piątek, 5 października 2012

Julia i Stanisława Piekło. Arsenał w grobowcu


Arsenał w grobowcu
z Julią i Stanisławą Piekło rozmawiają Tomasz Czarny i Michał Okrzeszowski

Każdy, kto był w Łukawcu wie, że droga prowadząca przez tę miejscowość pełna jest zakrętów, mniejszych lub większych łuków. Słuchając opowieści 98-letniej pani Julii Piekło można odnieść wrażenie, że historia jej licznej rodziny, oraz rodziny jej męża, żołnierza Batalionów Chłopskich, przypomina taką właśnie drogę. Jest to wywiad szczególny, ponieważ udzieliły go wspólnie matka i córka. Pani Stanisława Piekło, etnograf, uzupełniała relację mamy, niejednokrotnie służąc fachową wiedzą. W wypowiedziach pani Julii postanowiliśmy zachować oryginalny styl, aby ocalić od zapomnienia zanikającą gwarę okolic Łańcuta i Rzeszowa.


Kiedy się pani urodziła?

Julia Piekło: Urodziłam się 2 maja 1914 roku, ale potem napisano mi inno datę: 5 albo 6 maja.

Stanisława Piekło: Mama urodziła się w Łukawcu Górnym, w dzielnicy Golonkówka. W tym czasie była to parafia Łąka. Mama jest siostrą znanego działacza ludowego, Jana Wierciocha. Tata pochodził z Łukawca Dolnego, nazywał się Tadeusz Piekło. W czasie wojny należał do Batalionów Chłopskich. Rodzice poznali się, gdy ojciec przychodził do braci mamy w czasie okupacji na spotkania i umawiał się na akcje…

Julia Piekło: Przynosioł ulotki. Brat Teofil wcześni mieszkoł w Katowicach, ale za okupacji był cały czas w domu rodzinnym. Tadeusz też był w Katowicach przed wojną, a w 1939 wrócioł na Łukawiec. A jak przyszedł potem z ulotkami do mojego brata…  O, to nie mogli się rozejść! Naopowiadali sobie różnych rzeczy, z Katowic jeszcze.  Ja się z mężem długo nie znałam. Ale… jo wiem? Po zabawach chodziłam, mąż też tam był. Był kawalerem, mioł wielu kolegów,  bo on mioł piniądze, to im fundowoł: i piwo, i wódkę, i wszystko, co tam tylko (śmiech).

Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie, o czasach przedwojennych.

Julia Piekło: Niewiele pamiętom. Miałam pięć sióstr i pięciu braci. Miałam brata Michała, urodzonego w 1917, brata Ludwika z 1919 roku, on potem był księdzem. I urodziło nam się jeszcze dwie dziewczynki: Helena i Kazimiera. To jużem chodziła do drugi klasy. No i jak zaszłam do szkoły, to dzieci opowiadajo: „A, dzisiaj u Julki chrzciny so!” A pani nauczycielka mówi: „Prawda to?”  Jo wstałam i odpowiadom: „Prawda! Pojechali ochrzcić”. A nauczycielka na to: „Tyle ich jest i jeszcze dwie się im urodziło! Co oni będą robić?” (śmiech).

Czy pamięta  pani coś z czasów I wojny światowej?

Julia Piekło: Mówiły, że je wojna. Moja mama, nie wiem w którym to było roku, wybierała się ze zwierzęciem na skup aż na Żołynio! I przyszła sąsiadka, tako trochę dalszo krewno, i mówi: „Zajmijcie się moim synem Jędrusiem. Bo jo nie odejdę, dzieci małe i musze przypilnować.”  I mama się wybrała. Pognały z Łukawca aż na Żołynio. Tam na Żołyni wypłocali, wypłocali, nareszcie przyszła kolejka na nich. Wypłaciły mamie, a temu Jędrusiowi mało piniędzy dali! A mama do nich: „Jak żeście płacili to ile żeście mu piniędzy dali?”. Ale jak zaczeni liczyć, to mu w końcu dopłaciły.  W ten czas mama wybiera się do domu, ale wszyscy znajomi już powychodzili, a ona została sama tylko z tym chłopakiem. Potem ido przez las, a mama mówi: „Leć Jędruś i powiedz im, żeby poczekali na nos. Bo wojska ido, gdzie my tu będziemy szli sami przez las? Jakby było więcy chłopów to my by jakoś przeszły.” No i ten chłopok lecioł naprzód i wołoł: „My z Łukawca! Czekejcie na nos!” Oni usłyszeli i mówio: „Zaczekajmy. Bo oni sami zostali, a wojska ido przez las, to ich zamęczo.” Stali i czekali, aż mama z Jędrusiem doszli do nich. I potem wszyscy razem doszli aż do Łukawca…
Nasze sąsiady  były takie jakieś złośliwe. U nos było dwa konie starsze i jeden młody. A ruskie żołnierze się pytały po domach, czy so „łoszoki” (ros. łoszad – koń – przyp. MO).  To ony zaro mówiły: „U nas ni ma, ale u nich je try, try!” Wyprawiały ich od nos. A tata już wiedzioł jak jest, wzion wóz, nabroł siana i sieczki z owsem. Tam tako rzyka była dali od domu... I tam siedzioł z tymi końmi,  dawał im jeść, żeby nie rżały,  żeby nie wiedzieli, że oni tam so! I tak przesiedzioł przez ten czas. Mama była z dziećmi w domu, wyszła i mówi do nos tak: „Zamknijcie się w domu i płaczcie! Płaczcie wszyscy, płaczcie! Może wtedy nie bedo nic zabierać.” Wtedy mama wyszła i poszła het, zapłociem (wsią nie można było pójść, bo tam wojska były) do jednego sąsiada, dziesięć numerów od nos. I  kozała tamtemu sąsiadowi patrzyć, czy czasem nie zapolyli u nos! Sąsiod co roz tam wychodzioł i patrzoł, a mama siedziała w oborze. A dzieci płakały w domu. A jo nie chciała płakać, to mie szczypały podobno, żebym i jo się darła (śmiech). Tak mi opowiadały.
A tu przyszły Ruskie i mówio: „Sina!” -  że siana chco. Nareszcie przyszedł ten ruski lejtyna (ros. lejtienant – porucznik),  wzion nahajka i mówi do żołnierzy: „Dzieci płaczo, a wyście tu przyszły! Wzion nahajki, i po tych żołnierzach! I wyścigoł ich.  Jak mama potem dowiedziała się, że poszli, to przyszła do domu. Tata też z końmi wrócioł.  A te sąsiady takie były złośliwe, od razu Ruskim opowiadały, że tam siano, że tam konie. Żeby ojcu dokuczyć. A tata zabezpieczył sobie. Na strychu, nad domem my miały siano, to przywiązoł [drzwi] jakimiś powrósłami, żeby się nie mogli dostać. Bo czym by te konie chowoł?
Jak miałam sześć lat to poszłam do szkoły. Starsze dzieci mówiły: „Ona tako mądro, wierszyki mówi, powtarza, co my mówimy. Mamo, zapiszcie jo do szkoły!” I mama mnie zapisała. Sześć lat skończyłam w maju, a we wrześniu poszłam do szkoły. Nie mogłam se dać rady. Miałam tabliczkę, elementarz (to był ciężki elementarz!), miałam gąbkę do mazania. Chłopoki mi ukradły te gąbkę, oderżnęły od ty tabliczki, ukradły mi piórnik z rysikami do pisania. Ktoś mówił: „Tam są nauczycielki, pójdziesz do nich i kupisz sobie rysik”. Nie wiedziałam, gdzie pójść. Potem już wiedziałam (śmiech). Mama mówi nauczycielkom: „Jak ona chodzi do szkoły i nie daje sobie rady, to może niech lepiej nie chodzi.” A one na to: „Jak ma chęć, to niech chodzi”. I chodziłam. Potem zachorowałam na czerwonkę. Cała rodzina była choro. We wsi była epidemia. Dużo dzieci, nawet moich kolegów ze szkoły, umarło. Nie chodziłam do szkoły trzy miesiące. Potem poszłam, już jako do drugi klasy. Pytajo się mnie, a jo wszystko umiem! W drugi klasie czytałam i pisałam pięknie. A pierwy – napisać napisałam na tabliczce, ale nie mogłam przeczytać (śmiech). Śmiały się ze mnie. Ale potem dobrze mi nauka szła. Chciałam pójść do szkół. Ale takie warunki były, żem nie poszła. Skończyłam tylko cztery klasy.

To tak jak moja babcia.

Julia Piekło: Potem chciałam pójść do szkół, ale starsi chodzili, a to czesne trza było opłocać. Mama mówi: „Już, już! Będę cię dawać do szkół! Tego czesnego nie mogę spłacić, długów sem narobiła, a będę ciebie dawać do szkół!”. Miałam książkę, „Pana Tadeusza”. Czytałam i chowałam się, żeby mama nie widziała. Mama pyto się starszy siostry: „Dzie ona je?”A siostra mówi: „Gdzieś poszła do obory”. Przyszła mama do obory, wyciągła mi tę książkę z rąk, i książką mi po głowie (śmiech). „Już, już, będę płacić! Już się nie mogę wypłacić! Kiedy jo z tego długu wyloze?” Potem mówi tak: „Pójdziesz tam, tam so takie dobre ludzie, ony nie majo dzieci. Jak będziesz dobro, to może cię zostawio na gospodarce”. No, ale lepi żeby mnie nie zostawiły (śmiech). Bo mi się nie podobało, źle mi było. Jak poszłam do tych ludzi, to już lata trzydzieste przychodziły. To, co tam zarobiłam, to mama zabierała. Spłocała długi za czesne dla braci. Z procentem! Miałam szesnaście lat, to tak pracowałam, jak starszo dziewka. Chodziłam z tym gospodarzem młócić, codziennie rano. Potem przychodziły my na śniadanie, i dali my kończyły młockę. Potem mieliliśmy to ziarno. Ja za korbę obracałam, a oni sypali. Potem przyszłam do domu, już się prawie kończyło, wypłaciła mi wcześniej coś, ale to mama zabierała na to czesne. No i jo, młodszo, musiałam na starszych odrabiać. Potem wróciłam do domu. Późni  byłam tu, i tam. I we Lwowie byłam, i za Lwowem w Chodorowie, bo tam pracowoł mój brat, który był weterynarzem.

