym mieszkańcom obecnego województwa podkarpackiego i małopolskiego, którzy nas przyjęli pod swój dach i udzielili pomocy. Mieszkańcy Meduchy z księdzem Piotrem usadowili się w Wysokiej, zaś Ostrowianie rozproszyli się od wschodu (Przeworsk) do zachodu (Myślenice) i od południa (Grybów, Tuchów), do północy (Stalowa Wola, Mielec). Uważałem, że słowa podziękowania dla tej ludności, która wtedy przyszła nam z pomocą najlepiej umieścić w katolickiej gazecie „Niedziela”, albo „Gość Niedzielny”.”  Czasopisma te zachowały jednak milczenie i treści podziękowań pana Kondrackiego nie opublikowano. W dalszej części swego listu do mnie pan Kondracki pisze: „ Panie Stanisławie! Jestem bardzo wdzięczny mieszkańcom wsi Wysoka i innych miejscowości województwa podkarpackiego za ich serce, które okazali nam w takich trudnych czasach. Do Łańcuta przyjechaliśmy 1 kwietnia 1944 roku w godzinach popołudniowych. Część ostrowian jechała dalej na zachód. Noc z 1 na 2 kwietnia w kuckach przespaliśmy na poczekalni PKP Łańcut. Rano ojciec wynajął furmankę i udaliśmy się do Kraczkowej, do naszych znajomych, którzy byli mieszkańcami Ostrowa do 1944 roku. W Kraczkowej zamieszkaliśmy u państwa Bemów. Była to liczna rodzina. Po dwóch tygodniach naszego pobytu zostaliśmy przesiedleni do Wysokiej. Zamieszkaliśmy u Władysława Szmuca, który udostępnił nam starą kuchnię za pomieszczenie, w którym stało łóżko, kredens i stół. Było ciasno, ale przytulnie i ciepło. Byliśmy całkowicie uniezależnieni od właścicieli domu. Zaczęliśmy prowadzić „własne” gospodarstwo i życie godne człowieka. Już pierwszego dnia zorientowaliśmy się, że ludzie tu w Wysokiej są  jak „prawdziwi Samarytanie”. Sołtys z Wysokiej pan Wojciech Wojnar, ojciec późniejszego księdza Czesława, zorganizował zbiórkę żywności dla przyjezdnych. Wydał odezwę, w której zwracał się do mieszkańców wsi by nieśli pomoc „wysiedlonym”. Nazywano ich wysiedlonymi, a to byli uchodźcy, którzy uciekli w celu ratowanie swojego życia. Sowieci nazywali ich „ubieżańcy.” „Ludzie przynosili mąkę, chleb, masło. Bardzo mile wspominam rodziców pani Zofii Hadław-Marię i Wojciecha Szmuców. Mnie i moją siostrę traktowali, jak własne dzieci. Większość dnia spędzaliśmy u nich. Wielkiej pomocy udzielił nam ówczesny proboszcz Wysokiej ksiądz Stanisław Sabat. Dzięki niemu mój ojciec znalazł pracę w cegielni u Szmuca, zaś matka u państwa Jedlińskich. Ksiądz Sabat dawał ojcu pieniądze, by sobie kupił brzytwę do golenia. Załatwił w nadleśnictwie przydział drewna na opał. Pani Michnowa- (ta, którą zastrzelił Sowiet) kupiła mi zeszyt i obsadkę ze stalówką, oraz podręcznik „Ster”” . Takich ludzi było więcej np. właściciel sklepu poniżej kościoła, za mostem. Tato poszedł do niego kupić jedną łyżkę do jedzenia, a on zapytał, ile osób liczy nasza rodzina i dał pięć łyżek za darmo. Gdy w kościele słucham Ewangelii wg Świętego Mateusza: „Pójdźcie błogosławieni Ojca Mojego. Weźmijcie w posiadanie królestwo, przygotowane od założenia świata, bo byłem głodny, a daliście mi jeść, byłem spragniony a daliście mi pić, byłem przybyszem, a przyjęliście mnie. Byłem nagi a przyodzialiście mnie”, to zawsze moje myśli kieruję ku Wysokiej i wspominam tych ludzi, których tam poznałem. Od czasu do czasu odwiedzam cmentarz w Wysokiej i udaję się na groby osób, które znałem, by się za nich pomodlić. Udaję się też do waszej świątyni, bo tam 17 czerwca 1945 roku przyjąłem Pierwszą Komunię Świętą. Panie Stanisławie, cieszę się, że pan się tą sprawą zajął. Niech się pan nie przejmuje trudnościami. Źli ludzie są wszędzie i tam też panu będą utrudniali. Pozdrawiam pana. Były uciekinier - Adolf  Kondracki.”      A oto inne informacje ocalone od zapomnienia przez niektórych Wysoczan- świadków minionych zdarzeń. W domu Jana i Józefy Szmuców, mających troje dzieci, zamieszkała rodzina Kresowiaków z nazwiska Podkówka- Szymon i Stefania, również wychowujących troje dzieci w wieku szkolnym. Rodzina Podkówków przyjechała do Wysokiej od Tarnopola wraz z księdzem o nazwisku Nowak, który osiedlił się w Tarnawce. Jako autor tej publikacji potwierdzam, że do mojej klasy w szkole uczęszczał Józef Podkówka, syn wspomnianej rodziny i razem w 1947 roku przystąpiliśmy do Pierwszej Komunii Świętej w parafii Wysoka. Na pamiątkowej fotografii komunijnej są także dzieci wysiedlonych, co oznacza, że trzy lata po wojnie wielu kresowiaków było jeszcze z nami. W rodzinie Podkówków przyszło na świat jeszcze jedno dziecko i zostało przyjęte przez wszystkich domowników z radością.     A jaka to była radość, gdy po latach urodzona w Wysokiej dziewczynka wychodziła za mąż w okolicach Kluczborka i zaprosiła na swój ślub i wesele tych, u których w domu się urodziła. Warto dodać, że w niewielkim domu zamieszkiwały w opisywanym czasie dwie rodziny, liczące razem dziesięć osób i do stajni wprowadzono dodatkowo konia i krowę-własność wysiedlonych. Wszyscy się jakoś wspierali, szanowali i długo o sobie pamiętali. Pisemne oświadczenie o tej sprawie złożyła pani Helena Blajer- córka Jana i Józefy Szmuców.                     Oto relacje i wspomnienia pana inżyniera Stanisława Czechowicza, urodzonego w 1929 roku w Wysokiej, a obecnie zamieszkałego w Łańcucie. „W roku 1943 przybyła do Wysokiej grupa osób z okolic Lwowa, prawdopodobnie z miejscowości Obroszyn. Organizatorem ucieczki tej ludności przed Ukraińcami był ksiądz Andrzej Czechowicz, który przed laty urodził się w naszej parafii i tu powrócił, by pośród najbliższych rodzin, kuzynów ratować swoje życie i osób mu towarzyszących. Wszystkim przybyłym udzielono pomocy. Otrzymali oni skromne pomieszczenie mieszkalne i wyżywienie. Ksiądz Andrzej był kuzynem mojego ojca Michała Czechowicza. W tamtym czasie już przebywała w naszym domu Anna Kasprowicz wraz z bratem Stanisławem, który wkrótce otrzymał pracę na kolei i wyjechał. Często przychodzili do naszego domu siostry i bracia księdza Andrzeja, a także inni parafianie ze wschodu, a główny cel takich odwiedzin, to było zdobycie pożywienia, którego musiało starczyć dla okupanta, dla rodziny i dla Kresowiaków. Dzieci chodziły do kościoła i do szkoły na bosaka, bo nie było za co kupić sandałów. Uczono nas, że z bliźnim trzeba podzielić się kromką chleba. Po przyłączeniu do Polski ziem zachodnich, stopniowo te ziemie były zasiedlane przez ludność z Kresów Wschodnich. Ksiądz Andrzej Czechowicz wraz ze swoją najbliższą rodziną i parafianami wyjechał w okolice Szczecina i zatrzymał się w miejscowości Chojna[7], gdzie został proboszczem miejscowej parafii. W 1950 roku, będąc jeszcze studentem otrzymałem od księdza Andrzeja zaproszenie do odwiedzenia jego miejsca pobytu. Skorzystałem z zaproszenia goszcząc także u rodzeństwa księdza w Kamieniu Pomorskim[8].”                    
