czwartek, 26 stycznia 2012

Rozmowa z łączniczką AK Stanisławą Nowak, pseudonim "Emilka"

Jabłka po akowsku
ze Stanisławą Nowak  - „Emilką” rozmawiają: Elzbieta Klimza (tym razem po drugiej stronie dyktafonu), Tomasz Czarny i Wiktor Kula 

Pamięć ludzka nie jest wehikułem czasu, który pozwala cofnąć się do dowolnego momentu życia i obserwować zdarzenia po kolei, tak jak się działy. Wspominanie podobne jest raczej do układanki, w której dopasowując do siebie pojedyncze puzzle, powoli odtwarzamy obraz minionej rzeczywistości. Nawet, gdy staramy się zachować chronologię zdarzeń, to takich „dygresji wspomnieniowych” nie jesteśmy w stanie uniknąć. Zwłaszcza, gdy wspomnienia budzą silne emocje. Tak właśnie było w przypadku łączniczki AK „Emilki” - pani Stanisławy Nowak, kiedy opowiadała nam swoją historię.
       
Proszę powiedzieć, kiedy się pani urodziła?                       
Urodziłam się 28 lipca 1923 roku w Łańcucie.
O wojnie.
Zostałam zaprzysiężona, jako żołnierz Armii Krajowej w październiku 1942 roku. Przysięgę moją przyjął porucznik przedwojenny Czesław Szurmiak, pseudonim „Burza”. Nie każdy mógł przyjąć przysięgę. To musiał być pewny człowiek, ze zobowiązaniami, dlatego było wąskie grono ludzi upoważnionych do przyjmowania przysięg. Ta osoba odpowiadała za to, kogo przyjmowano w konspiracyjne szeregi. Tekst przysięgi brzmiał następująco: „W obliczu Boga Wszechmogącego i Najświętszej Marii Panny Królowej Korony Polskiej kładę swe ręce na ten święty krzyż, znak męki i zbawienia i przysięgam być wierny ojczyźnie mej Rzeczypospolitej Polskiej, stać nieugięcie na straży jej honoru i o wyzwolenie jej z niewoli walczyć ze wszystkich sił, aż do ofiary mego życia. Prezydentowi Rzeczypospolitej Polskiej i rozkazom Naczelnego Wodza oraz wyznaczonemu przezeń dowódcy Armii Krajowej będę bezwzględnie posłuszny, a tajemnicy niezłomnie dochowam, cokolwiek by mnie spotkać miało.”
Przyjmujący wtedy odpowiadał: „Przyjmuję cię w szeregi żołnierzy armii polskiej, walczącej z wrogiem w konspiracji o wyzwolenie ojczyzny. Twym obowiązkiem będzie walczyć z bronią w ręku, zwycięstwo będzie twoją nagrodą, zdrada karana jest śmiercią”. To jest bardzo ważne, bo np. ja się spotkałam w PRL-u z taka postawą: „A, co tam podpisać?” Żadnej deklaracji myśmy nie podpisywali. Papier jest cierpliwy i wszystko przyjmie.  Można go sfałszować, zmienić, ale taka przysięga złożona na krzyż zobowiązuje do śmierci. Bo zawsze Polska jedna była. Piastowska, Jagiellonów, elekcyjna, a jak jej nie było na mapach Europy, to była w sercach Polaków…
    Różne wykonywałam zadania w konspiracji. Przede wszystkim woziłam pocztę do Przeworska, do Rzeszowa. W Przeworsku miałam trzy skrzynki kontaktowe, zaś w Rzeszowie było cztery, z tym, że jedna była taka „ruchoma” w klasztorze u Bernardynów. Tam taka pani siedziała. W Rzeszowie miałam punkty kontaktowe: na ulicy Krakowskiej, drugi był parę metrów za klasztorem Bernardynów, następny - drugie piętro przy farze rzeszowskiej, taka duża kamienica. Tam taka pani profesor była. No i jeszcze na ulicy Lwowskiej. To były trzy moje skrzynki kontaktowe, poza tym jeszcze jedna taka luźna tzn., że jak przyjeżdżałam do Rzeszowa, szłam zawsze do Bernardynów. Gdy siedziała ta pani i kiwała głową tzn., że nie było żadnej wpadki, że nie ma żadnego „kotła” i można dalej iść bezpiecznie. W sytuacji, gdy była wpadka, to ta osoba dawała znać bym dalej już nie szła do lokalu. Świetnie to było zorganizowane, a ludzie, którzy tam siedzieli, nie liczyli się z czasem i żadnej korzyści z tego nie mieli.
       Jednego razu, to był chyba 1943 rok, Bronia mi dała takie pudełko, jak na buty i tam były części do radiostacji. Ja sobie uszyłam taką torbę, wzięłam to, wyjęłam z tego pudełka, bo to jeszcze było oblepione szarym papierem, włożyłam do nowej torby, a na wierzch wysypałam dwa kilo jabłek i przyszłam na stację. Jeszcze jedna ważna sprawa: przed każdym wyjazdem wstępowałam do kościoła przed ołtarz Matki Boskiej i mówiłam „Matko Boska pamiętaj. Muszę wrócić szczęśliwie.” Proszę sobie wyobrazić, że przychodzę na stację, nie ma nikogo, a ja sobie myślę: „A chwała Bogu”. Nagle słyszę „Co wiezie?, Arbeitskarte!” i do dzisiaj mam ten przestrach w sobie. Oni mnie z tyłu naszli, ja odpowiedziałam, że wiozę jabłka. Miałam Arbeitskarte prawdziwą i pokazałam. On tak nawet kopnął, dwa jabłka wyleciały, zobaczył i poszedł dalej.
         Do nas do Łańcuta przyjeżdżało dużo handlarzy na spirytus, bo fabryka Potockiego  szła na pełnych obrotach. Wszyscy mieli pełno spirytusu, bo za zboże Niemcy płacili wódką, tylko ta wódka była taka, jak opowiadał jeden doktor, że w czasie jednego z wesel w Handzlówce, czy w Husowie , ludzie się potruli. Ona była zaprawiana jakimś środkiem chemicznym, by był większy procent. To nie była czysta wódka. Oni zainteresowali się tą kobietą ze spirytusem, ona miała pełną walizę. Ja wsiadałam do pociągu, choć nogi miałam jak ołów, taka byłam stremowana. Ona zbierała te swoje ciuchy z tej walizki, a oni te flaszki z wódką pozabierali i to mnie uratowało i przyjechałam szczęśliwie.
     Innym razem jechałam z Przeworska i już mam wysiadać na stacji. Jedna osoba mi mówi: „Jedź dalej, bo wszystkich ludzi, co przyjechali z Przeworska, wzięli do sądu na rewizję”. Nie wysiadłam, tylko pojechałam do Strażowa , bo tam był przystanek, następnie udałam się do znajomych w Krzemienicy  i z Krzemienicy spokojnie [do Łańcuta]. Za mną już byli w sądzie, bo wiedzieli, że wiozą pocztę dla komendanta „Szpaka” . Najpierw byłam u Pieniążków, potem u Skrobaczów i o szóstej wróciłam do domu, a oni szukali i szukali. Ja zaś przyszłam spokojnie. Miałam przy sobie dosyć dużą paczkę tej poczty.
    Trzecie zdarzenie było naprawdę niebezpieczne, niemal tragiczne. Szłam na stację i już miałam iść ulicą Grunwaldzką , ale coś mnie tknęło, bo też wiozłam taką paczkę i między innymi kilka lewych kenkart. Już miałam iść Grunwaldzką, bo było błoto po deszczu. Poszłam Dominikańską  na dole. Tam była taka polna droga , którą bezpośrednio  wychodziłam na stację. Ja przychodzę, a koleżanka jedna, ona nie była związana z AK, ona przyjechała na plac. Ja pytam, „Gdzie ty tak długo byłaś?” Oni wszystkich rewidowali, kto wchodził na plac, jak było wejście na stację, taki deptak. Tam sobie stali, we dwóch i wszystkich rewidowali, kto jechał do Rzeszowa. Jak jakaś kobieta miała masło, to wszystko zabierali. Oni tak strasznie okradali tych ludzi ze wsi. Jak ja się wtedy cieszyłam! Bo miałam osiem lewych kenkart i mi się udało.
        Był w Łańcucie taki pan, wiem, że miał na imię Wacław. On miał wyjątkowy dar podpisywania wszystkich. Gdy ja przychodziłam, to zawsze pytał: „ A ile dzisiaj?” i wszystkich podpisywał. Zdjęcia do lewych kenkart robił Gieniu Nagietowicz, pseudonim „Orion”. I on dostarczał te zdjęcia. Druki dawał mi jeden pan z magistratu, bo to wtedy magistrat był, a nie urząd miasta. Ja pytałam się go już po wyzwoleniu: „ Jak się pan rozliczał z tego, bo przecież te kenkarty, to były druki ścisłego zarachowania”. On odpowiedział: „ Wie pani, raz już miałem takie braki, wylała mi się cała flaszka atramentu na tą półkę z tymi kenkartami czystymi”, ale przeszło, udało się. Z kolei spotykam po wyzwoleniu pana Wacława i mówi mi: „Panienko, ale się nam udało, pani wie, skórę by ze mnie darli!”, „Za co?”  - zapytałam. „Pani wie ile razy podrabiałem podpis  gubernatora Franka, ile razy ja jego podpisywałem?!”.       