To był pani najstarszy brat?

Julia Piekło: Nie, najstarszy Jan był w domu. Franciszek studiowoł weterynarię we Lwowie i pracowoł w rzeźni w Chodorowie, w laboratorium. Tam wyrabiali konserwy, szynki takie duże po pięć kilo, i to wszystko wysyłali do Anglii. Ta rzeźnia stała na uboczu. Chodziłam tam do piekarni, do Ruskich (tym razem chodzi o Ukraińców – przyp. MO) do sklepu, do kółka rolniczego – tam powstały kółka rolnicze.  Kościół katolicki tam był niewielki. Ale cerkiew to zbudowali nowo, wielko, nie tako jak ten nasz kościółek katolicki! Potem wyjeżdżałam do domu.

A długo pani tam była, we Lwowie i w Chodorowie?

Julia Piekło: Pewnie z pół roku. Pojechałam gdzieś koło lutego, czy jak. Pod koniec sierpnia już byłam w domu. 

Stanisława Piekło: Dlatego, że to był rok 1939. W ostatnią niedzielę wakacji najstarsza siostra, która została w domu – Agnieszka, na którą mówiło się Jagusia, wychodziła za mąż. Była już „starą panną”,  wychodziła za mąż też za „starego kawalera”. Wesele było w niedzielę, bo dawniej wesela odbywały się w niedziele. Mama przyjechała na wesele  siostry i to była właściwie „ta ostatnia niedziela”. Wszyscy mówili, że prawdopodobnie będzie wojna, bo coś niedobrego się działo, na przykład chłopi musieli oddawać konie. Najstarszy brat Jan też odegnał konia i dostał pokwitowanie.  Już wcześniej była mowa, że to raczej nie manewry, nie jakieś ćwiczenia, tylko coś poważnego. W czasie mobilizacji wuj Jan poszedł do swojej jednostki. On  był ułanem. W tym czasie inny brat mamy - Michał odbywał w wojsku zasadniczą służbę. Po kampanii wrześniowej  wrócił do domu już w październiku 1939,  po połowie miesiąca, na piechotę. Był furmanem, obsługiwał zaprzęg, który ciągnął działo. Uniknął niewoli sowieckiej, przyszedł z kolegami do swojej wsi. Byli w mundurach letnich.  
Jeszcze dodam, że moja babcia, Zofia Wierciochowa nie była lubiana we wsi, bo była adoptowana. Bogate kmiecie, jak to się mówi: „dziadki Siwe”, Agnieszka i Wojciech Siwy z Łukawca Górnego, byli bardzo pobożni i bogaci, ale  nie mieli dzieci. Dlatego zabrali moją babcię z sierocińca w Łące i adoptowali ją. Sami natomiast, jako bogate kmiecie, mieli gromadę chrześniaków. Każdy liczył na jakiś spadek po nich, a tymczasem oni adoptowali dziewczynkę, więc to ona dziedziczyła po nich. A to była Galicja, więc ona miała prawo dziedziczyć nieruchomości, bo na przykład w Kongresówce dziewczyny nie miały takiego prawa.  Właśnie stąd u nas to rozdrobnienie gospodarstw - bo dziewczyny w równym stopniu dziedziczyły jak chłopcy. Mało tego, dziewczyny przeważnie dostawały więcej, bo (w całej Polsce nam tego zazdroszczą) u nas dziewczyna zostawała w domu, a to chłopak sobie szukał mieszkania po ślubie. Na ogół wszyscy liczyli, że na starość ręce córki będą lepsze niż ręce synowej. Bo córka lepiej dogadywała się z mamą, niż z teściową. Tego nam zazdroszczą w całej Polsce, ale to jest nasza specyfika, i tak powinno być.

A czy w zaborze pruskim też tylko mężczyźni dziedziczyli?

Stanisława Piekło: Też... Mało tego – u nas, w Galicji Żyd mógł być właścicielem nieruchomości. Natomiast w Kongresówce – nie. Nawet, gdy przejął za długi jakąś nieruchomość, to musiał ją oddać. Ewentualnie, byli niektórzy tacy, co się chrzcili, i wtedy nie byli już dyskryminowani.
Poza tym tu, w Galicji był obowiązek nauki szkolnej. W Kongresówce, gdy ktoś chciał to mógł się uczyć, ale to była rosyjska szkoła. To samo było w zaborze pruskim – nauka odbywała się po niemiecku. U nas czteroklasowa szkoła powszechna była obowiązkowa, a gdy jakieś dziecko było zdolne i mówiło się, że pójdzie do gimnazjum, to nauczyciel, lub nauczycielka (bo kobiety miały prawo pracować na urzędach tak, jak i mężczyźni), dopiero wtedy uczyła niemieckiego, żeby uczeń opanował podstawy i dał sobie radę w gimnazjum. W gimnazjum także uczono się łaciny, przez co I Gimnazjum i Licem H. Sienkiewicza miało takie powodzenie. Nie dlatego, że było państwowe, ale dlatego, że tam uczono łaciny, bo gdy chłopak chciał się dalej kształcić w jakimkolwiek zawodzie, to właśnie tam uczył się łaciny. Natomiast w żeńskim gimnazjum przy ul. Grunwaldzkiej nie było łaciny. Tu dziewczyny uczyły się na nauczycielki. To była szkoła przewidziana dla pracowników Ordynacji Potockich. Gdy dziewczyna była zdolna to nawet jej czesne było opłacane z Ordynacji Potockich (dziś byśmy powiedzieli: fundacji Potockich). Miałam stryjenkę, która była bardzo zdolna. Nauczyciel i ksiądz katecheta przyszli do mojej babci, Marii Piekłowej i namawiali, by ją dalej kształcić. Miała prawo do bezpłatnej nauki, bo mój dziadek, a jej tata, był gajowym u Potockiego. Jednak babcia powiedziała: „Ale ona jest najstarsza! Ona jest moją prawą ręką! Ja ją muszę gospodarstwa domowego nauczyć!  Nie mogę jej oddać, bo jak ja sobie poradzę z tym drobiazgiem?[młodszymi dziećmi]” Rodzina nie była tak liczna, bo ich było tylko pięcioro, no ale ona się wszystkiego uczyła…
Wracając do wątku wybuchu wojny. Siostra mojej mamy, Agnieszka, zwana Jagusią, wychodziła za mąż w ostatnią niedzielę sierpnia w 1939 r.

Proszę opowiedzieć o początku wojny. Jak pani go pamięta?  


Julia Piekło: Przyjechałam 22 sierpnia, to zaro mówili: „Będzie wojna, będzie wojna!” No, to się zdawało, że może nie wnet. Jesteśmy w domu rano, śpimy, a tu: „Buch! Buch!” Bomby już strzylajo! Pytomy się: „Co?” „Wojna! Hitler wojnę zapowiedzioł!” W Palikówce upadła już jakoś bomba, gdzieś jakiś chlewik rozwaleła. Ludzie z miasta wyjeżdżali, z Warszawy jechali. „Gdzie to polskie wojsko jest?! Mieli bronić a nie bronią!” Z Warszawy uciekały, końmi wyjeżdżały. Gwołty czyniły. Boimy się. Siedzimy więcy na polu jak w domu, bo jak się będzie poliło to będziemy uciekać. Piwnice my miały tako murowano, z pola było wejście. To będziemy w ty piwnicy mieszkać! Jakoś to przeszło. Mama mówi: „Wszyscy tu so, a Franek zostoł w tym Chodorowie! Mówio, że tam Ukraińcy męczo tych ludzi!” Tam w Chodorowie Lubomirski mioł cukrownię. Oni musieli go chyba zarżnąć. – To był brat tego Lubomirskiego, co tu w Przeworsku był. Mioł żywopłot taki duży, i bramę żelazno wciąż zamknięto. Ze dwa razy albo więcy przeszłam przez te bramę, patrzyłam.  I takie niedobre te Ukraińce! Musieli go chyba zniszczyć. No jeszcze jakem się wybierała z Chodorowa tutej, to brat mówi tak: „ Nie zabierej wszystkich rzeczy! Przecież ty jeszcze tu przyjedziesz.” Jo godom: „Nie, jo już nie będę tu przyjeżdżać.” Spakowałam wszystko i przyjechałam z powrotem. 22 sierpnia już byłam w domu. Po drodze jeszcze byłam u siostry taty, co była w zakonie.

A gdzie był ten klasztor?       