Także w domu moich rodziców - Heleny i Romana Czechowiczów zamieszkała rodzina Walerii i Józefa Żurawieckich z małym chłopczykiem. Rodzina ta była bardzo zżyta z nami. Rozstanie było bardzo trudne, ale kiedyś do tego dojść musiało. Osiedlili się we wsi Szczaniec, powiat Świebodzin - dawne województwo zielonogórskie. Przez długie lata prowadzona była korespondencja, a było o czym pisać, bo jeszcze powiększyła się rodzina u nas w domu i u naszych gości. A poza tym i jedni i drudzy zajmowali się rolnictwem. Jako dziecko w tamtym czasie mile wspominam naszych Kresowiaków. Toteż, jak się nadarzyła po latach okazja, postanowiłem ich odwiedzić. Zajechałem pewnego razu pod ich dom, pod ich zagrodę wraz z kierowcą samochodu „Żuk” i podszedłem poprosić, by przyjęli na nocleg dwóch mężczyzn, którzy pomylili drogę,  jadą z daleka i są bardzo zmęczeni. Myśmy nie zbłądzili tylko celowo tam zajechałem. Nie przyznałem się, kim jestem. Jak odjeżdżali miałem dziesięć lat, a jak ich odwiedziłem miałem około czterdziestu. Pan gospodarz spytał: „A skąd wy?”. Odpowiedziałem: „Z Rzeszowskiego”. „A z jakiej miejscowości?” Odpowiedziałem:„Z Łańcuta”. „Z samego Łańcuta?”. Odpowiedź: „Nie, z Wysokiej”. Drzwi do domu były otwarte i gdy padło słowo „z Wysokiej”, natychmiast wyszła żona i gospodarz mówi: „Ktoś tu z Wysokiej chce przenocować”. Po chwili żona odpowiada: „To ty nie poznał? Bo ja poznała”. W tym momencie znalazłem się w objęciach pani Walerii. Po latach ludzie się zmienili, ale zachowali piękny, śpiewny akcent. Mieli piękną mowę, po której rozpoznałbym ich zawsze i wszędzie. Miłe było spotkanie, wiele było do opowiadania. Jedna noc była za krótka na wspomnienia bezmiaru przeżyć, które nas łączyły. Rankiem ze zdumieniem odkryliśmy, że poczciwy „Żuk”, ugina się od ciężaru worów ze zbożem, którymi nas postanowili obdarować gospodarze. Pan kierowca mnie poinformował, że na samochodzie jest dużo worów ze zbożem, co my z tym zrobimy, ja tego nie wezmę. Kierowca mówi: „Niech pan nic nie mówi, bo tak było przyjemnie, fajnie. Oni nie wezmą, pan nie weźmie. Jak się teraz rozstaniemy? Ja to załatwię”. A ten pan kierowca był naprawdę mądry. Starszy pan, który był w Niemczech na robotach. Poszedł do gospodarza i powiedział, że my jedziemy po towar i musimy mieć samochód pusty, że my nie możemy tego zabrać. Pojechali do stodoły i wory ze zbożem zostały rozładowane.                                                                                                     W tej publikacji przedstawione są autentyczne wydarzenia życiowe ludzi, którzy szukali ratunku, by ocalić życie swoje i najbliższych, aby nie zostać w sposób bestialski zamordowanym. Mamy jednak w sposób skromny przedstawioną drugą stronę, która pospieszyła z pomocą. Zasługuje też na uwagę, jak ludzie, którym udzielono bezpośredniej pomocy chcieli się odwdzięczyć przy każdej nadarzającej się okazji, ale także i to, czego uczyli nas rodzice, że dobro czyni się nie dla pychy i chwały, a dla drugiego człowieka. Ten temat pragnę mocno zaakcentować, bo w dzisiejszym czasie dla niektórych zarozumialstwo, pycha, chciwość mają się bardzo daleko od służebności. Nasi rodzice posiadali zwykły chłopski rozum, a w nim było zakodowane, że człowiek jest tyle wart, ile potrafi uczynić dobra dla drugiego człowieka. Kresowiacy przebywając z nami w okresie okupacji hitlerowskiej i po wojnie zdążyli się przekonać, że ta ludzka dobroć ich sprowadziła do naszej parafii. Toteż w dowód wdzięczności w przedsionku głównym naszego kościoła umieścili pamiątkową tablicę następującej treści:
 „Deo gracias wielebnemu księdzu Stanisławowi Sabatowi, proboszczowi parafii Wysoka i całej wspólnocie parafialnej wyrazy najgłębszej, dozgonnej wdzięczności za chrześcijańską miłość i serdeczną gościnność okazaną nam w dramatycznych chwilach roku 1944, gdy zagrożeni okrutną śmiercią z rąk ukraińskich szowinistów na Kresach Wschodnich II Rzeczypospolitej znaleźliśmy ocalenie i oparcie u mieszkańców wsi Wysoka. Wyrazy wdzięczności i podziękowania wielebnemu księdzu Piotrowi Zaworze, proboszczowi parafii Meducha i panu Władysławowi Skulskiemu za zorganizowanie transportu kolejowego dla społeczności polskiej parafii Meducha i Hańcza w województwie stanisławowskim do Łańcuta a następnie do Wysokiej. Semper fidelis dua Rei Publicae Polonae. Wraz z Polakami z Kresów, dziećmi i wnukami. Na wieczną pamiątke w 58 rocznicę przymusowej ewakuacji Anno Domini 2002 roku”.                                     
Przez blisko pół wieku Kresowiacy milczeli o zbrodni ludobójstwa nie mając prawa do publicznego wyrażania swojego bólu, smutku i żalu o zamordowanych własnych dzieciach                       i rodzicach, rodzeństwie, krewnych, znajomych i przez wiele lat słuchali wierutnych kłamstw o tamtej wielkiej narodowej tragedii. Są świadkami cynizmu i obłudy, wychwalania formacji, która dopuściła się najbardziej barbarzyńskiej zbrodni na ludności polskiej w czasie II wojny światowej. Mimo tych doznanych krzywd Kresowiacy nie żywią nienawiści do Ukraińców - tamtego, a tym bardziej obecnych pokoleń, pragną pojednania i wyciągają rękę do braterskiego uścisku, bo zdają sobie sprawę, lepiej niż ktokolwiek inny, że niezgoda i waśnie między narodami do niczego dobrego nie prowadzą. W modlitwach o pojednanie, nie zapominają o Ukraińcach, zwłaszcza o tych, którzy za sprzyjanie i pomoc polskim sąsiadom w czasie pogardy zapłacili najwyższą cenę życia.             