             Potem znowu druga taka sprawa. Wojskowa Służba Kobiet - komenda znajdowała się w pałacu. Wchodziło się bocznym wejściem, jak wchodzi się teraz do hotelu. To było na parterze, a na górze mieszkał Orstkomendan t- to była taka władza administracyjna, jak burmistrz. Bo te wszystkie egzekucje, ściganie Żydów, itd. to robiła żandarmeria. Oni mieli siedlisko w zajętym budynku pana Bieniasza na Placu Sobieskiego . To był dwupiętrowy budynek, na dole znajdowało się więzienie. Hrabia Potocki zabierał tego Orstkomendanta do Albigowej, gdzie znajdowała się stadnina koni i on sobie jeździł na koniach i Polacy mieli spokój od niego. W każdym razie tutaj jest wielka zasługa Potockiego, że jak naszych zabrali do Pustkowa, to był dwa razy u gubernatora Franka. Pacyfikacja Łańcuta była 5 lipca 1943 roku i ponad 60 osób zostało wywiezionych do Pustkowa9. Oni prawie wszyscy wrócili szczęśliwie z powrotem, z tym, że, komendantka Wojskowej Służby Kobiet (miała pseudonim „Czajka”, ale jak się nazywała, to ja też nie wiem) mówiła mi osobiście, że hrabia nie jechał z pustą ręką, tylko zawiózł gubernatorowi dwa autentyczne obrazy jakieś. Jeden był obraz Wyczółkowskiego, a drugi nie wiem.   
                         Jeszcze jedną rzecz powiem śmieszną. Miałam pierwsze zadanie i byłam u kochanki Kokotta. A Kokott to był straszny [żandarm] Ile on rozstrzelał tych Żydówek! Chodziło o taką sprawę.           W Kraczkowej mieszkała rodzina z Łodzi, albo z Poznania. Mąż tej pani był wielkim działaczem, bo przed wojną na terenie Niemiec była organizacja Polaków „ Rodło”. Ich herbem był bieg Wisły wystylizowany i jedno miasto Kraków. On był bardzo związany i działał dla wywiadu Polski. Oni uciekli z zachodu, coś zabrali ze sobą. Pieniądze się skończyły i żona tego pana sprzedawała ubrania na rynku, a że nie miała Arbeitskarty, to została zaaresztowana. Jednakże poszły pieniądze [łapówka] to ją wypuścili, ale trzeba było jeszcze coś zanieść. Zorganizowano paczkę-wielkie pudło, mieszanki wedlowskiej (ale nic nie skosztowałam, bo wszystko było zapakowane) i oprócz tego wodę kolońską męską zorganizowano w pałacu. Przecież hrabia „Fredziu” (Alfred Potocki) nie robił remanentu swoich kosmetyków. Kokott dostał porządną wodę francuską.
    Wszystko było tak wspaniale zorganizowane. Nikt się nie zapytał: „Za co?”, „Za ile trzeba dać zarobić?”, dać nocleg, jedzenie. To było bardzo dobre społeczeństwo w Łańcucie i w okolicy. Przecież u księdza Bąka w Husowie czterech „oświęcimiaków” przeżyło okupację i ludzie wiedzieli, że oni pomagali księdzu w gospodarstwie, ale to nikogo nic nie obchodziło, bo to było społeczeństwo katolickie i polskie.                                         Jest jeszcze jedna ważna sprawa. W Jarosławiu pracowała pani Basia. Ja jej nie znałam, ale pamiętam, że tylko raz była w Łańcucie. Ona zadzwoniła do Łańcuta, kiedy gestapo jedzie do mieszkania starszych państwa Niedentalów. Najważniejsze, że podała też dokładną datę pacyfikacji Łańcuta. To było coś niesamowitego. Wtedy ja nie spałam. Mama mówi: „Czego ty nie idziesz spać?” Ja mówię: „No mama nie mogę, to tamto”. Oni przyszli o świcie, szarzało, jak przyszli i to był taki straszny moment. Pewnie z ośmiu weszło, jeden do piwnicy, jeden na strych i w każde drzwi. Pełno ich było. Dziadziu Kolek miał takie szerokie  łóżko, spał na kraju, bo był lipiec, przykryty kocem, to Niemiec odwalił ten koc, bo myślał, że przy nim drugi leży. I tacy byli strasznie brutalni. Chcieli złapać ludzi, których mieli na liście. A nie było ich dużo. Bo na poczcie działała specjalna komórka, trzech panów było i wyłapywali listy - anonimy, co szły na żandarmerię. Ale oni nie wszystko wyłapywali,  bo potem okazało się, że była jeszcze jedna skrzynka pocztowa przy żandarmerii. Można tam było wrzucać listy, bo przyjechał taki „Szwab”, nie umiał słowa po polsku. Opowiadała mi taka jedna, co pracowała tam niedługo. Ona była sprzątaczką. Mówiła, jacy oni byli wściekli, że nie znaleźli anonimów. Było kilka skrzynek pocztowych w tym mieście, a nie było ani jednego anonimu. To jest niemożliwe, żeby nie było. Potem on [żandarm] tak już pilnował, tak sprawdzał tych listonoszy. Ale jednak dochodziły jakieś anonimy, bo „sześćdziesiąt parę” osób zabrano do Pustkowa, a dwóch zastrzelono: Tadzia Filipińskiego, pseudonim „Janosik” i Józefa Martyńskiego.                              
Mam pytanie: Czy Józef Martyński, był w Armii Krajowej, bo ja słyszałem, że on właśnie nie należał?
Nie, nie był zaprzysiężony. U niego radioodbiornik stał na stole i on przy tym radioodbiorniku miał jeszcze notatki z poprzedniego dnia.
Czyli został rozstrzelany za posiadanie radioodbiornika?
 Tak, on mieszkał w budynku starej likierni i liczył, że tam będzie bezpieczniej.
Grał na fortepianie u Potockiego.
Tak, Potocki miał piękną orkiestrę, symfoniczną i taką. Jak Potoccy byli razem to ta orkiestra była w kościele. Mieli taki bęben i ten bęben ciągnął kucyk, a za tym kucykiem chmara dzieci goniła. Hrabina nigdy nie siedziała w kościele, tylko w loży na pierwszym piętrze. A hrabia  - zima, lato  - zawsze w eleganckim ubraniu, czerwony goździk w klapie i zawsze stał w pierwszej nawie, między dziewczynami ze Soniny.
O proszę, z mojej miejscowości, nawet nie wiedziałem.
Hrabia bardzo zasłużył się tą wizytą u gubernatora. Ja przecież czytałam, co się działo w tym Pustkowie! Ilu ludzi tam zginęło! A nasi łańcucianie...
Przeżyli wszyscy.
A, jeszcze druga rzecz. Opowiadał kuzyn, który pracował w Polmosie i był głównym księgowym. On powiedział, że pracownicy Spółki załadowali całe auto spirytusu i zawieźli do Pustkowa. Łańcucianie byli tam na specjalnych prawach. Bo tamci [załoga obozu] pili hrabiowską wódkę.
W Pustkowie, w tym obozie?
Tak, opłaciło się.                                                       
Mam takie pytanie: Co właściwie było powodem pacyfikacji Łańcuta?
Wie pan, pacyfikacje były wszędzie. Parę dni przed pacyfikacją Łańcuta była pacyfikacja Leżajska. Byłam u tej pani, która była świadkiem. W Leżajsku na stadionie gimnazjum rozstrzelano 50 osób.
No właśnie, a u nas tylko dwie.
Tam w pobliżu były kompleksy leśne, gdzie działała ta partyzantka. Powiem też, że pod koniec okupacji było widać, że Niemcy tracą już takiego swojego animuszu. Co ja się naśmiałam! Wracałam z Przeworska. Pociąg był osobno i ci wszyscy Volksdeutsche z tymi ciuchami ładowali się do środka. To był czwartek, a do nas przyszli Sowieci w niedzielę.
A kiedy to było właściwie? Mniej więcej 27 sierpnia może?                       
Końcem lipca w 1944 roku. W niedzielę przyszli rano.   
Czy dużo Volksdeutschów było w Łańcucie?
Było paru. Powiem też, że u nas teren był o tyle spokojny, że wiedzieliśmy, kto współpracuje z Niemcami. Bo taki przecież Winnicki był, taki Krauz…
Kasimir Krumholts.
Oni byli Folksdojczami wszyscy. W wielkim mieście było całkiem co innego. Nie wiadomo było, kto był konfidentem i kogo się obawiać. A właśnie, o Winnickim muszę powiedzieć. Ja zdawałam do gimnazjum w 1936 roku. W pierwszej klasie uczył nas niemieckiego profesor Miklas. Do drugiej klasy przyszedł profesor Winnicki. Okazało się, że był szpiegiem niemieckim.                                        
Jeszcze sięgnę pamięcią do 1939. Jak był obstrzał Łańcuta z soboty na niedzielę 9-10 września 1939 roku to żaden pocisk artyleryjski nie spadł na koszary. Przed koszarami się paliło naprzeciw młyna, potem pocisk spadł na budynek, na stodołę Szklannego po drugiej stronie koszar i tu na tej drodze koło nas. Widzi pan, jak tutaj pękają mury? To wszystko jest po tym pocisku artyleryjskim.
Czyli tutaj padł pocisk?