Julia Piekło: Zakon święty Teresy we Lwowie.  To było niedaleko. Ciocia mówieła tak: „Tu my so biedne. Ale tu niedaleko, w ty drugi kamienicy, tam so bogate. Tyn som zakon, ale tam so bogate, tam so same hrabianki.” No ale mnie ciocia oprowadziła, tam były dziewczęta co w tenis grały, czy co. Zaprowadzieła mnie do kaplicy, kaplicę miały na dole. Potem dała mi obiod, porozmawiały my. Ciocia mówi: „Jo jestem choro. Tak bym coś kwaśnego zjadła. Cytryna, jakby była. Ale ni mom piniędzy. Jestem w klasztorze. Za co jo se kupie?” A jo wyjenam dwa złote i dałam cioci. A ciocia się tak ucieszyła i mówiła: „ Dziękuje ci! To jo się będę modlić żebyś ty długo żyła!” Tam miały jakiś ogród, miały porzeczkę, to my jeszcze chodziły po tym ogrodzie i zbierały, gdzie tam jeszcze jakoś porzeczka została, bo tak jej smakuje kwaśne. Potem pewnie jeszcze ze dwa lata żyła. Gdy zmarła, to już za Sowietów było. Moja siostra Józia była we Lwowie, służyła u takich państwa. Ciocia wiedziała, gdzie ona je. Przychodziła do tych państwa i mówiła do Józi: „Przebrałabym się, ściągnęłabym ten habit, bo Ruskie nie dajo spokoju naszym zakonnicom. Ony mówio, że to so <<ksiądz-samice>>” (śmiech). „Przebrałabym się”. Józia dała jakoś bluzkę, jakoś spódnicę, jakiś fartuch. Przebrały ciotkę, razem z drugą dziewczyną. Ciocia mówi: „Mogę spokojnie przejść. Bo tak to godajo że <<ksiądz-samica>>”.  Jeszcze przychodziła co roz do Józi, jeszcze tam zaglądała. No ale potem ci państwo się starali, jakoś wyjechali ze Lwowa. Przyjechali do Krakowa. Ale w Krakowie się im nie podobało. Przyjechali do Jasła. Mieszkały tam jakiś czas.  Miały jednego synka tylko, to Józia przy nim była, wychowywała tego chłopoczka. Późni jak on już mioł pójść do wojska, to oni z Jasła wyjechali nad morze. Ale jak w Jaśle były to do nos przyjeżdżały. My ich zaopatrywały, czym my tam mogły. Brały jaja, chleb…

Proszę opowiedzieć o czasach wojny, jak tu Niemcy wkroczyli w 1939. 

Julia Piekło: Chłopy mówio: „Nasze wojsko broniło, i gdzieś się rozeszło to wojsko.” Sąsiod był w kościele w Łące i mówi: „Już Niemcy so! Już naszym chłopom dawały papierosy żołnierze niemieckie, żeby se zapolyły”. To już było 17 września. Boły my się. Brat Michał był w wojsku. Myślały my: „Gdzie to nasz Michał się znajduje? Gdzie on je?” Siostra od nos odchodziła do męża, bo wyszła za mąż, to jo zabieroł, a brat ten najstarszy wybroł się z innymi do wojska, że to jeszcze bedo bronić. Zaszły do Sarzyny. Ale jakiś chłop mówi tak: „Chłopy, nie idźcie! Po co tam będziecie szły! Oni so tu! Wrocajcie do domu!” Nie chodźcie! Po co pójdziecie? Po śmierć?” Jan z kolegami wrócił się z powrotem. Piechotom szły. Przed wojną Jan służył w ułanach, w Gródku Jagiellońskim. 22 pułk. Artylerzyści. A Michał był w wojsku aż w Kamionce Strumiłowy[1]. Na pograniczu. Tam dali już była granica rusko. A jak my w szkole się uczyły o Ruskich, to nom godali tak: „ To je Rosja Sowiecko. Tam je bieda, ludzie upodajo z głodu na ulicach”. Na mapie pokazywały, to my godały: „Tu je Rosja”, i granice my wiedziały gdzie so, nauczycielka nom opowiadała…        A Michał był w Kamionce Strumiłowy, jak wybuchła wojna. To się wybierajo, jado taborami. Byli w Tomaszowie Mazowieckim, już tu dojeżdżali, cały tabor. Nareszcie przyśli Ruscy i rozbroili. Zabrali konie i tabor. Godali tak: „Tawarisz, kuda? Doma!”  No i oni myśleli: „Co robić?”  Jeszcze niektórzy wybrali się, że pójdo dali. Ale potem boso przyszli do domu. A Michał widzioł, że nic z tego, i mówi do dwóch kolegów: „Jak do domu, to od domu. Chodźmy do domu.” Ale nie wiedziały którędy. A Michał godo: „Jo wos wszystkich przeprowadzę, jo wiem gdzie.”
Takie sąsiady, takie chłopoczki przychodziły do nos w październiku, zaro na początku października. Mówio tak: „Jula! Michał idzie! Dwóch żołnierzy idzie z nim. Widziałyśmy! Naprowde widziałyśmy Michała!” „A cyganicie!” – mówię. Ale wyszłam na pole, a on już we wrotach z tymi chłopokami. My ich przyjeny, dały im jeść i pić, bo to głodne. Tyle szli przez te lasy!  Tamte chłopoki były od Nowego Targu. I pytały się: jak to jest? Jak to prawdziwie jest? Czy ony się mogo dostać do domu? Brat mówi (ten starszy): „Dostaniecie się, tyko musicie mundury zdjąć. Bo jak zoboczo w mundurach to wos mogo zabrać.” Przenocowali się, na drugi dzień powiózł ich brat Michał do Strażowa, wsiedli w pociąg i pojechali. Potem z tego Nowego Targu dały wiadomość, że zajechały, że so. Potem nigdy już nie pisały. Brat Michał zostoł w domu. Chodzioł do krawca, uczoł się szyć. Maszyna w domu była, to na ty maszynie w domu se wyszywoł, i tak czas lecioł. Potem brata wywieźli na roboty. To było chyba w 1942 - 1943.

A gdzie został wywieziony? 

Julia Piekło: Brat był w domu, coś na maszynie sobie szył, przyszedł do niego taki sługus sołtysa, i godo: „Zbierej się! Jedziesz na roboty do Niemiec!”. Ten poskładał wszystko, wzion se adres do siostry, bo siostra już była na robotach. Ona była  w Sudetach. Wioska się nazywała Bemborau, a miasto powiatowe nazywało się Tepl[2].
Siostra Kazia też pojechała do Niemiec. Ona miała 17 lat  i była przygotowano na wyjazd. Z Rzeszowa wysłali ich do Krakowa, w Krakowie robieli badania, musiały się rozbierać, całe nago chodzić, dopiero potem rozdzielali, gdzie kto mo jechać. Ona przygotowano była. My jo opłakiwali, żałowali, a ona nic sobie z tego nie robieła. Pojechała, a potem napisała gdzie jest.

A gdzie pojechała?

Stanisława Piekło: Pojechała w umówione miejsce, pod wskazany adres, dlatego, że brat wyszukał jej takie gospodarstwo, gdzie jej było dobrze. Jechała na roboty, ale już było wiadomo, że do tych konkretnych gospodarzy jedzie. Ona i brat nie byli w tej samej miejscowości, ale byli w kontakcie. No i rzeczywiście gospodarze dobrze ją traktowali. Mieszkała w takiej gospodarczej kuchni przy oborze, w „grubie” – jak to oni mówili tam na Śląsku. Mało tego, że sama się dobrze miała. Polacy, którzy byli w sąsiednich gospodarstwach schodzili się tam jak do świetlicy. Śpiewali, przypominali sobie wierszyki ze szkoły, opowiadali, robili sobie np. akademie z okazji Trzeciego Maja.

Ooo! To jest ciekawa historia!            