Drogi czytelniku! By ten artykuł mógł powstać trzeba było odwiedzić wiele starszych osób w mojej parafii i wyciągnąć z ich umysłów przykurzone latami wiadomości o ludziach, którzy zimą 1944 roku musieli pozostawić swój życiowy dobytek na Kresach Wschodnich i udać się w nieznane strony w celu ratowania ludzkiego życia. Tą oazą, w której wiele osób się schroniło przed barbarzyńska śmiercią, była wieś Wysoka. Kresowiacy byli przekonani, że tamci rodowici wysoczanie zasłużyli na najwyższy szacunek i dlatego swoją wdzięczność utrwalili na pamiątkowej tablicy, umieszczonej przy wejściu do naszej świątyni. Kopię tego artykułu kieruję do Instytutu Pamięci Narodowej z nadzieją, że sprawa Kresowiaków zamieszkałych w naszej parafii nie zostanie zapomniana. Uważam, iż  IPN powinien wystąpić do kancelarii prezydenta o nadanie wsi Wysoka wysokiej klasy odznaczenia.
Artykuł opracował na podstawie wspomnień Stanisław Czechowicz, mieszkaniec wsi Wysoka. Konsultacja historyczna: magister Anna Miechowicz- historyk i nauczyciel.

                                               

                                Wywiad

Proszę powiedzieć, w którym roku się pan urodził?                                              

Urodziłem się 6 kwietnia 1937 roku w Wysokiej.
Co pan pamięta z wojny?
Ja początku wojny nie pamiętam, bo miałem dwa i pół roku. Ale czasy niemieckie sobie pamiętam już, bo jak miałem pięć lat, to już się bawiłem z dziećmi;  bieganie tu i tam  i rozmaite zabawy . Szło się do sąsiada, nieraz gdzieś tam na wieś, to się pytali: „Coś jadł, co było w domu?” A mama mówiła tak: „ Nie mów dziecko, nie mów, co się jadło. Żebyś tam czasem nie powiedział, że było w domu mięso!” A mięso od czasu do czasu na niedzielę było, bo tam raz do roku była zarżnięta świnka. Wszystko było po kryjomu, bo za nielegalny ubój  groziło wywiezienie do obozu koncentracyjnego. Tak, że zestrachany byłem ciągle Niemcami, bo się bałem tego.
Był we wsi, niedaleko mieszkał, taki człowiek, co był folksdojczem. To był taki cymbał i on donosił na ludzi  i był wydany na niego wyrok przez podziemie, ale miejscowi nie dopuścili do tego, żeby go sprzątnąć, bo by wielu ludzi przez niego zostało zabitych w razie odwetu. Pilnowali się, żeby on się nic nie dowiedział i tak dalej. Ten człowiek wyjechał razem z Niemcami na zachód i potem się znalazł w Ameryce.
Więcej było takich ludzi, co donosili?
Tylko ten jeden był w Wysokiej. Taki był głupi człowiek.                               
W każdej miejscowości się tacy znajdowali.
On był świadkiem Jehowy.
.Świadkowie Jehowy byli prześladowani przez III Rzeszę. Może było tak, że Niemcy go zaszantażowali?
Coś tam mu po przychwalali. To był taki naiwny człowiek.
Niemcy dawali lepsze kartki na chleb dla folksdojczów. Miałem takich sąsiadów, którzy mieli dużo dzieci. Ojciec był starszy od moich rodziców. Nie mógł tych dzieci wykarmić i pojechał na Śląsk do roboty. Tu zostawił rodzinę i nikt nie wiedział, że on się tam zapisał na folksdojcza, by dostawać kartki na chleb. Tylko po to się zapisał. To był bardzo porządny człowiek. Jego syn, gdy doczekał dwudziestu lat, musiał iść na wojnę, jako Niemiec do niemieckiego wojska. Był wysłany na wojnę do Afryki. Tam go wysłali, gdzie był Rommel (feldmarszałek Erwin Rommel -  dowódca Afrika Korps, walczącego z aliantami w Afryce północnej, zdobywca Tobruku – przyp. MO) . Stamtąd dostał urlop, przyjechał z karabinem, no i przyszedł do nas, bo to sąsiad. To dobrzy ludzie byli. Poszli z ojcem nad rzekę w doły postrzelać sobie wieczór. No i coś tam ze dwa razy wystrzelili. A tam, gdzieś w krzakach, ktoś oddał strzał z pepeszy serię w górę i ten chłopak się wystraszył, złapał pod rękę karabin i uciekł. Schował się na noc u nas do naszego domu, bo się bał przebywać w domu swojej mamy. Na drugi dzień wyjechał z urlopu. Pojechał na wojnę.
A jak pan wspomina ten przyjazd uchodźców, tak z punktu widzenia dziecka? Czy pamięta pan to wydarzenie?
Ja pamiętam to. Sołtys nalegał na tych, którzy mieli furmankę konną, żeby jechali na stację. Moi rodzice nie mieli… Wtedy byłem jeszcze sam jeden, nie miałem rodzeństwa (urodziło się po wyzwoleniu). U nas było dwa hektary pola, to ledwie się tam jakoś żywiliśmy. Jeszcze chlebek był, taki normalny. Ojciec ukradkiem jeździł do młyna i mielił zboże. Jeszcze nam wystarczało na życie, choć było bardzo ciężko. Niemcy zbierali ogromne daniny żywności - zboże, ziemniaki, no, co się tam dało-mleko z mleczarni, zwierzęta. Jak były obowiązkowe dostawy to sołtys musiał ileś krów co roku odstawić Niemcom na mięso. To były poważne problemy, bo miał kłopot, kogo wyznaczyć, żeby krowę oddał Niemcom. Przecież była straszna bieda.