Tak. Trzy metry od domu. Szalona siła była, bo wszystkie te cztery okna, tu dwa, tam dwa były oszklone. Tylko mieliśmy szczęście. Ten obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej mama postawiła w oknie (bo moja siostra uczyła 12 kilometrów od Częstochowy). Pocisk padł za orzechem, a był bardzo gruby orzech. Dom był postawiony w 1900 roku. Cała siła wybuchu poszła na pień tego orzecha. Potem nie można go było piłą uciąć! Tyle było tych odłamków, ale jakie one były! Było strasznie dużo orzechów, ja zbierałam, wie pan, tu miałam rany, bo ta stal była taka zadzierzysta. Zaraz ta stal rdzewiała.
   Taki budynek stoi przy placu targowym w Łańcucie. Tam też spadł pocisk, ale nie wpadł do środka, ale wybuchł w drzwiach, jak się wchodzi do suteryn. Tam zostały zabite trzy osoby. Córka pana Adamczaka, pani Skwarczyńska i żona pana Jarockiego (on pracował w gimnazjum). To dziecko, jego synek wybiegł na ogród. Jak on wył strasznie: „ Mamo! Mamo!”. Tu lecą te pociski artyleryjskie, tu się pali, a to dziecko woła: „Mamo! Mamo”. Dopiero na drugi dzień, jak szłam do kościoła z [małą?] na sumę, bo prędzej nie przeszło przez szosę, tak jechali i dopiero tam stała fura z magistratu i zabierała tych zabitych na cmentarz. A jeszcze pocisk wpadł na Piłsudskiego 1, tam, gdzie Fajgier kupił ten dom. Tylko nie w dom, lecz w szopę, bo ten Żyd Weissmann, ja z jego synem chodziłam do klasy. On miał taki handel jajami, tam było pełno skrzynek z wiórami, to tam się te szopy paliły. Pocisk spadł też koło kościoła, jak się schodzi ze schodów i tam został zabity pan Kudła. Ale ten pocisk artyleryjski nie wypalił, tylko on chciał go rozbroić.
On przed I wojną światową był oficerem armii austriackiej i umiał strzelać.
 Jak była rezurekcja i Boże Ciało, to strzelał z moździerza. Wie pan, ja pamiętam, jak mój brat starszy dostał lanie od mamy, bo miał nowy mundur harcerski pobrudzony prochem. Ci chłopcy ładowali panu Kudle te moździerze i on był cały opylony tym prochem. Ich to strasznie [cieszyło]. Dla takich chłopców to zabawa. Wtedy w czasie ostrzału pan Kudła  chciał  rozbroić ten pocisk, który upadł pod kościołem, i w czasie rozbrojenia nastąpił wybuch i na miejscu został bardzo poszarpany. Na Przedmieściu padł pocisk artyleryjski i kilka osób zostało zabitych, ale nie wiem, kto.
A właśnie, jak było z tym Winnickim za okupacji? Bo zaczęła pani mówić...
Ja panu powiem. On był bardzo rzutki. To było bezdzietne małżeństwo i on chciał prowadzić życie towarzyskie, zapraszał gości. A ja chodziłam do szkoły z Taisą Maciejewicz. Jej tato był rotmistrzem w 10 Pułku Strzelców Konnych. Ja mówię: „Taisa? Jak tam imieniny taty się [odbyły]?”, a ona mi odpowiada: „Ale nikogo nie było, tylko Winnicki, ale tato był wezwany do szpitala”. Winnicki strasznie chciał nawiązać kontakt z tym rotmistrzem. Był ciekawy i nikt by się nie dowiedział [że jest agentem]. Tylko, że ja do tego gościa do magistratu chodziłam po czyste kenkarty. On powiedział do mnie: „ Przyjdź za dziesięć trzecia, jak już wszyscy wychodzą”. Ja przychodzę, patrzę: Winnicki wychodzi. A tam był taki zastępca starosty Bonk. On był Niemcem, ale pięknie mówił po polsku.
Tak, bo on pochodził ze Śląska.
I patrzę: z Winnickim się witają! Taka przyjaźń, po polsku mówią. Ja myślałam, że Winnicki aresztowany, a on wsiada do auta i z nimi gada. Potem przyszedł [do mnie] Zdzichu Rajzer i mu wszystko opowiedziałam. On miał z nim zatarg, z tym Winnickim. I [nasi] już za nim pojechali. Wydało się, że Winnicki jeździ na gestapo do Jarosławia i już zaczął być obserwowany. Jego zastrzelili w sobotę [zaraz przed wkroczeniem Sowietów?] i zastrzelili też Krauza. On mieszkał tam przy Świętym Antonim. I pod Soniną był jeszcze jeden Volksdeutsch, ale zapomniałam.
     Jeszcze jedną rzecz powiem. Chodziłam do gimnazjum i był Zdzichu Gross, jego tato był wachmistrzem w 10 Pułku Strzelców Konnych i ten Winnicki tak się na tego chłopaka uwziął, że sobie nie wyobrażacie państwo. „Gross du bist nicht groß. Du bist klein, du bist klein“•. Na każdej lekcji go pytał. Z tym, że jak była klasówka z niemieckiego, to stał nad nim, żeby mu nikt nie dał [odpisać]. A ja z nim bardzo często szłam ze szkoły, bo oni mieszkali blisko koszar. Jego ojciec prowadził chóry i próby tej orkiestry dętej. Oprócz tego pracował w rusznikarni. I Zdzichu raz mówi: „Wiesz co? Mój stary przyniósł wczoraj takiego nagana starego. Taki wielki, ja przyniosę.”
A gdzie w Łańcucie znajdowała się rusznikarnia?
W koszarach. Przecież mieli broń. Była rusznikarnia, byli też kowale, co podkuwali konie i ci, co naprawiali te wszystkie uprzęże, to były różne specjalizacje, bo to wszystko było wojskowe. Zdzichu powiedział też: „Ale to nie wystrzeli, bo iglicy nie ma, ja go przyniosę.” i rzeczywiście przyniósł. Proszę sobie wyobrazić: Zdzichu był pytany, słyszy „siadaj”,   a on wyjął pistolet. Jak ten zobaczył tą maszynę, to wyrwał mu i poleciał z nią do dyrektora. To było w trzeciej klasie. Ale puścił go. Powiedział, że to tylko zabawka była     i by nie wystrzeliła. Ale jak się Winnicki przestraszył! Ja mówiłam dzień wcześniej: „Zdzichu ty nie przynoś, bo zobaczysz!”. Na drugi dzień Zdzichu nie przyszedł do szkoły. Kiepsko potem siadał. Pan Gross [po wojnie] już nie wrócił do Polski i ściągnął żonę i synów. Jeszcze córka była, ale ona była starsza i chodziła do gimnazjum do sióstr Boromeuszek.
Ja pamiętam, jak oni pięknie grali, jak była jakaś defilada na tych koniach. Żołnierskie pieśni. Piękne to wyglądało. Wcześniej Gimnazjum10 miało swój sztandar. Myśmy wszyscy w mundurach, [wychodziłyśmy] na ulicę, orkiestra gra, wychodzi sztandar. Tak szło się do tego kościoła. Wtedy patriotyzmu było więcej.                                    
            Powiem, że miałam szczęście, bo po wyzwoleniu też miałam takiego pana „opiekuna”. I on pytał: „Adresy! Co woziła?” Ja odpowiedziałam: „Nie wiem, co woziłam, bo przecież było wszystko zalakowane, nie zaglądałam, a adresy zapomniałam”. A on: „Ja was… tego!”, bo on mi mówił przez „wy”. Ja odpowiadałam: „Proszę pana, nie pamiętam.” On na to: „Ja nie jestem pan!” Odpowiedziałam: „Jak ja mogę mówić panu przez „wy”, jak pan jest ode mnie o 20 lat starszy.” Ja miałam wtedy, co? 20 lat, może 21. I stało się. On dostał wyrok śmierci, chłopcy mu odczytali. Zasłonił się żoną. Ją {przez przypadek] zastrzelili, a on uciekł. Wielki bohater! I zaraz go potem przenieśli, bo śmiechu narobił. On nie tylko mnie męczył.
     Wie pan, Łańcut był szczęśliwym miastem. Pamiętam, jak dzisiaj. Był poniedziałek po niedzieli palmowej 1945 roku. Ja chodziłam do klasy pierwszej licealnej. Jeszcze prasa [konspiracyjna] wychodziła, bo pamiętam, że profesorom nosiłyśmy gazetki. Kapitulacja Niemiec była dopiero 8 maja, a to było na początku kwietnia. Spotkałam Czesia Szurmiaka i on wziął gazetkę ode mnie. Przychodzi ksiądz i mówi: „Jeżeli który ma gazetę, to dać, bo cały dyscybul (nieznane, niezrozumiałe słowo – przyp. MO) jest wojska”. Proszę sobie wyobrazić, że w drugiej licealnej było dużo starszych chłopców, którzy należeli do milicji akowskiej po wyzwoleniu. Jak Niemcy odeszli, to zaraz takie męty zaczęły niszczyć telefony na poczcie, wywozić chcieli biurka, meble i oni to wszystko zatrzymali. Akowcy to wszystko zatrzymali. To było już w sierpniu, bo pamiętam, jak Bronek z Oświęcimia przyjechał. Mama mówi: „Co pan taki wystrojony?”, a on odpowiada: „Bo zdaliśmy broń.” Komendant miasta, Rusek, który nosił polski mundur, ale kiepsko mówił po polsku, robił nam zdjęcia. Wtedy [w kwietniu 1945?] przyszli do drugiej licealnej, całe szczęście obecność nie była sprawdzona. Tam było kilku chłopców: „nieobecny, nieobecny, nieobecny”, no, bo przecież był Sadowy, Dzieniewicz i Franek, Ostryga, Szwacz. Wszyscy byli zaprzysiężeni. Jeszcze ich było o wiele więcej. Poszli na drugie piętro, a tam było 2/4 klasy, między innymi był taki Szozda. Jego ojciec był leśnikiem, tam koło domu mieli kryjówkę (w lesie, ale blisko domu). Dom był czysty, już był sprawdzony. I wzięli go. Jak go sprowadzili, zaraz skądś kurtka i koc się znalazły dla niego i co ksiądz do nas mówił: „Dawajcie drugie śniadanie, bo jemu tam nie dadzą nic!” Naładowali mu te kieszenie i myśmy go odprowadzali.. Proszę sobie wyobrazić, pół ulicy Grunwaldzkiej było ludzi. Naturalnie był na „białych niedźwiedziach”. Ja go spotkałam, jak był w roku 1981 zjazd akowców. Ja mówię „ O! Cześć!”, a on: „Cześć! Pamiętasz mnie? Wiesz co? Jeszcze się nie zdarzyło, żeby tylu ludzi jednego odprowadzało”. On jeden, a odprowadzało go z 40-50 osób.  W każdym razie przeżył.