Stanisława Piekło: Tak, że nigdy nie wiadomo, co się komu przyda.  W szkole było zadane i trzeba się było nauczyć wierszyka na pamięć, a potem się przydawał. Czasem ktoś miał jakąś harmonijkę, to grali, śpiewali. Był tam też młody chłopak z miejscowości Odwiertka koło Wolbromia. Zakochali się i ciocia w 1945 wróciła tu z narzeczonym. A babcia już widziała, że świat, który ona zna już się właściwie skończył, że wszystko jest poprzewracane do góry nogami, więc już nie oponowała przed tym, żeby ona wyszła za mąż.  Wiedziała, że to już nowe czasy nastały. Chociaż starsze siostry były jeszcze pannami  to babcia się nie sprzeciwiała. Zgodziła się, wyprawiła młodym wesele, a potem wyjechali aż za Bolesławiec, osiedlili się gdzieś koło Złotoryi. Rodzina tego chłopaka nie chciała za synową mojej cioci, bo mieli dla niego zmówioną jakąś bogatą Hankę. Można powiedzieć, ze ślub dostali „po znajomości”, bo on nie miał dokumentów potrzebnych do zawarcia małżeństwa. Już jego rodzina zadbała o to, żeby ich nie miał. Mimo to uciekł z domu, przyszedł, pobrali się i pojechali na Śląsk. Ale długo tam nie pomieszkali, bo uważali, że jest za blisko do granicy. Przenieśli się do Sosnowca. Ciocia  tam pracowała, nawet i na kopalni, żeby prędzej mieszkanie dostać. Tam już została do końca życia… Brat mojego ojca, Franciszek Piekło również był na robotach. Przebywał w Niemczech zachodnich, w części, która później była okupowana przez Amerykanów. On nie był u bauera, lecz pracował w fabryce. Niemcy wzięli go z łapanki. Gdy ktoś się schował, to go nie złapali, na przykład moja mama się ukryła i przez to uniknęła wywózki. Ale stryja złapali, można powiedzieć, że na podwórku go „nakryli”. Inni uciekali, ale on pomyślał: „W domu ciasno, źle mi tam nie będzie”.
Dodam jeszcze, że gdy ciocia Kazimiera i wujek Michał w 1945 wracali do domu z robót, to jechali przez Pragę. Prawdopodobnie dlatego, że tam były bardziej drożne przejazdy kolejowe, bo nie było takich zniszczeń. Pamiętam, jak tata mnie zawiózł pierwszy raz do Katowic, jeszcze do Stalinogrodu. Wracaliśmy stamtąd nie trasą prosto na Katowice, tylko objazdem przez tunel. Ze względu na Jaworzno – Szczakową i inne miejscowości, pociągi cywilne raczej nie jeździły tą trasą. Jeździły towarowe, jakieś specjalnego znaczenia, ale nie pasażerskie. To już był chyba 1953 rok, gdy tam pojechałam. W każdym razie jeszcze nie chodziłam do szkoły, to mógł być właśnie ten czas.
Jak mama wcześniej wspominała, jeden z braci, Teofil, pracował na Śląsku. Konkretnie to pracował „w rachubie”, w hucie "Baildon". Był księgowym. Tam przed wojną już się mówiło, ze będzie wojna. Mój tato zresztą też doskonale wiedział, że to się tak nie skończy. W 1939 gdy ruszyła ta cała nawałnica, to każdy, kto mógł, kierował się na wschód. Między innymi ten brat mamy, który był chromy – wcześniej w jakimś wypadku stracił nogę. O drewnianej nodze, z jedną walizeczką kierował się do domu. W 1939, we wrześniu już trafił pod rodzinną strzechę. On cały czas był w domu w czasie wojny, i mało tego, pobierał skromną, ale regularną rentę, za to, że w pracy stracił nogę. To była wielka podpora dla rodziny. Nie podlegał żadnym szykanom, żadnym werbunkom, bo był chromy. Ten brat był dosyć świadomy sytuacji…
Julia Piekło: Cało okupację był w domu. Dopiero w, nie wiem, w którym roku to było, byli tu kierowcy co zabierali żywiec. Dogodoł się z tymi kierowcami, że on by z nimi pojechoł do Katowic. I zabroł się. Jeszcze my napominały: „Jakby ci tam źle było, nie będziesz mioł pracy, to wrocej  do domu!” Ale on potem napisoł, że mo mieszkanie, i że mo te samo prace co i przed wojną.          
Stanisława Piekło: Tak naprawdę konspiracją zajmował się najstarszy brat, Jan. Można powiedzieć, że on był gospodarzem, zarządzał całym rodzinnym gospodarstwem, bo tata  zmarł jeszcze przed wojną. Jan był działaczem PSL „Piast”. Budował Dom Ludowy w Łukawcu, zakładał kółko rolnicze, prenumerował fachową prasę dla rolników. Nie mógł więc stać z boku  w czasie okupacji. Był trochę cięty w języku i przed wojną paru osobom się naraził. Moja babcia nie była lubiana przez to, że jak wspomniałam, niektórych pozbawiła spadku. Z tego powodu – trzeba to zaznaczyć – były donosy na gestapo. Chodziło o pochodzenie babci. Ludzie ich oskarżali, że niby są Żydami. Wujek raz zwyczajnie wyjechał na targ do Rzeszowa. Jedzie, a tu dwóch takich, którzy przed wojną go nie lubili szturcha się i mówi: „Co? On jeszcze bez opaski? On jeszcze bez gwiazdy?!” Mało tego. To poskutkowało do tego stopnia, że przyszli Niemcy do parafii w Łące i szukali metryki mojej babci. Wszystko się zgadzało, ale ksiądz dał znać do mojej babci, żeby na wszelki wypadek lepiej nie chodziła do kościoła, żeby się ludziom nie pokazywała na oczy. Wtedy nie będzie drażnić nikogo.
Julia Piekło: Opowiem jeszcze o żarnach. Jan i Teofil szły do obory, tak przed wieczorem i mielili zboże w żarnach na osypkę dla świń. Ale przyszeł taki dziesiętnik, i mówi tak: „Mielecie w żarnach? Ludzie oddajo kamienie, a wy nie oddajecie!” Ale brat na to: „Przemielomy, bo musimy dwie sztuki świń na rok oddać.” Wtedy ten mówi do mamy: „Wiercioszka! Wyślijcie dziewuchę i dajcie ze dwie kur, żeby zaniesła do sołtysa, to będzie wszystko dobrze.”  Tak mama złapała dwie kury i dała Helenie, a ona poniesła.   Jak te kury zaniesła, to już potem „podarowali”.
Stanisława Piekło: Ciocia Hela wspominała, że kiedy była z tymi kurami to widziała dużo górnych kamieni od żaren, które były pozabierane ludziom.

Chcielibyśmy się dowiedzieć czegoś o Batalionach Chłopskich, o pani tacie i o wujku…    