Kolega mojego taty w 1939 r. poszedł na wojnę i dostał się do niewoli niemieckiej. Wywieźli ich na roboty. Pracował w jakimś tam gospodarstwie niemieckim, jako pracownik fizyczny. Mężczyzna ten był dobrze zbudowany, miał wiele siły, był bardzo pracowity. Sprawował się dobrze, był „grzeczny”, więc dostał od tego gospodarza urlop w nagrodę za dobrą pracę. Przyjechał na urlop do domu, i z tego urlopu nie wrócił. Po prostu nie pojechał z powrotem. Po miesiącu czasu przychodzi za nim niemiecki żandarm Kokott. Chodził po domach i pytał, czy ktoś go gdzieś nie napotkał. No i przyszedł do nas. To był kolega ojca ten pan, ale jego wtedy nie było u nas. No i Kokott zaczął wszędzie zaglądać. Tak się złożyło, że ojciec miał pszczoły. Ja byłem zestrachany, bo mama mnie ciągle uprzedzała, że nam grozi śmierć, jakby czegoś  się dowiedzieli na nas, że nas mogą zabrać do obozu i bardzo się wystraszyłem widokiem tego Niemca. On zobaczył te pszczoły i mówi: „Czy ma pan miód?” „Mam”. „To niech mi pan sprzeda”. Ojciec mu nalał miodu do słoika. To było lato i ten miód był rzadki. Kokott zabrał ten miód, podziękował. Nie zapłacił nic. Wziął mnie na rower na ramę i kawałek mnie przewiózł, ale niedaleko, bo się po prostu bałem, żeby mi co nie zrobił. Zacząłem wrzeszczeć,  płakać i mnie puścił z tego roweru. To jeszcze tyle mnie spotkało, że mnie Kokott wiózł na rowerze. Ja nie wiedziałem, kto to jest, tylko dowiedziałem się po tym wszystkim.                                                
Z samych wspomnień z okresu wojny, która tu była, z frontu sowiecko-niemieckiego, który się przetoczył nad Soniną i Wysoką, to mam takie też bardzo nieprzyjemne wspomnienia. Zaczęło się tak, że wysoko górą przelatywały pociski wielkiego kalibru. One wydawały taki bardzo przeraźliwy dźwięk, wyły w powietrzu. Miałem wtedy siedem lat,  bałem się ich. Ojciec ze stryjem uradzili, że trzeba pojechać w pole. To był 27 lipiec (1944 – przyp. MO). Trzeba było przywieźć furę żyta, bo żyto było w półkopkach, tak to się nazywało. Siano się składało w kopy, a zboże, tak się w gwarze mówiło- w półkopki, ja takim językiem operuję. Pojechali więc, przywieźli tę furę żyta do domu i złożyli do stodoły, bo nie było wiadomo, jak długo te działania wojenne będą trwały. Czy kilka dni, czy tygodniami? Nic nie wiadomo było, jak się to wszystko potoczy. Gdyby wszystko nam zniszczyli, to by nie było co jeść. Resztę żyta zostawili w polu, bo stodoła też się przecież może spalić, może trafić w nią pocisk. Wyciągnęli pusty wóz na pole, żeby przynajmniej ten wóz został, jak się spali stodoła. Faktycznie było tak, że pociski spadały koło domu. To były pociski sowieckie, ja w tamtym czasie nie wiedziałem, czyje one są. Później, gdy podrosłem, to już wiedziałem. Myśmy przebywali w czasie frontu w trzecim domu od naszego domu. To był dom murowany z cegły, sprzed I wojny światowej. Ta budowla była taka masywna i tam przechowywaliśmy się w piwnicy u tych gospodarzy. Dwie nasze krowy były wygonione nad rzekę „w doły”, w takie zagłębienie. Tam były uwiązane u drzewa. Pociski leciały ponad domami i słychać było, jak zaczepiały o drzewa. Kule hulały, że hej.  W dzień, takie były pociski grube, wyjące, a wieczór świecące, błyszczące. To było widać. Ojciec mi to pokazywał i mówił: „Żebyś to widział i, jak przeżyjemy, to żebyś pamiętał, jak wyglądała wojna”. 
 Rano rodzice wyszli z tej piwnicy, posprzątali. To już było w piątek. Mama poszła wydoić krowy nad rzekę i zaraz przyniosła mleko do domu. A ojciec poszedł do stajni, bo nam tam jeszcze jedno zwierzę zostało, taki duży buhaj. Ojciec długo nie wracał do tego schronu. Ja zacząłem wołać: „Gdzie tata, gdzie tata, gdzie tata?!” Dziecko byłem i bałem się, gdzie mój tata. Kule świstały, gwizdały, co chwila coś spadało, co kawałek hukło. Nie ma go i nie ma. Wreszcie przyszedł, no to się ucieszyłem, że jestem z tatą. „Chodź to ci pokażę jak wygląda wojna, jak przeżyjemy”. No i wyprowadził mnie z tej piwnicy do jednej izby w tej kamienicy i mówi „Popatrz się, tylko tak skraju zaglądaj do okna. Tak troszkę jednym okiem. Tam w polu stoi działo artyleryjskie niemieckie i ono ma nastawioną lufę przez nasz dom.” Takim skosem w górę i za Łańcut, gdzieś tam te pociski leciały za Rakszawę, nie wiem, gdzie to szło.  Po drodze chodził żołnierz niemiecki z karabinem i pilnował, żeby nie uciekali z pola żołnierze niemieccy, bo uciekali z pola nad rzekę i chowali się w dołach nad rzeką. Tam żołnierz był pewniejszy, spokojniejszy niż na linii frontu.
 Ale dlaczego ten tata tak długo nie przyszedł, ja nie wiedziałem, bo skąd? Dopiero się dowiedziałem po czasie. Bo gdy tata mi te latające pociski pokazywał, to koło tego domu nadszedł Niemiec z karabinem. Taki zarośnięty, rudy. No i tata, jak go zobaczył, zostawił mnie na środku izby bez słów i uciekł do piwnicy. Ta babcia, która tam była w kuchni w tym domu (te piwnice były niziutkie, trzeba się było schylić głęboko) zasłoniła właz starą szafką, żeby Niemiec nie zorientował się, że tam jest wejście. W piwnicy było dużo ludzi. Ja się wystraszyłem. Drzwi się odmykały tak jakby tutaj  na kąt i tu było wejście do takiego pomieszczenia. Te drzwi otworzyłem, za klameczkę pociągnąłem, wszedłem i tam stałem nie oddychając. Prawie nie dychając, bo trzeba było tam troszkę oddech złapać, ale taki byłem zestrachany. Ten Niemiec wszedł do domu, takim mocno tupiącym krokiem szedł do jednej izby, potem do drugiej, potem do trzeciej. To była duża kamienica. Potem się wrócił i myślę: „ Jak teraz otworzy to koniec, to mnie zastrzeli”. To mi się nieraz śni, ta scena. Ale wyszedł na szczęście i zatrzymał się w kuchni. Tam u tej babci.  Babcia niedawno wydoiła krowy i miała mleko. To mleko chciała przegotować, żeby się nie zepsuło, a potem miała je dać ludziom w piwnicy. Niemiec przyszedł, coś po niemiecku mówił, nikt nie wiedział, co mówi. Ona mu tego mleka nalała do garnuszka, trochę upił, było gorące, postawił to i poszedł. Jak poszedł, to  babcia poszła tam do piwnicy. Dowiedziała się, że za drzwiami ja jestem, tam w tej jednej izbie i dopiero przyszła po mnie, wzięła mnie i zaprowadziła mnie do piwnicy.  Tam zestrachany, spłakany, wylęknięty, dowiedziałem się co się stało, ojciec opowiadał, co było.  