       Mój kolega Bronek jest nawet wymieniony w tej książce: „Na katorżniczym szlaku”. On miał rodzinę gdzieś od Krakowa i zaraz po wyzwoleniu nie mógł tam jechać.  I proszę sobie wyobrazić, że ksiądz (to już był koniec września, już było gimnazjum), przychodzi i pyta: „Gdzie jest Bronek?”. Ja mówię: „Nie wiem, nie ma”. „Dwa tygodnie już nie był.” On sobie poszedł, aby kupić buty i kurtkę na zimę. I Bronka nie ma, nie ma. W 1947, albo 1948 Bronia przychodzi: „Ale mamy gościa!” i przyprowadza Bronka. „Skąd wracasz? A on: „Ze Sybiru”. Wtedy w 1945 był na placu, kupił sobie kurtkę i nagle podchodzi dwóch z pistoletami. „Nazwisko?” Ze zdjęcia go szukali (zdjęcia zrobionego akowcom zaraz po wyzwoleniu. O tym fakcie rozmówczyni wspominała wcześniej – przyp. MO). To byli ludzie z Urzędu Bezpieczeństwa. Proszę sobie wyobrazić taki życiorys: najpierw obóz koncentracyjny, potem Sybir. On był w moim wieku. Jak przyjeżdżał do mnie (bardzo często przyjeżdżał, bo cały sierpień i pół września siedział tu w Łańcucie), wyciągał pistolet i mówił: „Mam adresy tych szubrawców, co nas tak strasznie maltretowali!” i tak z tym pistoletem chodził. Ja mówię: „Schowaj tę maszynę, bo mnie to denerwuje”, a on: „Nie! Mam adresy ich domów”. Potem nawet twoja mama (Elżbiety Klimzy – przyp. MO) mi opowiadała, że szukał rodzin tych oprawców. Z tych terenów Kłodzka, co do nas przyszły po zmianie tych granic, bo to przecież to było zamieszkane przez Niemców. Ale on już nie wrócił do Łańcuta. Ktoś mi powiedział, że on miał otwartą gruźlicę.
Wspomnę jeszcze o Kluzach. Starych Kluzów – rodziców, Niemcy wzięli do Oświęcimia z zemsty za synów: Tadeusza i Adama, którzy wcześniej uciekli z obozu. Przecież pan już Kluz nie wrócił. Oni byli aresztowani przez gestapo i ten ojciec zginął w obozie koncentracyjnym. Ten Tadek mówi: „Jaki ja będę miał do końca życia wyrzut, bo ja młody, to ja bym przetrzymał, a nasz staruszek nie miał szans, ale w momencie tej ucieczki to człowiek się nie zastanawiał, jakie są konsekwencje tej ucieczki”.
Była okazja to uciekali… Czy pamięta pani jakieś ciekawe akcje z terenów miasta i okolic?
Ja powiem, że nie brałam udziału w żadnych akcjach. Pamiętam raz w niedziele poszłam do Krzemienicy szukać Wicka Pieniążka i znalazłam ich w końcu w Bażantarni, pomiędzy Krzemienicą i Strażowem. Ja mówię: „Wicek! Pół godziny czasu masz! U „Wroga” zbiórka.” „Wróg” to był kapitan. On miał całą drużynę tych dywersantów. Mówię „Tam masz być u „Wroga” z wałówką, bez kenkart”. Jak szli na taką akcję to nie brali kenkart, bo przecież mogły być później represje wobec nich i ich rodzin. Była taka akcja, że oni szli za San, ponieważ Ukraińcy strasznie maltretowali Polaków. W każdym razie, jak wracali z takiej akcji to Romciu Rogowski i Tadziu Bosakowski, w roku 1943 odłączyli się od tej grupy i zostali strasznie zmasakrowani(12). Jednakże żywcem się nie dali wziąć. I jeszcze taki był wypadek, że pani Rogowska przyszła do mojej mamy: „Stasia powiedz, czy Romciu miał czystą koszulę, jak go chowali?”. Ksiądz Pelc z Białobrzeg ich chował w nocy.                           
         Teraz ja jedną rzecz powiem. Opowiadała mi mama Janka Szwacza. Oni mieszkali blisko stacji, po drugiej stronie torów, za tartakiem Danielewiczów, taki budynek murowany. Ona mnie tak przytuliła i powiedziała: „Dziecko! Boże, jakaś ty szczęśliwa, że żyjesz!” Opowiadała cała akcję, jak ten syn został aresztowany. Był początek marca. Janek tak późno wracał i przyszedł. Miał swoje wejście cichuteńko przez szybę. Okno miał tam uszczelnione, wchodził i mówi: „Mamo, czyste skarpety, bo mi chlupie w butach”. Napił się mleka, ubrał te czyste skarpety rzucił się na łóżko, przykryłam go kocem. Świtało, jak przyjechały dwa auta, otoczyli dom, pistoletem rozwalili zamek, weszli. Skąd oni znali rozkład mieszkania? Wpadli i wyciągli go z tego łóżka i jak ruszyli poduszkę, to spod poduszki wypadły dwa pistolety. Ona mówi: „Ja nie wiem, jak on chował te pistolety. Przecież ja bym je schowała”. Rzucili go do auta i nawet nie wiem czy buty miał ubrane. Przez Palikówkę go wieźli do Rzeszowa. Bali się widocznie, że go mogą koledzy odbić, dlatego nie jechali główną szosą. 19 marca ksiądz Kozieja miał mszę świętą na świętego Józefa i mówi „Sursum corda, drogi Janku”. Ile tych mam tam było na tej mszy! Czy wytrzyma? I wytrzymał, i nikogo nie zdradził. Nie miał 20 lat. Proszę sobie wyobrazić, że później, jak widziałam, że idzie pani Szwaczowa, to byle gdzie skręcałam, żeby jej nie spotkać.     Najgorzej to miałam, jak chodziłam na Wysoką (gdzie ja nie chodziłam?). Nie wiem, jak się nazywał. Miał pseudonim „Rosomak”. Jaka ona była zła, ta jego żona! „Znowu przyszła ta z miasta, weźmie konie, potem dwa dni nie ma! Przyprowadził ten mój stary te konie, jakie te koniska zmaltretowane!” A on do niej mówi: „Cicho bądź! Baba do garów!”, czyli nie twoje sprawy[...].     Do Bogusława Pawłowskiego raz mówię:
„ Jest rozkaz masz jechać, mam rozkaz od „Szpaka”, masz jechać tu i tu.” A jego żona do mnie: „On dopiero przyjechał.”  Ja mówię: „Proszę pani…” Potem ona miała pretensje, że ja powiedziałam Bugusiowi, a on miał pretensje, że ja powiedziałam mamie i to takie wszystko. Potem z „Bacą” wracałam z Przeworska. Już wiedziałam o tej tragedii, bo „Pielgrzym” przyszedł o czwartej rano do was (państwa Albigowskich – przyp. MO). Bronia zaraz przybiegła i powiedziała, co się stało w tej Kuryłówce13, że oni zginęli w tych płonących stodołach. I idę z powrotem, „Baca” poszedł inną drogą, ja inną. Ona wypada z jajczarni…
Chodzi o akcję „Burza” w 1944 roku w Kuryłówce?
Tak. Ona do mnie: „Lewiccy wrócili, ten wrócił, a mój Boguś nie wraca.” A jak ja jej mogę powiedzieć, że jej Boguś nie żyje? Patrzę na ojca i widzę, że on wie. To on ojciec nie powie, tylko ja obca jej będę mówić? Stach mnie poterepał: „Powiedz, powiedz, bo ty wiesz!”. Ja mówię: „Ja nie wiem, ja wracam z Przeworska”. Mnie to tak potem prześladowało, uciekałam przed nią na ulicy, jak nie wiem co. Moja wina? Nie było mojej winy. Jaka?        Akcja Burza była straszna. Broni było bardzo dużo. Jak zabili 8 maja Stanisława Wawrzkiewicza, pseudo „Bohun”, wszystka broń z niewykończonego domu Maksymowiczów była złożona na folwarku na Górnym. Tam była taka wielka stodoła, wydarty był dół, wyścielony słomą, belki i ci lali olej na tą broń, żeby nie zardzewiała. Jak jechali na akcję „Burza”, to tą broń odkopali i wzięli. A co później z tą bronią się stało? Nie wiem.
W każdym razie u nas nie było zdrady. Wszyscy, co byli zaprzysiężeni byli tak zgrani, tak jeden drugiemu chciał [pomóc]. Ja np. pewnego razu idę do miasta i taki starszy pan mi mówi: „Wróć się Emilka”. Ja patrzę: skąd on wie, że ja jestem „Emilka”. Chodzą po tych starych żydowskich mieszkaniach, kogoś szukają, dwa auta stoją na rynku. Ja jechałam i zawsze wstępowałam do kościoła, to poszłam bocznymi ulicami na stację prosto. Tak jeden drugiego przestrzegał. Swoi dobrzy ludzie.