Stanisława Piekło: Mój tato pochodził z bardzo zamożnej rodziny. Nie było ich dużo w domu, bo tylko pięcioro rodzeństwa: miał dwóch braci i dwie siostry. Jego tata, mój dziadek Stanisław Piekło był pracownikiem w ordynacji hrabiego Potockiego. Mój tata nauczył się stolarstwa w Rzeszowie, a potem wyjechał do pracy w Katowicach. Wcześniej jeszcze był w terminie u sławnego stolarza – snycerza Dąbrowskiego w Żołyni. Na początku pobytu w Katowicach nie przyjął się do pracy jako stolarz, tylko poszedł do pracy do huty, jako pracownik fizyczny.  Bardzo go ta praca męczyła, chociaż był bardzo zdrowy. Nie był do niej przyzwyczajony. Mówił, że gdy wychodził z pracy to mu „wszystko wirowało”, taki był przemęczony. Ale zacisnął zęby, żeby tylko do końca tygodnia dotrwać, bo na koniec tygodnia była wypłata. Myślał: „Jak wezmę te pieniądze to wrócę do domu.” Ale gdy wziął tygodniówkę, to były tak duże pieniądze, że postanowił, że już raczej do domu nie wróci, bo nic lepszego go tam nie czekało. Więc pracował dalej, stopniowo przyzwyczaił się do tej pracy. Ale przyszedł kryzys lat trzydziestych. Wielu ludzi zwalniano. Jednak dawali odprawy. Co poniektórzy ze zwolnionych zainwestowali. Jego kolega zainwestował w jakiś tartak na Podbeskidziu, a on z drugim kolegą nabyli warsztat stolarski. Właściciel warsztatu już był starszym człowiekiem i odsprzedał warsztat razem ze wszystkimi urządzeniami, tylko zastrzegł sobie, że będzie tam przychodził. Brakowało mu po prostu tego zapachu wiórów.  Mój ojciec był świadomy sytuacji politycznej, widział jak Niemcy prą do konfrontacji. W roku 1939, gdy wszyscy uciekali przed nawałą niemiecką, tata dotarł aż w okolice Biłgoraja. Siedzą w jakiejś stodole, prawdopodobnie to był 10 września, bo była niedziela. Przychodzi kobieta, która była w sąsiedniej miejscowości w kościele i mówi: „O, już będzie dobrze, bo są Amerykanie.”   Tato zapytał: „No ale jak, Amerykanie?”  „No amerykańskie wojsko widziałam!”. „Jak wyglądają?” – pyta się mój ojciec. I ona opisuje ich mundury. Tym sposobem tata wiedział, że tam już są Niemcy. Widział, że dalsza ucieczka nie ma sensu, a że to było dość blisko domu, więc trzeba wracać. Nie było dobrego połączenia, bo na San stał się rzeką graniczną. Jednak wrócił pod rodzinną strzechę i zaczął sobie organizować życie. Wiedział, że nieprędko wróci do Katowic.
Mój stryj i chrzestny, Józef Piekło, wżenił się w gospodarstwo Józefa Pelca w Czarnej. Jego córka obecnie mieszka niedaleko przystanku kolejowego w Krzemienicy (nosi nazwisko Mach). Miała roczek, może więcej, gdy w 1944 przyszli Ruscy. Ona też jest „kombatantką”, bo jako dzieciak spała w kołysce, w której był ukryty karabin. Oni mieszkali w Czarnej przy pastwisku, niedaleko młyna. Stryj również działał w konspiracji, a swój karabin ukrył właśnie w kołysce u dziecka. W domu rodzinnym Piekłów w czasie wojny została właściwie tylko moja babcia wdowa i mój tata, a w drugiej połowie domu mieszkała jego siostra z mężem i  trzema córkami. Mój tato w czasie okupacji nadal pracował jako stolarz. Był dość znany, także z tego, że robił kajaki. Wiele osób z Rzeszowa zamawiało u niego te kajaki, i gdy później została wydana książka z okazji jubileuszu Towarzystwa Wioślarskiego w Rzeszowie, to mój tata został tam wymieniony, jako dobry fachowiec od budowy kajaków. Poza tym tata razem z ojcem Edwarda Rejmana z Czarnej mieli „spółkę” - zajmowali się nielegalnym ubojem świń. Sprzedawali mięso głównie w Łańcucie, ale i w Rzeszowie. Jednak do pana Rejmana przyszedł granatowy policjant Kölmann i mówi: „Kokott o was wie!” Więc trzeba by było się „opłacać” [dawać łapówki]. „Wie o was, ma was w garści!”. Ojciec zrezygnował więc z tej działalności.
W Łukawcu Dolnym, naprzeciw kościoła (wtedy jeszcze nie było mowy o kościele[3]) znajduje się Dom Ludowy. On zaczął być budowany przed rokiem 1939. W czasie wojny nie był jeszcze wykończony, był tylko w połowie wybudowany. Tam mój tata miał warsztat, i tam był arsenał Batalionów Chłopskich. Były w nim granaty ręczne, niezbyt atrakcyjne. Raczej służyły do ćwiczeń niż do jakichś akcji. W tym warsztacie, za ścianką ukrywała się nauczycielka o nazwisku Kamila Kopciowa. Wcześniej uczyła w szkole w Czarnej. Ukrywała się, bo Niemcy podejrzewali, że bierze udział w tajnym nauczaniu, czym się faktycznie zajmowała. Niektórzy w ramach tajnego nauczania kończyli gimnazjum, a nawet zdawali maturę. Nie mówiąc o tym, że członkowie Batalionów Chłopskich w ogóle byli szkoleni. Mieli szkolenia ekonomiczne, byli przygotowywani do pracy w administracji po wojnie. Gdy słyszę opowieści o tamtych czasach, to zachwyca mnie, że ludzie nie tracili ducha. Absolutnie nikt nie wątpił w to, że po tej wojnie będzie lepiej niż przed wojną! Przed wojną zaczęła być budowana siedmioklasowa szkoła w Łukawcu (istniała tylko czteroklasowa). Chłopi potrafili pojechać do Zalesia, do lasu po drewno na belki, żeby dokończyć budowę tej szkoły. Jeszcze Hitler do Wołgi dochodził, a oni myśleli, ze trzeba skończyć budować szkołę, bo gdzie po wojnie dzieci będą się uczyć? To wszystko było tak pięknie zorganizowane! Nie tylko informacja przez ulotki, nie tylko logistyka, zaopatrzenie w żywność tych, co potrzebowali, ale również kształcenie.
Największe akcje na naszym terenie były przeprowadzane, gdy bechowcy już wiedzieli, że jest rząd „lubelski”, gdy już Armia Czerwona przekroczyła Bug. Bardzo posmutnieli, bo „skoro Wanda Wasilewska, skoro inni tacy” przyszli, to wiadomo, że nie będzie dobrze. Ale dostali rozkaz: Akcja „Burza”.  Pojechali do Łąki, bo tam był cmentarz parafialny. W umówionym miejscu, w umówionym grobie była ukryta prawdziwa broń. I z tą bronią mieli ruszyć na odsiecz Warszawie. Ale Sowieci ich rozbroili, więc wrócili się do domu. Wcześniej, nim wkroczyli Rosjanie, została przeprowadzona wielka akcja zabezpieczania majątku polskiego. Na folwarku w Łące były piękne rasowe krowy. Bechowcy poszli nocą, sterroryzowali tamtejszą służbę, umiejętnie podbili im oczy, żeby było wiadomo, że krowy zabrano przemocą, by nie mieli przez tę akcję problemów (bo jeszcze Niemcy rządzili). Wyprowadzili całe stado, przeprowadzili je na pastwisko do Łukawca Dolnego. Chcieli porozprowadzać krowy po domach, w których były największe straty w czasie okupacji. Bo byli ludzie, którzy byli nie lubiani przez sołtysa, i z tego powodu mieli nadmierne obowiązki. Między innymi moja babcia miała wielkie kontyngenty, w porównaniu z różnymi znajomymi. Gdy ktoś stracił kogoś w czasie wojny, to też dostał taką rekompensatę. Przyprowadzali krowy do domów rano, świtem, gdy była jeszcze rosa. Chodziło o to, by Niemcy ich nie wywieźli, i by Ruscy nie zabrali. W ten sposób zabezpieczano polski majątek. W tej akcji brał udział mój kuzyn, Stanisław Michałek, syn najstarszej siostry mamy. On zmarł niedawno, w wieku 92 lat.
Opowiem jeszcze o innej akcji. Kolega taty kolega wziął konie i furmankę od swojego ojca, i razem z moim tatą pojechali do Łąki na cmentarz, wybrali ukrytą broń, i przyjechali z nią do Łukawca. Tam zatrzymał ich patrol niemiecki. Niemcy już się wycofywali, to było w lipcu 1944. Może było by wszystko w porządku, bo mieli trochę koniczyny na wozie, ale Niemiec poszukał i znalazł broń pod spodem! Nie było umawiane, co robić w takiej sytuacji, ale jeden na drugiego popatrzył, zeskoczyli szybko z wozu, i jeden w jedną, drugi w drugą stronę pobiegli w pola! Bo tam nie ma zagajników, tylko równe pola. Niemcy nie zdążyli nawet strzelić za nimi, tak szybko umknęli, ale ruszyli w pościg. Mój ojciec uciekał w kierunku Wisłoka, ale widział, że już nie ma gdzie uciekać, więc zapadł w kartoflisko. A wtedy ziemniaki miały długie badyle, tak jak teraz pewnie kukurydza. Położył się w tym kartoflisku, w rowku przy ziemi, tak, że widział między badylami nogi tego, który go szukał. Ale albo Niemiec nie chciał go zobaczyć, albo ktoś to wymodlił, w każdym razie ojca nie znaleźli. A jego kolega, który uciekł w drugą stronę, wpadł do jakiegoś domu, który był wybudowany w polach. Domownicy już wiedzieli, że front się zbliża, więc się ukryli. On skrył się w słomie między dziećmi. Niemiec wszedł do mieszkania, popatrzył i nie zobaczył go. A on osiwiał ze strachu. Tak, że jakoś między tymi jasnymi główkami dzieci nie był taki rozpoznawalny, widoczny. W każdym razie dzieci płakały, krzyczały, jak zobaczyły Niemca w progu.  Niemiec zaś nie przyglądał się tym twarzom. I tak się ta sprawa skończyła. A co dalej było z furmanką? Nim zeskoczyli to trzeci Niemiec zaciął konie. Konie jak to konie – zaszły do swojej stajni. Z wozem, z bronią! Ale właściciel tych koni mówi: „Ojejej! Panie, jak jo się wom odwdzięczę! Bo mi ktosi konie ukrod! Oj matka szykuj!” Jajecznicy nasmażyła kobita. „Oj Bogu dzięki! Świętemu Antoniemu, że się konie znalazły! O jaki ja jestem wdzięczny żescie mi odprowadzili moje konie, bo mi ktosi konie ukrod!” Jeszcze samogon im postawił. W każdym razie jakoś tak się udało, że nie było żadnej pacyfikacji, rozstrzeliwań.
Ojciec odpowiadał, że pewnego ranka siadł na rower i przejechał po okolicy zobaczyć, co się dzieje, bo już Ruscy wkroczyli. To było na przełomie lipca i sierpnia. Już spalili kościół w Medyni Głogowskiej. Jedzie więc rowerem gdzieś za Wisłokiem, po znajomych dróżkach, w okolicy Wólki Podleśnej, patrzy, a tu jego znajomy goluśki jak go Pan Bóg stworzył. Okazało się, że ten kolega wraz ze swoim oddziałem szedł na pomoc walczącej Warszawie. Zgarnęli ich Ruscy, zamknęli do stodoły, postawili przy wrotach strażników, a „więźniowie” umiejętnie podnieśli kiczki w stodole (krytej strzechą) i uciekli przez dach. Gładko się zsunęli, ale byli rozebrani do naga, więc nie mogli się pokazać tak „ni z tego, ni z owego”. Ojciec ściągnął marynarkę, dał mu, posadził go na ramie i tak przywiózł do domu. Tym sposobem uratował kolegę przed Turzą, przed tamtejszym obozem. Tam Sowieci  przetrzymywali członków podziemia, tam ich rozstrzeliwali i zakopywali. Nie powiem „chowali”, tylko: „zakopywali”.
Tato wspominał też o innej akcji. Bechowcy rozbili urząd gminy w Trzebownisku. Dlatego, że już jesienią w 1944 roku było wiadomo, że generał Świerczewski zbiera II Armię Wojska Polskiego i że jest mu potrzebne mięso armatnie. Wpadli do urzędu gminy i poniszczyli księgi. Po pierwsze, tam były zapisane kontyngenty, ile komu czego się należy, po drugie -  były też metryki. Chodziło o to, by nie było dokumentów, żeby władza jeszcze dodatkowo nie represjonowała ludności, bo ludzie już dosyć się wycierpieli, już dużo oddali z gospodarstw. Później mój ojciec był przez UB brany „na spytki”, chociaż miał zaświadczenie, że oddał karabin. Karabin był jeszcze z I wojny światowej, no ale zawsze to była broń.
Julia Piekło: Ruscy na ty wojnie się wzbogacieli! To, co po Niemcach pozostało wszystko zabierali i wieźli do siebie! Dzień i noc pociągi jechały!
Stanisława Piekło: Mój wujek Jan Wiercioch pracował po wojnie w „Społem” w Rzeszowie. Bo trzeba było od podstaw zorganizować handel. Między innymi po to były te szkolenia w ramach zajęć dla Batalionów Chłopskich. Bo wiadomo było, że Żydów nie ma, ale trzeba zorganizować handel. Mój tata, gdy wrócił z Wrocławia (o tym pobycie opowiem później ) organizował spółdzielnię „GS Samopomoc Chłopska” w Jasionce. Był jednym z założycieli. Bo trzeba było zorganizować sklep na wsi, żeby tam można było kupić najpotrzebniejsze produkty – to, czego się nie wytwarzało w gospodarstwie, np. naftę, zapałki, sól, cukier, itp. W takim sklepie np. za jajka można było kupić drożdże. Jajka stały się walutą. Przynosiło się je, sklepowa ważyła i mówiła: „Tyle się należy, co za to?” Dla przykładu, cukier zapałki i drożdże. W domu była mąka, więc już można było upiec jakieś placki na blasze. Wujek Jan, który jeszcze przed wojną miał kontakt ze „Społem”, był w kooperatywie, prowadził skup jaj.
Julia Piekło: Za kilo jaj kupiło się kilo cukru. Jaja się zbierało i niesło się żeby cukru dostać! Bo cukru było brak.
Stanisława Piekło: Gdy wujek pracował w „Społem”, tam poznał dziewczynę z Handzlówki -  Bronię Kuźniarównę. Była od niego wiele młodsza, bo była w „kwiecie wieku”, a on już był stary kawaler, miał 42 lata. Przed wojną się nie żenił, bo to było to pokolenie, które czuło ciężar słowa: „odpowiedzialność”. Nie zakładał rodziny, bo wiedział, ze nie ma warunków, by ją utrzymać. Jako kawaler działał społecznie. Ożenił się w jesieni w 1947, i na rowerach do Łukawca przyjechali z Rzeszowa, można powiedzieć, na „noc poślubną”.