  Gdy on poszedł wcześniej do stajni dać jeść bykowi i napoić go, to złapał go ten żołnierz, który potem u nas był, ten rudy. Złapał go tam na podwórzu i kazał mu iść za sobą. Zaprowadził go do sąsiedniej stajni i kazał mu wziąć konia, zaprzągnąć go i jechać w pole wozem. Tam było bardzo niebezpiecznie, tam kule świstały niesamowicie, na samym szczycie na górce pod Soniną.  Wysoka jest położona w nizinie, w zagłębieniu, a tam wyżej jest teren równinny. No i ojciec tego konia wyprowadził ze stajni i pokazuje Niemcowi, żeby go chwilę potrzymał, a on przyjdzie przynieść chomąto na konia, że ono tam jest w sieni. Niemiec tego konia złapał za uzdę i trzyma, a ojciec wszedł do sieni, drzwi lekko przymknął, a ta sień była na wylot i z drugiej strony były drugie drzwi. Można było wejść tymi drzwiami, a wyjść drugimi. Więc „dał dyla” i uciekł. A potem ten Niemiec chodził go szukać koło tego domu gdzie byliśmy, ale nie znalazł i na szczęście tak się skończyło. Pociski spadały blisko. Był taki dokładny namiar sowiecki na te działa artyleryjskie, że kierunek był tak dobrze nadany. Gdzieś musiał być jakiś szpieg sowiecki, który nadawał kierunek, jak mają spadać pociski. Ja sobie dopiero po latach wszystko pouzmysłowiałem. To mi zostało w pamięci, gdzie spadły, gdzie była dziura. Gdy byłem w wojsku, to się dowiedziałem, co to jest azymut. Jest to kąt miedzy północą, a kierunkiem, w którym się zmierza. Ten żołnierz podawał azymut na podstawie przyrządu, jaki miał przy nachyleniu, nastawiał to i potem ostrzał szedł w tym kierunku. Tylko odległość nie była właściwa. Rosjanie tak namierzali, namierzali i  niemieckie działa musiały zlikwidować tam swoje stanowiska, bo trafiały w nich już blisko sowieckie pociski. Te pociski, jak spadały, bardzo się rozbryzgiwały. U nas dwadzieścia metrów przed domem spadł taki pocisk, to wszystkie okna zostały wybite. Ściana była drewniana. Tam tak zbryzgane było, że jakby w czasie ostrzału tam gdzieś był człowiek, to by nie miał szans przeżycia. Nie było to przyjemne, a dla dziecka to było przeżycie niesamowite.        
Wojna się zakończyła u nas w Wysokiej 30 lipca. Tej nocy z soboty na niedzielę spadł deszcz i ucichło to strzelanie z obydwu stron i nikt nic nie wiedział, jak się to wszystko przedstawia. Tam się gdzieś pochowali żołnierze frontowi. Niemcy byli już przez Sowietów [okrążani]. Już Sowieci byli w Husowie, Tarnawce, do Handzlówki doszli górami, a pod Soniną i Wysoką jeszcze był front. Niemcy gdzieś się zorientowali, popakowali te wszystkie manele i zwinęli to wszystko. Jak to jechało w błocie, to ja nie wiem. Przecież nie było dróg utwardzonych, błota były wszędzie. I wyjechali przez całą Wysokę, Albigowę i tam koło dawnego młyna w Albigowej na Czekaju, skręcili do Kraczkowej, tam też droga była błotnista i udali się przez Kraczkową w kierunku na Rzeszów, bo w Łańcucie już były sowieckie czołgi. Nastała cisza. Powychodziliśmy, staliśmy na drodze i patrzymy. Idzie z pola jakiś mężczyzna, niesie karabin na ramieniu. To Sowiet przyszedł, i pyta się: „Giermańca niet?”. Tam się mniej więcej orientowali, o co mu chodzi-czy tu nie ma Niemca. „Tu nie ma”. „A gdzie jest, kuda?” „My nie wiemy. Tam gdzieś poszli”. Nikt nie wiedział, co się to stało. Miał pod pachą piękny sukniany płaszcz z jakiegoś wysokiej rangi oficera niemieckiego z takimi zygzakami tu na rękawach i mówi do ojca, żeby mu dał coś „pokuszać”. No to ojciec nie bardzo wiedział: „Co? Chcesz zjeść?”. „Tak”. „No to chodź”. Wziął go do domu i tam mu naładował jedzenia-masła, sera, mleka, chleba. Pojadł. „Za to, co chcesz?” No, żeby mu dać bochen chleba. Chleb u nas był, to ojciec chleb przyniósł do komory-bochen chleba, takiego swojaka. Ten Sowiet wyjął bagnet, przeciął na pół i wsadził do tego wora, tam, co miał te manele swoje, do tego plecaka, zawinął  pałatką i płaszcz zostawił. Ojciec ten płaszcz (bo była bieda), przeszył sobie u krawca i chodził w nim do kościoła długo.
W 1944 roku poszedłem do I klasy. Chodziło się do szkoły i do kościoła boso po błocie. Jestem świadkiem czasów, kiedy to od sierpa w polu -  od koszenia sierpem i kosą – przeszliśmy do maszyn. Teraz zboże koszą kombajnem, młócą w polu. Wszystko to przeszedłem, bo jestem ze wsi i wiem, jak było.

Dziękujemy panu serdecznie za rozmowę.
                                                                                               


[1] Wysoka-wieś na Podkarpaciu w powiecie łańcuckim (przypis TCz).
[2] Równe-miasto położone we wschodniej części województwa wołyńskiego, zobacz J. Tazbir, Atlas historyczny. Szkoła średnia 1815-1939, Warszawa 2000, s. 46-47.
[3] Świerdłowsk-miasto położone na wschód od Kazania w miejscu, gdzie zbiegają się odcinki linii kolejowej z Kazania i Permu. Na wschód od Świerdłowska rozciąga się Nizina Zachodniosyberyjska, zobacz, Atlas geograficzny, Wydany przez Państwowe Przedsiębiorstwo Wydawnictw Kartograficznych, Warszawa 1962,  s. 50.
[4] Wszystkie powyższe miejscowości leżą w powiecie łańcuckim w pobliżu Wysokiej (przypis TCz).
[5] Wieś w położona nieopodal Rzeszowa za Albigową (przypis TCz)
[6] Szczecinek-miejscowość położona na obszarze Pojezierza Pomorskiego na północ od Piły na tzw. Ziemiach Odzyskanych, J. Tazbir, Atlas..., s. 47.
[7] Miejscowość usytuowana na północny zachód od Gorzowa i Myślibórza, na wschód od rzeki Odra, zobacz J. Tazbir, Atlas..., s. 46.
[8] Kamień Pomorski leży na zachód od Kołobrzega, zobacz J. Tazbir, Atlas..., s. 46.

środa, 7 marca 2012

Gdy wir historii porywa dziecko - Emilię Pazdrę


GDY WIR HISTORII PORYWA DZIECKO…  - WSPOMNIENIA PANI EMILII PAZDRY

Patrząc na tę pogodną Kobietę, aż trudno uwierzyć, że ma Ona za sobą takie przeżycia. Majdanek, wywózka na roboty w Niemczech – oto, z czym musiała zmierzyć się nasza Rozmówczyni w czasie wojny, który jednocześnie był przecież czasem Jej dzieciństwa – niestety pozbawionym charakterystycznej dla tego etapu życia beztroski…

  Z Panią Emilią rozmawiają Maria Dobrzańska,  Natalia Kozicka i  Agata Lizak .  


- Pani Emilio, Pani dzieciństwo i młodość przypadły na bardzo trudne czasy. Zanim jednak przejdziemy do rozmowy na temat wojny i tego, jak wpłynęła ona na Pani losy, proszę opowiedzieć nam coś o swoim pochodzeniu, rodzinie, wczesnym dzieciństwie.
- Urodziłam w się w 1932 r. we wsi Ruda Różaniecka, położonej w pobliżu Lubaczowa. Mój ojciec pracował w lesie, który należał do niemieckiego barona – właściciela okolicznych wsi (baron ożenił się z polską dziedziczką tych ziem), a także tartaku. Praca taty była bardzo ciężka, a skromna wypłata często nie wystarczała na życie. Miałam dwoje młodszego rodzeństwa, po wojnie zaś przyszły na świat jeszcze dwie kolejne siostry. Chodziłam do szkoły i, jak to na wsi bywa, pomagałam w prowadzeniu gospodarstwa - np. pasłam krowy, ale także opiekowałam się młodszym rodzeństwem.