wtorek, 10 stycznia 2012

Jana Flejszara wspomnienia z Markowej.


Jan Flejszar. Wspomnienia  Z Markowej.

Jan Flejszar urodził się w 1932 roku we wsi Markowa koło Łańcuta. Tam też spędził czas wojny. Obecnie jest mieszkańcem Łańcuta.  We   wspomnieniach pana Jana przewija się obraz galicyjskiej   biednej  wsi,  a wydarzenia związane z wojną  są widziane oczami  dziecka. Ciekawe jest zestawienie Markowej przedwojennej z Markową obecną,  dostatnią i jedną z największych wsi w powiecie.

Wspomnienia spisała Julia Swatek.

     Markowa była wielką wsią typowo rolniczą. Prawie wszyscy mieszkańcy pracowali na roli. Rolnicy zamożniejsi zatrudniali u siebie biedotę, której płacili bardzo mało. Czasem parobkom nie płacili nic, pracowało się za jedzenie i przyodziewek. Parobki , na ogół młodzi chłopcy spali w stajniach razem z bydłem, którym się opiekowali. Praca na polu trwała od rana do wieczora. Zboże koszono kosami, a czasem i sierpem. Zimą młócili to zboże cepami. Pojawiły się też maszyny do młócki – na korbę. Ziarno też mieliło się ręcznie w żarnach. Nie było młyna.
     Za Niemców nie wolno było używać nawet żaren. Mielono więc w ukryciu, żeby nikt nie doniósł Niemcom. Gospodarz o nazwisku Gala zrobił takie urządzenie – walce wmontował w napęd wiatraka, który mielił zboże na mąkę. Taka mąka była przeznaczona ba bułki.  Był zakaz robienia masła. Niemcy jeździli po wsi i zabierali ludziom maśniczki , żeby nie robili masła. U nas w domu maśniczka była schowana, ale ją znaleźli i zabrali, żarna rozbili i pojechali. Po tym wydarzeniu masło robiło się w słoiku.
Pamiętam, miałem wtedy osiem lat, gdy wojsko niemieckie weszło do Markowej.                 
  Pamiętam wielki pożar; Niemcy podpalili dom mieszkalny wraz z zabudowaniami gospodarczymi. Spaliło się wszystko co tam było: krowy, świnie, kury. Nie wolno było gasić tego pożaru; ludzie pouciekali i każdy chował się gdzie mógł – była panika, strach. Działo się to wtedy, gdy Niemcy szli w kierunku Rosji.   
    Pamiętam jak ludzie mówili o jednym biednym gospodarzu. Ten gospodarz miał tylko jedną krowę i to mu ją zabrali Niemcy. Poszedł za nią do Jarosławia, do władz niemieckich. Strasznie go żołnierze niemieccy obili, ale prosił, aż uprosił i zwrócili mu tę krowę. Tak pobity i umęczony ledwie doszedł do domu z tą krową. Gdy front wracał i żołnierze niemieccy szli przez Markową na zachód poznał tych oprawców, co go tak katowali. Chciał im oddać w części przynajmniej to cierpienie, które on przeszedł, ale się bał, ze mogą się zemścić na mieszkańcach wsi.
     W czasie przechodzenia frontu ludzie chowali się w wąwozach, dołach, schronach; tak uciekali przed wojskiem i kulami. Wojsko niemieckie przechodząc urządzało we wsi kuchnie polowe. Jeśli Niemcy byli dobrzy i wyrozumiali, to dawali dzieciom i kobietom coś do zjedzenia. Za to kobiety pomagały im coś uprać, uszyć czy zreperować odzież . Za okupacji Niemieckiej nie można było nic kupić, to szyliśmy spodnie z worków z nadrukami w języku niemieckim. Były to tzw. pałatki. Spodnie uszyte z tych pałatek miały tę właściwość, że jak namokły na deszczu to tak twardniały, ze nogi były obtarte do krwi.
     Z Markowej wielu młodych ludzi wywozili do Niemiec i Austrii na roboty przymusowe.
W czasie okupacji Niemcy zabili Żyda w naszej wsi. Od kobiety, która pasła krowę wzięli łańcuch i na tym łańcuchu, na którym wcześniej uwiązana była krowa  uwiązali tego Żyda i tak prowadzili z pól do wsi. Wielu w tym czasie zginęło Żydów, ginęli też Polacy za udzielanie Żydom pomocy. W Markowej zastrzelono całą rodzinę Ulmów za przechowywanie Żydów. 
     Gdy przyszli Rosjanie, to wszystko u nas im się podobało. Wszystko zabierali. U nas w domu spodobała się jednemu leżanka, to musiał ją wziąć i przespać się na niej. Później mu tę leżankę zabrała jego  „ Starszyzna”.
     Przed wojną w Markowej pojawił się rower o drewnianych  kółkach – sprzęt nieznany do tej pory. Był to pierwszy rower we wsi. O właścicielu tego rowera mówiono, ze chyba ma spółkę z diabłem, bo jak się można utrzymać i jechać na dwóch kółkach, jeżeli nie z diabelską pomocą? Po wojnie rowerów było we wsi coraz więcej , później popularne były motorowery i nawet motocykle.
      W okresie powojennym, gdy dziewczyny założyły spodnie, to ksiądz w czasie kazania ich upominał i zwracał uwagę, ze nie przystoi kobiecie równać się z chłopem.
Po wojnie pamiętam jak zarządzono kontyngenty. Rolnicy musieli oddawać zboże, mięso i mleko „dla państwa” prawie za darmo. Były jakieś stawki przeliczeniowe w zależności od posiadanych hektarów. Jeśli ktoś nie był w stanie oddać kontyngentu – były nakładane kary, ostateczną karą było więzienie. Dewizą budowy nowego ustroju było „ Niszcz kułaka”.
Ale najgorsze minęło. Wieś zaczęła się rozwijać. Powstała pierwsza na tych terenach spółdzielnia zdrowia , ludność zaczęła podejmować pracę w przemyśle. W Łańcucie powstały zakłady i łączyliśmy pracę w mieście z pracą na roli. Markowa się odbudowała i stopniowo rozbudowała, wzniesiono nową szkołę i życie się zupełnie zmieniło.