Julia Piekło: Z Handzlówki przyjechali do Rzeszowa, a z Rzeszowa do Łukawca na rowerach bez Trzebownisko. Przyjechali do domu, opowiadali jak tam po weselu,  i mówio tak: „Przygotujemy wszystko, zrobimy w Łukawcu poprawiny, żeby ludziom się nie  rozchodziło, że nic im nie zrobili.” Opowiadajo, rozbierajo się, a tu wpada jeden z komunistów i mówi: „My Jana zabieromy”. Bronia płacze, prosi żeby nie zabierali, „On nic nie zrobioł, przecie my się dopiero pożeniły”. Nie, muszo zabierać. Jo wyszła na pole, patrzę się, stoi samochód ciężarowy. I koło tego samochodu kilku mężczyzn się kręci, i mówię: „Oloboga! Co tu tego jest!” A oni tak robieli, żeby nikt nie wiedzioł! A jo gwołty robię, żeby wszyscy wiedzieli, ze oni tu byli. A oni mówio: „Niech pani nie płacze, my go puścimy. Jutro rano przyjedzie”. A jeden przyszedł i wtrącioł mnie od kuchni! Chycioł mnie za bary i wtrącioł, że jo gwołtuje. Bronia cało noc nie spała. Ani ona, ani my.  Późni na wieczór  przyszeł mój mąż, bo my jeszcze nie mieszkały razem, tylko my tak dochodziły. Też my były pobrane w lipcu, a to było w sierpniu, lub na początek września. W stodole na boisku my miały łóżko i tam my spały. Przyszedł, jo mu opowiadom o Janie, a on godo: „Cicho, cicho! Żeby nikt nie słyszoł! Bo jak ktoś usłyszy to alarm zrobio.” Jak brata zabrali to cało noc go trzymali. Pytali go o jedno i to samo. Cało noc! Potem go puścili. Rano już przyszedł. I wtedy Jan z Bronią mówio: „A, nos już ochota opadła! Nie robimy poprawin!” (śmiech). Pytały my, o co oni go tak pytali. Nie powiedział nom. Tajemnica. 
Stanisława Piekło: Ja jeszcze do tego dodam, że później wuj Jan zamieszkał w Łańcucie razem z żoną, i tam im się urodził syn w 1948 roku. W zasadzie to Jana jeszcze kilkakrotnie zabierali na przesłuchania nocne, dopóki czegoś tam nie podpisał. Podpisał jakąś lojalkę, gdy żona była w odmiennym stanie, bo czuł się odpowiedzialny za nią i za dziecko... Mamo, opowiedz jeszcze jak wujka Jana postrzelili.
Julia Piekło: To było wcześni, jeszcze we wojne. Jan nakarmił konia i jeszcze szył w domu na maszynie. Wychodzę na pole a tu ludzie takie gwołty robio, dro się. Jo se myśle: „Co się tam dzieje?” Patrzę: a tu biegnie taki jeden! Niedaleko nos, lecioł do wsi. A drugi lecioł gościeńcem.  To były te, co po nocach zbierały, po ludziach. Przyszły do księdza, żeby ksiądz im doł piniędzy na organizację. Służąco u księdza widziała, że ido, a już rano było. Chłopy w Łące niesły mleko do mleczarni, a służąco otwarła okno i woło: „Chłopy ratujcie, bo przyszły bandyty do księdza!”. I chłopy postrzylały to wszystko i za tymi bandytami! Goniły gościeńcem. I ido, ido i wołajo: „Chytać złodziei! Chytać złodziei!” A daleko to było, to nie było słychać nawet, co oni godajo. I potem ten jeden szedł koło nos. Ja przyszła do domu i mówię tak: „Jakiś tu idzie niedaleko! Jakby wyszedł, to by się dowiedzioł, co się tu ta w Łące wydarzyło?” – Czy jako łapanka? Bo tu łapanki bywały. Brat zostawioł na maszynie tę robotę, i wyszedł. Niedaleko wyszedł… Idzie niedaleko drogą, ten co właśnie szedł. I capnął się na taki mostek, bo tam  tako rzyka je. Jan idzie w jego stronę, a tyn cyluje do niego! Brat zastawioł się. Bo jakby się nie zastawioł, to byłoby go zastrzeloł! Przychodzi potem do domu, a krew się leje taką strugą! Sąsiod nabiero wodę ze studni i pyto: „A ty znowu gdzieś se rynkę skaliczoł?” Brat opowiedział mu.  A ten mówi: „A toś ty nie wiedzioł, że dziś miały u księdza być?”
Stanisława Piekło: To byli prawdopodobnie ludzie z Armii Ludowej.
Julia Piekło: Janek przyszedł do domu, położoł się na kanapie, krwi tyle mu uszło z lewy ręki! I mówi: „Słabo mi się robi! Słabo mi się robi!” Ta pani z Jasła, która wtedy mieszkała u nos, powiedziała: „Ratujmy go, ratujmy, bo szkoda Janka!” I brat Teofil, ten co był w Katowicach, wsadzioł go na wóz i powiezły go do szpitala w Rzeszowie. Zaro się pojawiła policja granatowo. I mówio tak: „Nic nie mówić, co się tało! Nie przyznawać się! Bo by nam w Łukawcu kto wie co narobili!”. Te granatowe upomniały brata i nos tak samo, żeby my nic nie mówiły. Jeden sąsiod, nawet taki krewny, przyszedł do nos, i mówi: „Jo wiem, kto to był nawet!” Bo był w sklepie prawie, gdy ścigali tych bandytów gościeńcem. „Jo wiem jak się nazywajo” – powiedzioł. Ci bandyci się potem zeszli koło Wisłoka. Jeden koło Domu Ludowego poszeł  w stronę Wisłoka, a drugi inną drogą, tam koło nos. Jeden mioł na Wólce babkę. I tam do babki jakoś się przeprawiły. Widocznie, może jakoś łódka była,  czy co. Tam u babki się rozbierały, wysuszyły, bo wszędzie miały wodę. Ale potem ludzie mówio: „A,  były u Wierciocha i wyłagodziły go w szpitalu. Dały mu piniądze, żeby nic nie godoł!”  A wcale nikt nie był! Jan w szpitalu był, że będą kulkę wyjmować, ale nie wyjeni! Z tą kulką późni umarł! Tyko mu ranę wyczyściły, wygoiły. Przyszedł potem do domu, to już była Wielkanoc. A nasz sąsiad był na lotnisku, w sobotę nikogo tam nie było w robocie, bo święta. Przychodzi i mówi: „Niemce przyszły dziś do Łukawca i kontrybucja. Zabierajo kogo napotkajo! Uwożejcie, bo mogo wos zabrać i zamiast do kościoła pójdziecie na lotnisko do Jasionki!” No ale my się czym prędzej ubrali, poszli my na takie ścieżki, za gościniec i poszli my do kościoła. Jakby chcieli, to by nos też pozabierali (śmiech). Jak my wrócili, to już było cicho, spokojnie.
Stanisława Piekło: Moja mama i mój tato chodzili do pracy w Jasionce. Pracowali przy budowie lotniska. Mama pracowała przy gospodarstwie rolniczym, które Niemcy prowadzili na Nowej Wsi. To było poniekąd opłacalne, gdyż ci, co pracowali na lotnisku mieli specjalna przepustkę, podlegali ochronie i nie byli wywożeni do Niemiec.
Julia Piekło: Brat Michał (ten, co był potem w Niemczech na robotach) w 1940 pracowoł przy budowie lotniska. Płytę lali pod samoloty, żeby miały gdzie lądować. No oni Niemcy, ale coś płacili! A te Ruskie kacapy nic nikomu nie dały! Same się bogaciły… Potem na lotnisko my chodziły do roboty. Okopy my robiły. Ubijały my takie piramidy, no takie dołki nom pokazywali.  W jeden tydzień jo chodziłam, a w drugi siostra, na zmianę. Przychodzioł kapitan, liczoł ile nos je, i potem nos rozdzielali po kilka dziewczyn. Dziewczyny szły sprzątać, okna myć, a my  te piramidy robiły. Przywozili nom zupę, rosół, dobry, gorący. My miały chleb, miały my gornuszki, to tę zupę mogły se nabrać i pić. No ale Niemcy godajo tak: „Polacy takie głodne so, że wszystko jedzo!” I chłopy nom zabraniały, żeby my nie szły do tych kotłów… Jak  przystawca rozkozoł, to my chodziły bez lotnisko z motykami, żeby kretówek nie było.
A śnig sypoł, kurzawa była, ale trza było pójść aż pod Zaczernie. Potem my wrocały. Czasem na obiad miały my chleb i coś tam do chleba, i to zimne. Czasem my się chowały w Jasionce po gospodorzach. Niektórzy dali herbaty popić. Tam mieszkoł taki znajomy brata Janka. U niego w domu nom dawali czasem zupę, ziemniaczankę. Na lotnisku były budowane trzy hangary. Dwa były zwyczajne, ale jeden był cały oszklony taki wielki, do naprawy samolotów. Tam drabiny były, i inne urządzenia. My tam czasem zaglądały. Ale po nos traktor przyjeżdżoł i zabieroł nos do Nowy Wsi, gdzieśmy pracowały w ogrodach. Szpinak tam był, pomidory. Jeden taki Szuberla ze Stobierny, mówi: „Dziewczęta, róbcie, róbcie. Jak nasi przyjdą, to będą jedli.” A Stobierno się polyła! Pacyfikacja tam była. Nad Wisłokiem proso my plewiły, a tu co chwila: „Bum! Bum!” W ty Stobierny zabrali wszystkich, kto mioł na nazwisko  Szybisty. Rodzice klękały, prosiły, modliły się, żeby ich nie strzylały. Ale musiały se dołki kopać, i strzylały ich nad tymi dołkami. A ten Szybisty, którego szukały ukrywoł się, i potem jeszcze długo, długo żył…
Tam na lotnisku Niemiec godo: „Może tu jakie stolarze so? To bedo miały inno robotę. Bedo bunkry budować”. No to mojego Tadeusza (jeszcze nie był mój) i Jasia Szuberlę zabrały. Budowały bunkry [na planie okręgu]. My w tych bunkrach takimi tłokami ubijały gruzy, późni to zalewali betonem. Bunkry miały okna (ci stolarze je robili). Jakby wojsko szło, to by Niemcy przez te okna strzylali do nich. Tam przy lotnisku mieli teatr, kuchnię, wszystko tam mieli.
Stanisława Piekło: Ja jeszcze tu dodam, że nas uczono w szkole, że  Niemcy uciekali w popłochu i wszystko zostawiali, bo się bali Armii Czerwonej. Mój ojciec powiedział, ze to absolutnie nieprawda. Gdy już zbliżał się front i słychać było, że Rosjanie są blisko, to planowo ewakuowana była cała załoga obsługi lotniska. Nawet klatki z królikami były wywożone. Wszystko było ładowane do pociągów. Jak wspominałam, tata pracował wcześniej w Katowicach i dość dobrze znał niemiecki, więc pyta jednego Niemca: „Dlaczego uciekacie? Ruskich się tak boicie?” a on mówi: „Nie, nie boimy się. My moglibyśmy tu i sto, i dwieście lat być! Ale co nam z tego przyjdzie, że się tu utrzymamy, jak nam w Berlinie Murzyni będą z naszymi kobietami tańczyć?” I stąd ojciec wywnioskował, że jest drugi front w Europie, że Amerykanie i Anglicy wylądowali. Jeszcze nie wiedział, że w Normandii. Oni się delikatnie, planowo wycofywali.     