- Gdy wybuchła wojna, miała Pani zaledwie 7 lat. Czy mimo dziecięcego wieku przeczuwała Pani jeszcze przed 1939 r., że coś złego może się zdarzyć? Czy pośrednio docierały do Pani jakieś przesłanki o trudnej sytuacji politycznej kraju, o zagrożeniu wojną? Czy czuła Pani jakąś obawę?
- Byłam wtedy dzieckiem i się nie interesowałam takimi kwestiami. Ale lęk czułam - bałam się, że przyjdą Niemcy, że nas wywiozą, albo – jeszcze gorzej – rozstrzelają. Powaga
i dramatyczność sytuacji dotarły do mnie w pełni dopiero wówczas, gdy rzeczywiście wypędzono nas z domu. Gdy nie miałam nawet kromki chleba, gdy chodziłam głodna. Najgorsze przeżycia wiążą się z pobytem w Majdanku.
- A czy ma Pani jakieś wspomnienia związane już z wydarzeniami wojennymi, ale które miały miejsce jeszcze przed wywózką, w pani rodzinnej okolicy?
- Pamiętam jak na przykład szłam do komunii w 1940 r. Przystąpiło do niej bardzo niewiele dzieci. Z jakiego powodu? Bo przez wojnę rodzice bali się puścić dzieci do kościoła, który był stosunkowo daleko. Znajdował się on 4 km od mojego domu, z tym, że mnie akurat ojciec zawiózł. Nie wszyscy mieli jednak taką możliwość.
- A Niemcy? Pamięta Pani ich wkroczenie? Byli zakwaterowani także w Pani wiosce?
- Tak, Niemców pamiętam. Niedaleko za naszym domem był wolny plac po karczmie żydowskiej, która się spaliła jeszcze przed wojną. Fundamenty i części murów jednak pozostały. Niemcy to wszystko uporządkowali i wybudowali specjalny budynek, w którym spali. Tylko starsi z nich byli kwaterowani w prywatnych domach, reszta mieszkała właśnie tam. Wiem, że oglądali tam filmy. Raz nawet pozwolili nam przyjść i popatrzeć. Był to pierwszy raz, kiedy w ogóle widziałam film...  Poza tym, Niemcy kazali sobie wybudować na naszym podwórku schron. Wybrali teren naszego gospodarstwa, gdyż rozpościerał się stamtąd widok w stronę lasu – było to zatem dogodne miejsce do obserwacji, sprawdzania, czy w okolicy nie ma partyzantów lub wojska. Schron był rzeczywiście duży, po wojnie zresztą ojciec go rozkopywał; bele, jakie tam znalazł, przydały się przy budowie naszego nowego domu. Również kuchnia niemiecka znajdowała się na terenie naszego podwórka.
- I tak aż nadszedł rok 1943… Jak wspomina Pani dzień, w którym Pani rodzina została zmuszona opuścić swój dom? Jak w ogóle do tego doszło? Dlaczego wywieziono właśnie Pani rodzinę?
- Jak wcześniej wspomniałam, mój ojciec pracował w lesie niejako we własnym zakresie. To niestety zaważyło na tym, że o planowanej wywózce nie miał nas kto uprzedzić. Ci, co pracowali w tartaku czy nadleśnictwie, jakoś się zawsze organizowali. Poza tym, pracowników tych przedsiębiorstw, podobnie jak właścicieli gospodarstw, z reguły nie wywożono. Byli potrzebni, bo pracować przecież też ktoś musiał…  O tym, że zostaliśmy wywiezieni, zadecydowało także to, na jakim terenie mieszkaliśmy. Była to Zamojszczyzna, jak wiadomo - teren wzmożonych represji…
Pamiętam, że tego dnia przyszli Niemcy z karabinami. Krzyczeli „Raus! Raus! Raus!”
(tł.: wynoś się!). Nie dali nam czasu nawet na najmniejsze pakowanie. Tak jak staliśmy, tak jak byliśmy ubrani – tak musieliśmy iść. Moja mama zdołała tylko wziąć suszącą się akurat na płocie pościel, a także bańkę do mleka, która była wówczas w studni. To były wszystkie rzeczy, które udało się nam zabrać. Następnie podjeżdżały ciężarówki, sprawdzono nasze nazwiska, aby upewnić się, że jesteśmy wszyscy.
- Co było dalej?
- W Suścu przesiedliśmy się na pociąg – towarowy. Drzwi były szczelnie zamknięte, mogliśmy wyglądać jedynie przez szpary w deskach. Skierowano nas do Zamościa. Tam przez około tydzień przebywaliśmy w obozie przejściowym. Wtedy to mężczyzn prowadzono na przesłuchania. Okupanci wiedzieli, że w okolicy działa partyzantka i Armia Krajowa, liczyli więc na to, że może ktoś coś wie i coś na ten temat powie… Mojego taty na przesłuchaniu akurat tak nie męczono - on rzeczywiście nic nie wiedział. Jednak pamiętam, jak bestialsko potraktowano ojca mojej koleżanki… Pewnie powiedział coś nie tak i Niemcy chcieli go za wszelką cenę zmusić do dalszego mówienia, obciążania kogoś. Po przesłuchaniach był dosłownie cały granatowy, aż tak go pobili. Następnie wywieziono nas do obozu
w Majdanku. Spędziliśmy tam trzy miesiące.
- Czy doszło do sytuacji, że rozdzielono Panią z najbliższymi?
- W baraku byłam razem z mamą i rodzeństwem, ojca zaś skierowano gdzie indziej, choć przebywał w obrębie tego samego obozu. Było więc nas bez taty czworo. W obozie natomiast liczono nas, np. na apelu, nie pojedynczymi nazwiskami, a piątkami. Brakowało więc nam jednej osoby, a w takiej sytuacji mogliśmy zostać rozdzieleni. Na szczęście mama poznała w obozie pewną samotną kobietę i to ona do nas dołączyła.
- Domyślam się, że warunki panujące w obozie były okropne. Proszę opowiedzieć coś
o tym, jak wyglądało wnętrze baraków, jak miała się sprawa wyżywienia, ubioru?
- Na śniadanie dostawaliśmy kromkę chleba i kawę. Na obiad była zwykle woda z kapusty – ale bez samej kapusty lub woda z – jak wcześniej myślałam – makaronu. Dopiero później dowiedziałam się, że była to po prostu mąka rozrobiona wodą. Nie było mowy o żadnym drugim daniu. Bywało też, że jedliśmy płatki owsiane, ale owies był cały, z łuską. Małe dzieci tego nie jadły, więc chodziły głodne. Tak było np. z moim młodszym rodzeństwem, które wtedy miało 3-4 lata. Ciekawie wyglądała też sprawa naczyń. W Zamościu kolega ojca znalazł litrową butelkę, przecięli ją na pół i tak się między siebie podzielili. Ta połówka miała odtąd służyć za talerz, za miskę, za kubek… Tata z kolegą wystrugał też łyżki z drewna. Robione były one w pośpiechu, byle jak. Mieliśmy jedną na wszystkie dzieci razem z mamą, tata miał drugą, swoją własną.
Jeśli zaś chodzi o kwestię ubrań, to nie nosiłam żadnego pasiaka, ale ubranie było nam dane z góry, nie mieliśmy swojego. Pamiętam, że dostałam taką sukienkę z falbanką, odzież była jednak była bardzo zawszona.