niedziela, 8 stycznia 2012

Genowefa Zawora. Dwie krowy w piwnicy

Dwie krowy w piwnicy
z Genowefą Zaworą rozmawiają: Lena Śliwińska, Michał Okrzeszowski i Tomasz Czarny

Sięgnij pamięcią do wczesnego dzieciństwa. Jakże inny był wtedy świat, prawda? Barwy intensywniejsze, dźwięki ostrzejsze, smaki i zapachy bardziej wyraziste. Wszystko takie duże, czasami magiczne i mało zrozumiałe. Nawet to, co złe, było atrakcyjne… A teraz wyobraź sobie, jak wyglądałby ten świat, gdyby trafili do niego ludzie w mundurach koloru „feldgrau”? I właśnie o tym jest ta opowieść – historia pani Genowefy Zawory (z domu Rynkar), mieszkanki Wysokiej.  

Proszę powiedzieć kilka słów o sobie.  Kiedy się pani urodziła?
Urodziłam się w 1937 roku, w czasie wybuchu wojny miałam dwa lata.
Dwa lata…
No, tak.  1942-43 rok to już sama pamiętam, a te właśnie początkowe lata wojny to pamiętam z opowiadań moich rodziców. Ojciec brał udział w Kampanii Wrześniowej i jego jednostka została rozbita pod Kielcami. Niemcy wzięli go do niewoli, ale udało mu się „Szkopów” oszukać i uciec.
Z jakiej miejscowości pani pochodzi?
Dulczówka, w  byłym województwie tarnowskim, tam się urodziłam. No i właśnie w moich okolicach toczyły się bardzo ostre walki z Niemcami, ponieważ było tam dużo lasów, była partyzantka, AK. Batalionów Chłopskich to nie słyszałam żeby tam u nas były, ale byli hrabiowie Jabłonowscy. Oni organizowali AK. Jeden z nich, Stanisław, to nawet zginął tam w czasie walk partyzanckich. W rejonie Gołęczyny, Gobikowej, były ogromne lasy. Tam właśnie mieli partyzanci swoje bazy. Ja pamiętam z opowiadań rodziców, że Niemcy strasznie bali się partyzantów, a tak się akuratnie złożyło, że moi rodzice wybudowali dom drewniany przed wojną, w 1937 roku.
Wtedy, kiedy się pani urodziła.
Tak, no tak, oczywiście. No i ten dom był taki nowoczesny, okna były weneckie, ogromne, a nie takie maleńkie jak to na wsiach były, więc Niemcy wybrali sobie nasz dom na swoją kwaterę, na sztab. No i jeszcze zaleta naszego domu była taka, że przed wojną mieliśmy już prąd. W 1938 roku były tylko 2 domy we wsi, w których był prąd. No więc to była gratka dla Niemców, dlatego, że oni tam mieli u nas radiostację. Gdy byłam małym dzieckiem to było słychać cały czas stukanie, oni przyjmowali rozkazy i spisywali sprawozdania z tych walk toczących się na froncie. W domu  były cztery pomieszczenia, trzy pokoje i kuchnia, to oni sobie na sztab zabrali te trzy pokoje(dwa ładniejsze, umeblowane, i jeden tam nie był jeszcze umeblowany), a nas wyrzucili do kuchni. Nas było czworo dzieci i rodzice. Ale potem tak się złożyło, że w 1944 roku mój najmłodszy braciszek zachorował na dyfteryt i strasznie płakał, bo dosłownie się dusił. Nie było wtedy lekarstw, to znaczy była penicylina, ale tylko dla żołnierzy. Niemcy ją mieli, bo to był taki wynalazek w tamtym czasie. Wtedy Niemcy wyrzucili nas w ogóle z domu. Musieliśmy się przenieść do stajni.  
 Braciszek w końcu zmarł, ale muszę powiedzieć, że i Niemcy nie byli też wszyscy tacy bez serca, tylko byli i tacy bardzo uczuciowi i ludzcy. W naszym domu, w tym sztabie, było kilku oficerów. Wiem, że mama tam jednego tytułowała Feldfebel, taką rangę miał. Jeden z tych oficerów to dosłownie, kiedy braciszek konał to on płakał przy nim i mówił, że takiego synka zostawił w domu. Nawet dawał mu swój gwizdek oficerski, który tam miał do zwoływania żołnierzy na ćwiczenia. No i taki był, strasznie przeżywał śmierć tego dziecka. A przedtem jeszcze to zaproponowali mojej mamie, żeby podjechać z dzieckiem do  ich lekarza, bardzo znanego.  Ten lekarz przepisał właśnie braciszkowi jakieś lekarstwo, no i dał mu zastrzyk z penicyliny, ale albo było za późno, albo może zastrzyk był za silny. Tak, że braciszek 8 miesięcy miał gdy  zmarł.
No, a jeszcze taka sprawa, że oprócz właśnie tego sztabu, z którego wysyłali różne rozkazy na front to z naszej wozowni (która była taka dosyć obszerna ,bo mieliśmy gospodarstwo na 8 morgów pola) wyrzucili wszystko i zrobili sobie tam kuchnię polową. O, to dla nas było strasznie cenne, bo była nas czwórka dzieci. Ci kucharze byli tacy ludzcy. Zawsze nam tam coś dali, z tego co zostało, jak wysłali już  na  front zupę w termosach. Bo oni gotowali tylko jedno danie, zupy gotowali. A te zupy były przepyszne, bo zawsze było w nich bardzo dużo mięsa. 
 Rekwirowali krowy ludziom we wsi. Najpierw zostawiali po jednej krowie ( jeżeli tam na przykład dzieci były to na ich wzgląd zostawiali po jednej krowie), a później pod koniec frontu zabierali nawet i tą jedną krowę. Także ludzie nie mieli w ogóle krów.  Ale ci, którzy byli u nas pozwolili nam, żeby ojciec ukrył dwie krowy w piwnicy. I do tej piwnicy wchodziło się właśnie przez  kuchnię polową Niemców. Oni widzieli, że dzieci są, więc potrzebne jest mleko i masło. Z tego i sami też korzystali, jeżeli im trzeba było. Na przykład wiem, że ci kucharze bardzo lubili budyń. I gotowali ten budyń świetny, ja do dziś pamiętam ten smak.
To taki pani „smak dzieciństwa”. 
 Tak. Do tego budyniu chyba  grysiku dodawali, bo całkiem inną konsystencję miał niż „nasz”, na mące ziemniaczanej. Tam się grudki wyczuwało.  W każdym razie, po prostu dzielili się z nami. Jak  im zostało jakiegoś jedzenia, to przeważnie na spodzie kotła to mięsko zostawało takie smaczne. W  tej armii niemieckiej to była taka „międzynarodówka”, bo na przykład bardzo dużo było Austriaków. Austriacy to byli właśnie ci kucharze. Oni byli tacy wyrozumiali. Przecież pozwolili nam te krowy ukrywać. A strasznie bali się gestapowców, bo gestapowcy chodzili i sprawdzali kucharzy, jak oni gotują, czy dobrze gotują. Kosztowali te wszystkie  zupy, które tam były wysyłane na front. Kucharze mieli takie dwa ogromne konie, perszerony. Mieli taki wóz, też potężny. I tym wozem w  olbrzymich termosach te zupy były wożone 12-14 km na linię frontu. W pobliżu frontu, tam właśnie w lasach partyzanci byli osadzeni i Niemcy  nie mogli ich po prostu przełamać, zwalczyć . Wydawałoby się, że porządek u Niemców był po prostu idealny. Rzeczywiście byli tacy, rozkazy to wypełniali co do joty.  Ale też i było pijaństwo wśród tych oficerów.
O, to jest ciekawa sprawa.