Ja mam jeszcze pytanie: jak było z Żydami na Łukawcu w czasie wojny? 

Julia Piekło: Nie wiem czy się tam kto gdzie ukrywoł, nie pamiętom. Tylko, że się za okupacji w nocy mężczyźni pilnowali. Brat, ten co w Katowicach był, to w nocy stoł przy bramce, taki ogródek my miały (teroz tam jest skup). I patrzoł. Tam taki krzyż był, ogrodzone było. Jak przyśli Ruskie to chciały ten krzyż zabrać, ale chłopi nie pozwolili. Za okupacji miały my koło domu pszenicę. I tam były kłoska nie zagrobane, nie pozbierane. Poszłam grobać, a z domu mnie wołajo: „Chodź do domu, chodź do domu! Bo kule lotajo, jeszcze cię trafio!” A oni stali, katiusza była koło tego krzyża właśnie, i długie takie strzały świecące leciały na lotnisko do Jasionki. To już Ruskie strzylały. No ale jak zaczeni wołać do mnie, to i takem zaszła do domu. A w Łące jedna kobieta przechodziła przez gościeniec, akurat szrapnel trafił i zabieło jo.
Stanisława Piekło: Jak mówiłam, trzeba było sobie w czasie wojny zorganizować życie. Na początku była jeszcze organizacja Straż Chłopska, nie Bataliony Chłopskie. Był taki pusty domek ukryty w chaszczach, właściciele wyjechali do Ameryki. Tam były ukryte dwie Żydówki i jeden Żyd.. Oni mogliby tam mieszkać do końca wojny i nic by się nie działo. Ale dotarła wiadomość, że będą jakieś ćwiczenia Wehrmachtu we wsi na polach. Bechowcy powiedzieli tym Żydom: „Macie w tym dniu siedzieć w mieszkaniu.” Ale coś się stało, że te Żydówki jednak wyszły. Gdy zobaczyły Niemców, wpadły w panikę, zaczęły wrzeszczeć wniebogłosy. Niemcy się zorientowali, ze coś jest nie tak. Chociaż to był Wehrmacht, to jednak musieli swą powinność czynić. Tam na miejscu te Żydówki zostały rozstrzelane, mój ojciec wspomina, że ci żołnierze, którzy brali udział w egzekucji, bardzo mocno to przeżyli. Ale mieli rozkaz i musieli go wykonać.
Zgodnie z rozkazem, tych, którzy za bardzo wysługiwali się Niemcom, należało tępić. Najpierw dawano im do zrozumienia: „My cię mamy na oku, ty sobie za dużo nie pozwalaj!”.  Podam jeden przykład, jak to wyglądało. W 1941 roku, nim Niemcy uderzyli na Sowietów, to w Łukawcu stacjonowali młodzi mężczyźni, przeważnie to byli Bawarczycy, katolicy. Ciągle ćwiczyli na pastwisku: biegi, drybling, „padnij – powstań.” Ale jak to młodzi chłopcy, w wolnym czasie chcieli się zabawić. Był taki dziadek Sierżęga, muzyk zawołany. On grał na skrzypcach, jego sąsiad na kontrabasie. Dziadek miał córkę bardzo zdolną, Kaśkę Sierżęgównę, ona  umiała grać na harmonii, nie mówiąc o tym, że na skrzypcach też dobrze grała. Jakiś Niemiec wziął harmonię, stworzyli sobie orkiestrę i grali w najlepsze. Urządzali potańcówki. Kiedy im tak dobrze, wesoło było, to na zabawę wpadli młodzi mężczyźni, między innymi właśnie mój tata. Dziewczyny, które tańczyły z Niemcami ostrzygli, a tych żołnierzy pozbawili mundurów. Na drugi dzień był popłoch we wsi. Trzeba mleko odnieść do zlewni, a tu nie wiadomo, co będzie. No, ale przyjechał jakiś dowódca z Rzeszowa, zrobił żołnierzom karną rundę po pastwisku, na bosaka, w gaciach. Oberwało im się za fraternizację z Polakami. W sąsiednim domu, obok domu rodzinnego mojej mamy też stacjonowali młodzi żołnierze  Wehrmachtu. Przychodzili do domu mojej babci i tam pisali listy lub coś czytali, bo tam była cisza, nie było małych dzieci. Mogli spokojnie porozmawiać, no i mogli po niemiecku porozmawiać, zamienić kilka słów z tym właśnie chromym wujkiem. Jednego razu przyszedł któryś z nich i zaczął pisać list, a tu przyszedł jego kolega i zapukał w okno. Wezwał go. Zamienił z nim parę słów na podwórku, ten wrócił, zabrał papiery i mówi tak: „Wyjeżdżamy.” Wujek się pyta: „To dokąd jedziecie?” „Do Persji po naftę”. Na wschód. Wujek mówił: „No to wszystkiego najlepszego, życzę ci, byś wrócił cały i zdrowy”, a on tak stężał cały, stężały mu mięśnie twarzy i tak z trudem wypowiedział: „My stamtąd nie wrócimy.”  Mojej mamie to w ogóle Niemcy pomagali w pracy. W maju 1941 wzięła taczki, kosę, płachtę i pojechała ukosić trochę koniczyny, trochę trawy dla cielątka, co stało w oborze (bo krowy szły na pastwisko, a cielę zostało w oborze). No i ci młodzi Niemcy, tacy rozbrykani, weseli, przecież to kwiat młodzieży, kiedy zobaczyli, że ona tak jedzie sama, że sama musi sobie radzić, zabrali jej te taczki, ukosili tej trawy z koniczyna, ona sobie tylko zabrała w płachtę, a oni przywieźli. Oberwało jej się od brata, bo to było „nie w porządku, dumna Polka nie powinna tak sobie pozwalać”. Dla tych chłopaków to była wielka radość, wielkie szczęście i przyjemność, że mogli robić to, do czego byli od dziecka przyzwyczajeni...
A propos tragedii żydowskiej, o tym mógłby opowiedzieć były wicestarosta łańcucki, Ryszard Rejman. Jego babcia bardzo przeżyła  Zagładę. W Czarnej na pastwisku, nad potokiem Glemieniec, zakopywano Żydów. Ojciec pana Ryszarda był chrzestnym jednego małego żydowskiego chłopczyka. Babcia go lubiła, chciała go ukryć, ale się nie udało. Jednak go ochrzcili, bo wówczas uważano, że zgodnie z wiarą katolicką tylko ochrzczony może dostąpić zbawienia. Chcieli dla dziecka jak najlepiej, dlatego je ochrzcili. Dali mu na imię Andrzejek. Był ślicznym dzieckiem, miał jasne włoski, nie ciemne. Nie wyglądał na Żyda, ale nie dało się go ukryć. Było za dużo świadków, za dużo oczu go widziało. Niemcy go też mieli na oku. Pozwolili mu na chwilę radości w normalnym domu. Dzieciak miał około trzech latek… Ojciec pana Rejmana był chwalony również przez Rosjan, dlatego, że gdy jakaś obórka w ich sąsiedztwie zaczęła się palić (a on wiedział, że tam jest arsenał), to z wielkim poświęceniem ruszył, by ugasić ten pożar. Wiedział, że gdy to się zapali, to część wsi zostanie zmieciona. Poparzył się przy tej akcji, ale udało się zażegnać nieszczęście. Oczywiście nie przyznał się, dlaczego aż tak ofiarnie bronił tego budynku. Ten pan był wcześniej na robotach, i z wielkim trudem udało się go ściągnąć z powrotem z tych robót. Na jego miejsce pojechał jakiś inny człowiek. Ale to jest dosyć znana i romantyczna historia. Mój tata oraz stryj Józef byli w tej samej grupie wtajemniczonych, więc wypytywali się go: „Dlaczego tak bardzo chciałeś wracać? Bili cię tam, głodzili?” „Nie.”Okazało się, że zakochała się w nim młoda niemiecka dziewczyna. Tak bardzo za nim chodziła, tak mocno go uwodziła, wszyscy to widzieli, że ona zwyczajnie „marcuje się jak kotka”. Wiadomo było, że gdyby Niemcy się dowiedzieli, to jej nic poważnego by się nie stało, ale jego na pewno by zabili…
Gdy pracowałam w spółdzielni Cepelia, często bywałam w Medyni Głogowskiej i Zalesiu, bo tam był ośrodek garncarstwa. Tam słyszałam, jak ukrywali się Żydzi w Medyni, a właściwie na pograniczu Medyni i Pogwizdowa. Tam jest pastwisko, przez które prowadziła droga. Na tym potoczku jest granica między Pogwizdowem a Medynią. W jednym domku, w którym nie było właścicieli były umieszczone trzy Żydówki, dwie młode i jedna starsza kobieta, oraz jeden mężczyzna. Też było wiadomo, że Wehrmacht będzie tutaj ćwiczył, więc powiedziano im, żeby nie wychodzili, żeby się pilnowali. Mimo to im się nie udało. A ten mężczyzna chciał popełnić samobójstwo. Wyszedł przed dom, siadł na ławce, w pejsach, więc już nie było odwrotu, bo to tak, jakby był podpisany. Tak był ortodoksyjny, że nawet nie zgolił tych pejsów, by się ratować. Wzięli ich i rozstrzelali tam w lesie. Po wojnie byli ekshumowani. Ci, którzy byli przy ekshumacji mówili, że ciała w tym lesie tak świetnie się zachowały (zabito ich w 1941, a ekshumacja była chyba w 1944 jesienią). Nawet ubrania nie były zniszczone, tak się świetnie zakonserwowały w  piachu, w tym lesie. Wielkie nieprzyjemności miał tamtejszy sołtys. UB go szarpało, że to on wydał tych Żydów. Nikt ich nie wydał. Dobrze, że Niemcy nie pytali ich, kto im pomaga i potem nie było reperkusji w stosunku do ludności polskiej. To było jednak szczęście dla wsi, że to był tylko Wehrmacht, więc potem nie było dochodzenia. Ale potem sołtys trafił na „białe niedźwiedzie”, tak samo jak sołtys Kuras, powinowaty Józefa Ślisza[4]. Sołtysowi z Brzózy Stadnickiej udało się, wyjechał z pierwszym transportem na Ziemie Odzyskane. Wyjechał do Szczecina, tam zakładał stację krwiodawstwa, tam udało mu się przeżyć tę nawałnicę, potem tu wrócił i gospodarzył.