- Czy zmuszano Panią lub Pani bliskich do pracy w obozie?
- Tata, owszem, pracował. Podobnie jak chłopcy powyżej 16 lat. Nas to jednak nie dotyczyło, byliśmy młodsi, nie mieliśmy takiego obowiązku. Pamiętam jednak, że mama czasami sama zgłaszała się np. do mycia podłogi czy noszenia wody. Oczywiście nie robiła tego bezinteresownie – ktoś w rodzaju kapo dawał nam za to „zapłatę” w postaci dodatkowej kromki chleba. Dobrowolne zgłaszanie się do pracy było więc jednym ze sposobów na przetrwanie w obozie.
- Jak więc wyglądał Pani przeciętny dzień w obozie? Czym się Pani zajmowała? Czy była możliwa jakaś dyskretna zabawa z innymi dziećmi?
- Większość dzieci w obozie chorowała i całe dnie leżała. Ja jako jedna z niewielu jakoś się trzymałam. Co robiłam? Siedziałam, doglądałam innych, uczestniczyłam się w długotrwałych apelach… Nie było miejsca na jakieś rozrywki, oj nie… W baraku panowała straszna ciasnota, a poza ich teren nie wolno było absolutnie wychodzić. Opuszczać barak mogli tylko ci, którzy np. akurat szli po wodę -  i to musieli być pod ścisłym nadzorem kapo. Gdyby ktoś indywidualnie się pokusił o samowolne opuszczenie wyznaczonego terenu, to przy wyjściu siedzieli strażnicy na podobnych do myśliwskich wieżach i stamtąd od razu strzelali. Choć, po prawdzie, my i tak nie mieliśmy najgorzej, bo jeszcze większe obostrzenia dotyczyły Żydów. Pamiętam, byli od nas odgraniczeni takim drutem i mieli jeszcze mniejszą swobodę. My mogliśmy chociaż poruszać się w obrębie pola, bo właśnie polami nazywano poszczególne części obozu.
- Domyślam się, że z pobytem w obozie wiąże się wiele traumatycznych przeżyć… Czy była Pani świadkiem sytuacji, które na zawsze już utkwiły w Pani pamięci? Czy mogłaby nam Pani o tym opowiedzieć?
- W pamięci utkwiły mi długie, męczące apele, czasem i po pięć godzin. Jeden wydłużył się dlatego, że pewna matka, by uniknąć rozdzielenia z synem, który miał już 16 lat, więc przepisowo nie miał już prawa z nią zostać, ukryła dziecko pod siennikiem. Niemcy jednak zorientowali się, że go brakuje. Przez te pięć godzin, kiedy szukali chłopaka, my po prostu staliśmy... Jeden człowiek tego nie wytrzymał i nagle padł. Umarł. Nikt go nie podniósł. Leżał na ziemi martwy aż do zakończenia apelu.
Pamiętam też sytuację, gdy jedna kobieta próbowała uciec. Nie udało się jej, za to konsekwencje poniosła najwyższe. Została publicznie powieszona. Wszyscy dorośli musieli być świadkami egzekucji, „ku przestrodze”, żeby czasem sami nie próbowali na własną rękę wydostać się z obozu. Dzieci nie musiały w tym uczestniczyć, ale ja byłam rezolutną
i ciekawską dziewczynką, więc, niestety, byłam świadkiem tej sytuacji. Kobieta stała na stołku, założono jej sznur, w końcu Niemiec kopnął ten stołek... Wisiała tak całą dobę. To chyba był najstraszniejszy widok, jaki wówczas widziałam.
Czy przypadek tej kobiety był jedyną próbą ucieczki z obozu? Wiadomo, że w Oświęcimiu istniał jakiś ruch oporu, czy tak było też w Majdanku? Jest Pani w stanie coś o tym powiedzieć?
- Niewiele wiem o ruchu oporu w Majdanku. W Oświęcimiu, rzeczywiście, mężczyźni jakoś organizowali się, u nas jednak tego nie było. Przynajmniej nie na szeroką skalę i nie w tym czasie, kiedy ja przebywałam w obozie.
- Utrzymuje Pani kontakt z osobami, które razem z Panią przebywały wówczas w obozie?
- Nie było tam zbyt wielu moich rówieśników, ale pamiętam jedną dziewczynkę w zbliżonym wieku, też z młodszym rodzeństwem. Myślałam czasem o niej, ale nie udało mi się potem nawiązać z nią kontaktu. W obozie było też sporo osób z mojej wsi, więc siłą rzeczy często się z nimi potem widywałam, ale właściwie nigdy nie poruszaliśmy tematu pobytu w Majdanku.
- Po trzech miesiącach opuściliście Majdanek. To nie był jednak koniec Waszej tułaczki…
- Tak, następnie zostaliśmy wywiezieni do Niemiec. Wtedy też na nowo połączono nas
z ojcem. Wcześniej mama musiała go osobiście rozpoznać, co wbrew pozorom nie było łatwe po trzech miesiącach wyniszczającego pobytu w obozie. Do Niemiec jechaliśmy pociągiem. Na stacji w Lublinie dali nam dużo chleba; Hitlerjugend, ci młodzi chłopcy w służbie Hitlera, biegali i nosili naręcza takich kwadratowych bochenków. Ja dostałam jeden, zaniosłam do wagonu, potem pobiegłam jeszcze po kolejne - w sumie wzięłam chyba osiem. To były takie nasze zapasy. Trzeba było brać, ile się da, bo nikt nie wiedział, co będzie potem. Pierwszym przystankiem na naszej drodze był Stargard. Młodsze dzieci były już wtedy bardzo chore, tak słabe, że nie mogły nawet utrzymać się na nogach, dlatego one i mama zostały tam
w szpitalu. Na szczęście nie było to trwałe rozłączenie, później mama z rodzeństwem do nas dojechała.
- Gdzie Państwo trafili? Czy było to jakieś prywatne gospodarstwo czy może wielki folwark?
- Trafiliśmy, razem z siedmioma innymi rodzinami, do folwarku. Nie była to najlepsza opcja, więcej szczęścia mieli ci, których kierowano do gospodarstw. Tam czekały na nich lepsze warunki.
- Ale pod tym względem chyba i tak było lepiej jak w Majdanku?
- Na początku wcale nie było to takie oczywiste. Warunki były naprawdę złe. Mieszkaliśmy
w stajni, spaliśmy na pryczach ułożonych jakby piętrowo, podzielonych na rodziny. Mieszkaliśmy razem z ludźmi z Józefowa. Było ciasno, a to z kolei sprzyjało wzajemnemu zarażaniu się chorobami… Ale najgorsze były szczury, wszędzie ich było pełno, gryzły nas. Rodzice próbowali różnych sposobów, żeby je jakoś wytępić, np. lali wodę do dziur,
w których gryzonie się chowały. Z kolei jeśli chodzi o jedzenie, to na obiad była zawsze zupa
z brukwi. Jedynie w niedziele dawano nam ziemniaki, ale w łupach i nieomaszczone.
- Czy ktoś z Państwa zdobył się na odwagę i interweniował w sprawie traktowania Was
w folwarku? Czy w ogóle była taka możliwość, aby się poskarżyć?