Oni byli narodowości austriackiej,  ale był też jeden Ślązak. Ten Ślązak miał na imię Wilhelm. Oni strasznie poniewierali tym Wilhelmem. Jak go pamiętam: miał tak koło trzydzieści parę lat, oczy miał takie zaczerwienione i takie popychadło było z niego. I jego stale wysyłali właśnie do takich „niebezpiecznych miejscowości”, gdzie była mniej więcej ta linia frontu. Tam były lasy i ci ludzie po prostu się nie bali już tych Niemców. Wiedzieli, że oni tam nie przyjdą, bo się boją partyzantów. I ci ludzie pędzili samogon, ogromne ilości tego samogonu. No to Niemcy zabrali od moich rodziców taką bańkę na mleko, ( takie bańki były robione z blachy ocynkowanej z takim uchwytem, bo 10 litrów to było ciężko nieść z mleczarni). Więc tego Wilhelma biednego wysyłali tam, tak na ryzyko po ten samogon i on stale chodził. Chyba mu dawali jakieś pieniądze, bo za darmo to na pewno by mu chłopi nie dali tego samogonu. Gdy przynosił to tak się męczył, tam stawał po drodze, a pewnie i popijał, bo takie zawsze oczy miał czerwone. Zresztą musiał popróbować, co niesie. W każdym razie, że  oficerowie też  ten samogon sobie popijali. No, bo 10 litrów samogonu to jednak trochę było, a często tam tego Wilhelma wysyłali na te Przymiarki, bo to na Przymiarkach chłopi właśnie robili zacier i pędzili ten samogon.
 Jak mówiłam, nie wszyscy Niemcy byli tacy naziści, ci od nas raczej nikomu nie robili krzywdy. No jak dostali rozkaz, że mają rekwirować krowy to chodzili i zabierali, bo takie mieli rozkazy z góry i  byli potem sprawdzani. Ale, na przykład, u nas ci kucharze pozwolili, że do końca wojny te krowy tam przetrwały, a trzeba było im tam nosić i jedzenie i gnój od nich wyciągać przez te parę lat z piwnicy. Poza tym to, co ja zauważyłam to strasznie dbali o higienę. Ci oficerowie to byli zawsze tak nienagannie ubrani i czyściutcy, mowy nie było, żeby oni tam jakieś robactwo mieli. No, jak nas potem wyrzucili z domu, bo ten braciszek tak krzyczał przed śmiercią, a ich to doprowadzało do szału to w stajni brali taką balię mojej mamy, taką ogromną metalową do prania, tam sobie grzali wodę i się kąpali. I tak nawet pamiętam taki incydent, że jeden z nich, taki feldfebel się tam kąpał, a oni przyjechali z frontu z tymi, co rozwozili te obiady żołnierzom i wprowadzili  te dwa konie perszerony. A on jakoś po prostu bał się tych koni, to takie „potwory” były. I wyleciał goły na podwórze, a mama nas zaganiała szybciutko do domu, bo to widok był podobno niezwykły.
U sąsiadki była taka ogromna piwnica na ziemniaki, w ziemi wkopana, na jakieś 6 m długa i 3 m wysoka. Ta piwnica cała załadowana była amunicją. Tam były bomby,  jakieś takie szrapnele ze skrzydłami przeróżnego rodzaju. Były też i  naboje do karabinów maszynowych i kiedy właśnie Niemcy odchodzili to postanowili to wszystko wysadzić w powietrze, żeby nie zostało dla Rosjan, żeby Rosjanie nie używali przeciwko nim tej amunicji. No, więc ten Niemiec, który miał to zrobić przyszedł do moich rodziców, a mama po prostu taka dosyć zdolna była, że ona nauczyła się  niemieckiego na tyle, że mogła się z nimi porozumiewać. Więc on tam mówił, żeby zabierać dzieci, żeby uciekać, bo tu będzie „bum bum” i że nas wszystkich wyzabijają te bomby. Ale myśmy uciekali już kilka razy właśnie tak, bo nas straszyli Rosjanami, że nas wymordują, więc ojciec wybudował schron w takiej dąbrowie, ale potem złodzieje nam wszystko powykradali, co tam zostało. Więc już potem rodzice mówią:  „Niech się dzieje, co chce”. Schowaliśmy się tylko do piwnicy, a ponieważ te bomby i te materiały wybuchowe były dosyć dużego kalibru, to wszystko przenosiło się po prostu. One wybuchały, zapalały się i leciały tak pół kilometra tak, że wszystko wybuchało poza naszym domem. Po prostu ryło takie doły, że można było się schować  tam w polach. Na domu tylko dachówka  została podziurawiona takimi kulami do pistoletów i do tych krótkich karabinów bojowych, bo to one od razu wybuchały i od razu na dachówkach, na belkach, z których dom był zbudowany, zostały ślady po nich. Ale na całe szczęście dom nasz nie spłonął. Spłonęły zabudowania tych naszych sąsiadów, u których był magazyn z tą amunicją.
 To tak właśnie było z Niemcami. Niemcy panicznie bali się partyzantów. Nawet ojciec mój ukrywał konia, bo to krowy się ukrywało w piwnicy, a konia  w takiej dąbrowie. Taki szałas był zrobiony i tam ten koń całą wojnę przetrwał. Jak ojciec szedł dać mu coś jeść to Niemcy mówili „A! Vatter Partisan!” (ojciec partyzant). Mama musiała tłumaczyć dopiero, że on nie jest wcale partyzantem ,tylko że jest gospodarzem.  Jeden z tych oficerów był taki bardzo służbowy . To on nas wyrzucił z domu. To taki był trochę dekownik był, bo on innych wysyłał, a sam zostawał na placówce. Ale pod koniec wojny to i jego wysłali na front i tam na froncie został zabity. A oni jak rozwozili jedzenie żołnierzom na front to z powrotem przywozili trupy. To wszystko było zakryte plandeką. Ja byłam bardzo ciekawa, jak trupy wygladają, ale mama mi nie pozwalała oglądać takich strasznych rzeczy.
 Mieli u nas także działo przeciwlotnicze, na podwórzu stało. Ono było takie błyszczące. Gdy zbliżał się rosyjski front to moi rodzice mówili, że takie balony jakieś na niebie się pokazywały i że oni wiedzieli, że to działo tam było. I potem Rosjanie skierowali katiusze tam właśnie na to działo. Tak ziemia była poryta tymi pociskami koło działa! Mieli dobry namiar Rosjanie. Potem, kiedy Rosjanie przyszli to już byłam większa, to już pamiętam z autopsji, że Niemcy w popłochu opuścili nasz dom. I przyszli żołnierze rosyjscy. To przeważnie, tak jak pamiętam, byli tacy młodzi chłopcy, oni nie byli tak za bardzo wymagający, poprzynosili sobie ze stodoły słomę, parę wiązek i porozkładali się na podłodze. I tam sobie spali. A kuchnię to już mieli w innym punkcie. Ale z drugiej strony nie byli tak subordynowani jak Niemcy, bo ich oficer zażądał od mojego taty, żeby przyniósł mu „hariełko”, bo jak nie to: „Ja tjebia zastrjelaju, kak sabaku!” I przystawił mu karabin do piersi. No, a była nas już wtedy piątka małych dzieci, no, więc rozpacz. Przecież taki Rusek to on nie będzie się patyczkował, tylko rzeczywiście zastrzeli.  No i ojciec poszedł na wieś i tam udało mu się parę litrów tego samogonu od kogoś, czy kupić, czy tam dostać, no bo to chodziło o jego życie. W ten sposób jego życie zostało uratowane.
 Jeżeli chodzi o Rosjan to raz, że oni byli tacy niedożywieni. Co im pod rękę wpadło, kura nie kura, bo krów to ludzie już nie mieli, to wszystko zabierali i czy chleb czy mąkę czy zboże to oni się nie patyczkowali, tylko ostatni bochenek chleba potrafili zabrać. I zawsze byli strasznie brudni ,moja mama opowiadała, że jak zostawały tam jakieś ubrania czy coś to zawsze trzeba było po nich do pieca wrzucić i palić, ale i tak robactwo się rozlazło po tej słomie, po tym wszystkim, że były potem po wojnie straszne problemy. No nie było takich środków na zniszczenie tego. Mama kupowała  jakąś siarkę, to się potem z wodą mieszało i smarowała nam głowy i pod pachami, tak nas to robactwo męczyło. Ale to okropnie piekło, bo nam tam rany się porobiły. Także dopiero może w 1946 roku, jak zostało wynalezione DDT, to udało się to robactwo definitywnie zniszczyć.
Wspomniała pani na początku, że tata walczył w Kampanii Wrześniowej?
Tak, tak.