Zapytam jeszcze, jak pani rodzina znalazła się tutaj w Łańcucie? 

Stanisława Piekło: Mieszkamy tu już ponad 50 lat. Najpierw, gdy mama z tatą się pobrali, mieszkali każde u swojej mamy. Ale w pewnym momencie trzeba było poszukać domu. Był pomysł, że tata wróci do pracy do Katowic, ale tam brakowało żywności, bo to wielka aglomeracja miejska. Najpierw zamieszkali w takiej starej chacie krytej strzechą, która miała jeszcze czterospadowy dach, a w środku bielony piec ceglany (jeszcze nie kaflowy). Można powiedzieć, że był to „czysty skansen”. Ta chata była w Czarnej, na granicy z Łukawcem, nad samym Wisłokiem. Ja już miałam dwa latka, a w tej chacie urodził się mój brat Adam. Zaczęłam chodzić do szkoły w Czarnej.. Trzyklasowa szkoła była tam, gdzie teraz jest biblioteka. Potem przenieśliśmy się tu do Łańcuta. Brat już szedł do pierwszej klasy, a ja powinnam iść dalej albo do szkoły na „Podbór”, albo do Krzemienicy. Ci, którzy chcieli się dalej kształcić szli do Krzemienicy, a ci, którzy chcieli edukację skończyć na siedmiu klasach, szli na „Podbór”. Ojciec tam na Czarnej prowadził warsztat stolarski, bo po wojnie było wielkie zapotrzebowanie na okna i na meble. Dom należał do „Hanki Barnacionki”, z tym, że ona mieszkała obok w nowym domu z mężem Wojciechem Haładyjem. Ich dom był na podmurówce, z dachem dwuspadowym. Przez Wojciecha Haładyja, który został chrzestnym mojego brata, przyszła wiadomość, że niejaki Słupek z Białobrzeg sprzedaje pole, które dostał z reformy rolnej. Tutaj te wszystkie tereny to były grunty orne. Gdy przyszliśmy oglądać te działkę, to tu w okolicy był tylko jeden domek, a reszta to były pola. Szosa była już asfaltowa. Tato najpierw zasiał zboże, a w następnym roku przywiózł swoją matkę Marię Piekłową, żeby zobaczyła tę działkę, bo pragnął tego matczynego podziwu, tego błogosławieństwa. A babcia mówi: „Ja to znam, ja to pamiętam! Myśmy tu na młockę przyjeżdżali!” Co się okazało? . Rzeczywiście: tu na nizinie wcześniej były stodoły, gdzie z  pól było zwożone zboże, a jesienno – zimową porą było młócone. Tata kupił to pole jeszcze za Bieruta. Niektórzy mu odradzali, bo nie wiadomo, jakie czasy przyjdą, że jeszcze mogą to odebrać. Ciężko było zdobyć wszelkie materiały budowlane, ale tacie jakoś się udało. Tutaj jest bardzo mocny strop z metalowych szyn. Gdy zamieszkaliśmy to nic tu nie było. Tak jak dawniej się mieszkało: był dach, był komin i była blacha – to już był dom. Wprowadziliśmy się, chociaż nawet nie było jeszcze okien i drzwi! Bo baliśmy się, żeby ktoś nie porozdzierał i nie zabrał kuchni kaflowej. Opowiem jeszcze o dachu. Cieśla z Czarnej zbudował ten dach z krokwi z dwóch starych stodół, bo każde z moich rodziców dostało we wianie stodołę. Tak, że te belki mają już ponad sto lat i nigdy jeszcze nie musiały być wymieniane! To wielka sztuka. Po pierwsze, lasy były wtedy zdrowsze, a po drugie -  ci cieśle mieli wielki talent.

Jeszcze wrócę do Batalionów Chłopskich. Czy wie pani, jaki ojciec miał pseudonim?

Stanisława Piekło: Nie udało mi się dotrzeć, ale wiem, że był zaprzysiężony. Wiem, że pełnił jakieś funkcje, ale nie był dowódcą. Ich przywódcą był Kopeć, który ich szkolił, przygotowywał do życia po wojnie…
Mama miała brata, który został księdzem. Został wyświęcony w 1942 roku w klasztorze w Kalwarii Zebrzydowskiej przez biskupa krakowskiego, księcia Adama Sapiehę. Nikt nie był na tym wyświęceniu, prymicje odbyły się w domu rodzinnym w Łukawcu. Laudacje na jego prymicjach w Łące wygłosił ojciec Duklan z Markowej. Przyjechał stamtąd saniami. Wujek w prezencie od tercjarek dostał gruby sweter wełniany, zrobiony na drutach… Dlaczego o tym mówię? Dlatego, to było jeszcze przed bitwą pod Stalingradem. Niemcy poili konie w Wołdze, a tutaj ludzie dbali o lepsze jutro. Dbali o to, co będzie po wojnie. Wujek został wyświęcony na księdza, bo było wiadomo, że będzie potrzebny. Zawsze mnie to zdumiewało i świeciło przykładem, że ludzie w tych trudnych czasach nie tracili nadziei.

Dziękujemy paniom serdecznie za wywiad.





[1] Kamionka Strumiłowa – obecnie Kamionka Bużańska. Miasto na Ukrainie, w dawnym województwie tarnopolskim
[2] Tepl – obecnie Teplá. Miasto w Czechach, w kraju karlowarskim. W roku 1938 tereny te zostały anektowane przez Niemców
[3] Parafia w Łukawcu Dolnym powstała dopiero w roku 2001 – przyp. za:  http://www.mlld.neostrada.pl/
[4] Józef Ślisz (1934 – 2001) – mieszkaniec Łukawca, działacz ludowy, wicemarszałek senatu. W 1980 współzałożyciel NSZZ „Solidarność” Rolników Indywidualnych