- Była, zresztą tym, który ją wykorzystał, był mój ojciec. O wszystkim napisał do Arbeitsamtu. O dziwo, poskutkowało. Dostaliśmy nowy, specjalny barak, w nim każda rodzina miała swój pokój. Tam wreszcie można było chociażby dobrze się umyć. Zmiana nastąpiła też, jeśli chodzi o jedzenie. Mogliśmy sami dla siebie przyrządzać posiłki, dostaliśmy kartki na jedzenie. Co prawda ubogie, ale zawsze to coś innego. Wcześniej jedzenie gotowała w kotle Niemka.
- Czyli opłaciło się upomnieć o swoje.
- Warunki się poprawiły, ale nadal nie było kolorowo. Choć, jak wspominałam, mogliśmy już sami gotować, to racje żywnościowe były bardzo marne. Czasem udało się za to kupić margarynę czy marmoladę, ale to było wszystko, bardzo niewiele jak na całą kilkuosobową rodzinę. Ciężko było z tego się wyżywić, naprawdę. Stąd też brały się drobne kradzieże… Tak brało się ziemniaki, chowając je po kieszeniach, podkradało się pszenicę podczas młócki. Czasem jakieś warzywa nie zostały zebrane w całości, na czym też korzystaliśmy. Ponadto, po polu chodziło dużo królików, ojciec czasem jakiegoś złapał. Wtedy na obiad mieliśmy mięso. Tak sobie trzeba było radzić, żeby przetrwać…
- Zostaliście Państwo wywiezieni do Niemiec do pracy. Czy Panią też ten obowiązek obejmował?
- Nie, dzieci do szesnastego roku życia nie musiały pracować.
- Czym więc Pani zajmowała się na co dzień?
- Choć nie musiałam pracować, to bynajmniej nie był to beztroski czas, a obowiązków było mnóstwo. Jako najstarsza z rodzeństwa, musiałam się nim opiekować pod nieobecność rodziców. Tym bardziej, że wojna mocno odznaczyła się na ich zdrowiu. Poza bratem i siostrą miałam pod opieką jeszcze 2,5-letnie dziecko pewnego małżeństwa, które poprosiło mnie pomoc, gdyż zarówno ci ludzie, jak ich starsze dzieci musiały już pracować, a nikogo
z naszych zwierzchników nie obchodziło, że maluch w tym czasie pozbawiony jest opieki. Miałam wtedy 11 lat, ale musiałam już umieć gotować, przyrządzałam np. kluski ze startych ziemniaków. Robiłam też na drutach. Na dziecięce rozrywki nie było wiele czasu, choć zdarzało się czasem zabawić w chowanego.
- Czy miała Pani kontakt z osobami innych narodowości?
- Tak, na robotach byli także Rosjanie i Ukraińcy. Obecnością tych ostatnich byłam zdziwiona, niemniej jednak dwie rodziny ukraińskie rzeczywiście tam były. Nasze relacje były raczej przyjazne, pomagaliśmy sobie nawzajem. Jedna z Ukrainek była mniej więcej w moim wieku, więc czasem nawet w coś bawiłyśmy się.
- W końcu pobyt w Niemczech dobiegł końca… Czy ma Pani jakieś wspomnienia związane
z wkroczeniem Sowietów?
- Gdy doszła do nas wiadomość, że zbliża się front, rodzice kazali nam narwać kwiatów - po to, żeby rzucać je nadchodzącym Rosjanom. Jak nam polecono, tak też zrobiliśmy. Potem każdy czekał na nadejście wojska, a gdy starsi już je posłyszeli, obudzili nas (bo była to jeszcze noc). Niektórzy krzyczeli „Zdrastwujcie” na powitanie. Ale z drugiej strony nie było odzewu… Zdziwiło nas to trochę, ale wszystko się wyjaśniło, gdy nagle posłyszeliśmy niemieckie „was, was?” (tł. co, co?). Zdaliśmy sobie sprawę ze swojej pomyłki i od razu rzuciliśmy się do ucieczki. Na szczęście Niemcy nie strzelali – oni już wtedy też byli w odwrocie, uciekali, więc nie było im na rękę czynić jakikolwiek hałas.
- Pamięta Pani podróż powrotną do Polski? Jakim środkiem transportu podróżowaliście? Czy po drodze były jakieś obozy przejściowe?
- Do Wielunia, czyli ówczesnej polskiej granicy, jechaliśmy furmankami. Najgorszą chwilą było przeprawienie się przez most pontonowy na Odrze. Wszyscy byli przerażeni, bali się, że się potopimy. Ja wtedy akurat spałam, więc znam te przeżycia tylko z opowieści. Podróż była niełatwa, konie kiepskie, bo co lepsze wzięli Rosjanie, zostawiając nam tylko słabe szkapy.
W Wieluniu przesiedliśmy się na pociąg i tak, z przesiadką w Warszawie, dojechaliśmy do domu. Na każdy transport trzeba było długo czekać, bywało, że i całą dobę. Pamiętam też, jak na dworcu w Warszawie ludzie sprzedawali żywność, nas jednak nie było wtedy stać na zakup czegokolwiek. Zresztą, mieliśmy przy sobie jedynie marki, a tych nie chciano przyjmować. Jeśli chodzi o obozy przejściowe, to nie było ich.
- Czy Państwa dom był wówczas w dobrym stanie, czy może podczas wojny uległ zniszczeniu?
- Nie zastaliśmy go w gorszym stanie niż taki, w jakim go opuściliśmy. Pewnie dlatego, że nie stał on pusty podczas naszej nieobecności. Mieszkała w nim pewna kobieta z córką, podczas wojny akurat nie miały one się gdzie podziać, stąd też schroniły się w naszym opuszczonym wówczas domostwie.
- Czy po powrocie w Pani rodzinnej wsi byli jeszcze Sowieci? Jak ich Pani zapamiętała?
- Sowieci pojawili się u nas jedynie przejazdem, gdy wracali z frontu. Zamieszkali w pałacu, który wcześniej należał do niemieckiego barona. Przed wkroczeniem Rosjan baron uciekł. Sowieci byli u nas krótko, ale jednak trochę ich pamiętam. Raz widziałam, jak jeden próbował nawet oświadczać się mojej kuzynce. W pamięci utkwiło mi także ich śpiewanie. Ale, tak jak mówiłam, nie byli u nas długo, więc trudno mi coś więcej powiedzieć.
- Proszę powiedzieć nam kilka słów o swoich powojennych losach.
- Po wojnie urodziło się jeszcze dwoje młodszego rodzeństwa. Z kolei w 1948 r. spalił nam się dom. To też było dla nas straszne przeżycie, tym bardziej, że w sumie tylko szczęście
i przypadek zrządziły, że nie było ofiar. Mama akurat wtedy wyszła z najmłodszym dzieckiem do sąsiadów, mnie zaś bolała wtedy głowa i spałam w domu, ale na szczęście tata przyszedł na czas, aby bezpiecznie mnie stamtąd wydostać. W czasie wojny nie chodziłam do szkoły. Potem z kolei na kształcenie nie miałam środków – pieniądze były potrzebne przy budowie nowego domu, nie mogłam sobie pozwolić na mieszkanie w prywatnej kwaterze
w Lubaczowie, a internatu tam z kolei nie było. Dopiero potem, już jako mężatka, uczęszczałam do wieczorowych szkół w Rzeszowie i w Mielcu, gdzie kontynuowałam naukę
w technikum ekonomicznym, zrobiłam maturę, następnie zaś pracowałam w administracji
w Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego. Teraz mieszkam w Łańcucie u siostrzenicy.
- Dziękujemy za rozmowę.