Proszę coś o tym opowiedzieć. W których formacjach, na przykład?
Tata walczył w piechocie. Był piechurem. I wiem, że przyniósł sobie broń. Zakopał do ziemi, bo Niemcy skazywali na śmierć za posiadanie broni. Wiem, że gdzieś ją tam zakopał za stajnią w jakimś tam dołku. No i właśnie uciekł tym Niemcom w ten sposób, że udał, że go buty gdzieś tam poobcierały, poprawiał je i później oni się tam denerwowali i pomaszerowali dalej, a ojciec tam między drzewa się gdzieś skrył. No, ale że miał mundur, a Niemcy już obsadzili wszystkie wsie, wszystkie te posterunki tam porobili, to ojciec wyprosił u kogoś tam na wsi cywilne ubranie i zamienił po prostu i na piechotę nocami przez półtorej miesiąca od Kielc wrócił do domu. No była straszna radość, ogromna radość, że tata jednak wrócił, bo już mama myślała, że zginął w czasie tych działań wojennych, albo że Niemcy wzięli go do niewoli. Niestety no, Niemcy mieli świetne uzbrojenie, a nasi mieli bardzo kiepskie. Trudno, żeby tymi bagnetami szło zwalczyć czołgi. A  tam właśnie cała tyraliera czołgów przeciwko nim wystartowała i nie było szans. Więc jednostka się poddała i rozproszyli się. Bardzo dużo z nich poszło jednak do niewoli. Moi sąsiedzi  wylądowali w Niemczech na robotach i wrócili dopiero po pięciu latach. A ojcu się udało zbiec.
Proszę opowiedzieć jeszcze może coś o tych partyzantach.
Partyzanci najwięcej działali w pobliżu linii frontu niemieckiego -  tam, gdzie Gobikowa, Gołęczyna, Czarna. Trzeba było ich uzbroić. Hrabia Jabłonowski,  który miał swój dworek w Przyborowiu,  dużo pieniędzy i oszczędności wyłożył na uzbrojenie tych partyzantów. Ale ja nie miałam z nimi styczności. W naszym domu żaden z AK-owców nie przebywał, bo to było jednak 12 km od tej linii, gdzie partyzanci mieli te swoje kryjówki. A Niemcy zostawili gołą ziemię i tam wszystkie domy w rejonie Gobikowej, Gołęczyny spalili. Dosłownie do gołej ziemi zniszczyli, żeby tamci partyzanci wyginęli z głodu. Oni nie mieli co jeść i potem ludzie z tamtych okolic, którzy byli bardzo poszkodowani, to zaraz w 1946 roku przychodzili na żebry do nas. Błagali, żeby dać choć koszyczek ziemniaków, żeby choć bochenek chleba.  A mama miała takie dobre serce, także mimo, że nas tam już było wtedy sześcioro, bo się urodziła siostrzyczka po wojnie, to zawsze się podzieliła.
 Tamte lasy były prywatną własnością właśnie tych ziemian. Jak sobie przypominam to zanim te lasy zostały upaństwowione to oni tak gremialnie wycinali te drzewa w tych lasach no i dosyć tanio sprzedawali. Kupowali głównie ci ludzie, którzy mieli spalone  domy. Jeszcze była taka sprawa, że ci ludzie właśnie w tych lasach bardzo dużo ukrywali Żydów.
 To nie było wcale takie bezinteresowne jakby sobie ktoś myślał, bo ci Żydzi się tak „okupywali”. Żydzi byli bardzo bogaci, mieli tam sklepy i po to, żeby  jakoś przeżyć  dawali złoto, bo pieniądze nie grały roli (niemieckie pieniądze to nic nie były warte, a te przedwojenne polskie to ani tyle). Także taką walutą  było złoto. Więc ci Żydzi płacili tam za  ukrywanie dzieci, bo tych starych Niemcy zabrali do Oświęcimia. Dzieci starali się jeszcze wcześniej ukryć, po porostu jak już się spodziewali co będzie. I właśnie tamci wysiedleni mieli trochę tego pożydowskiego złota, pierścionki, jakieś cenne rzeczy. To wszystko posprzedawali i pokupowali  drzewo od tych hrabiów. No i pobudowali sobie tam takie domeczki.
U nas był prąd, nie trzeba było nafty kupować, więc po wojnie chłopi się tam schodzili, no i politykowali jak to będzie, co to będzie, no bo tu „Niemce poszli, Ruskie poszli” i wtedy wiem, że organizowały się partie – PPR i PPS. Nawet mój wujek zapisał się do tego PPS-u, bo on był takim woźnym. Bardzo słabo zarabiał w mleczarni i  zapisał się do PPS-u,  że może mu tam podniosą pensję. Chłopi nie chcieli ani PPS-u, ani do PPR-u. Raczej stali na uboczu i obserwowali jak to wszystko się poukłada. Nie byli ani za jedną partią, ani za drugą. Uważali, że PPR to komunistyczna organizacja, bezbożna. To byłaby hańba, gdyby się ktoś do tego zapisał. A nie było wtedy w moich stronach PSL-u. Bardziej tolerowało się PPS.
Proszę jeszcze opowiedzieć o życiu codziennym w czasach już powojennych.
Nasza rodzina była na tyle dobrze sytuowana, że udało nam się zachować konia i dwie krowy. To naprawdę był wtedy majątek, bo nasi sąsiedzi to nie mieli na przykład nic. Wszystko było zabrane.  Niemcy zarekwirowali krowy. Oprócz tego, trzeba było jeszcze im oddawać kontyngent. Ojciec musiał im odwieźć ziemniaków i żyta. A Niemcy dawali za to polskim rolnikom wódkę. W latach 1946-47 była już „przyjaźń chłopsko-robotnicza”. I tak nam tłumaczyli, że to rolnicy muszą pomagać robotnikom i że muszą ich wyżywić. Były tak zwane obowiązkowe dostawy. I wtedy za metr ziemniaków płacili 8 złotych, a skuwka do pióra kosztowała 2 złote, także za darmo się to praktycznie oddawało. Mój ojciec szukał pracy, żeby nas wyżywić, ale przecież po wojnie nie było fabryk, więc nie było żadnej szansy na jakąś taką pracę. Ale udało mu się znaleźć. To była praca bardzo słabo płatna, u takiego przedsiębiorczego człowieka, który po wojnie utworzył taką maluteńką wytwórnię dachówek. To robiło się ręcznie te dachówki w takich formach. Robił też ten facet kręgi betonowe do studni. I ojciec mój woził piasek. To była bardzo ciężka praca, bo trzeba było taki mokry ten piach, czy ten kamień wydobywać z rzeki.  Maleńkie pieniążki tam zarabiał, ale właśnie  my zaczęliśmy chodzić do szkoły. Brat już chodził wcześniej do szkoły, miał świadectwo po niemiecku pisane w 1944 roku, a ja jak  poszłam do szkoły to już była polska szkoła. No, więc cały ten zarobek taty szedł na książki, na tornistry, na buty, bo trzeba było w zimie jednak buty ubierać. Buty tośmy mieli na zmianę, a w ziemie to były robione takie buty drewniaki. Także ciężko było, ale jakoś tak wesoło.      Ludzie się schodzili, bo pierwsze radio „Pionier” to mieliśmy tak gdzieś w 1947, może 1948. Ale to była rewelacja! 
 A propos radia to moja babcia była przed wojną niezwykle postępową kobietą. Mimo, że była rolniczką, to czworo z siedmiorga swoich dzieci wysłała do Seminarium Nauczycielskiego do Tarnowa. I właśnie czworo jej dzieci pokończyło to seminarium. Ciocia moja była kierowniczką szkoły gdzieś na Litwie. Wujek był w Białej Podlaskiej kierownikiem szkoły. Drugi wujek na Wołyniu, też był kierownikiem szkoły. Tam na Wołyniu była  bardzo tania ziemia przed wojną, więc wielu Polaków się osiedliło. Ukraińcy bardzo cenili wujka, za to, że on ich uczy czytać, pisać, że te dzieci mają takie otwarte oczy na świat. Dali mu znać, że UPA będzie zabijać Polaków.  I wujek dosłownie nic stamtąd nie zabrał. I tylko w tym, w czym był ubrany, udało mu się z tego Wołynia uciec. I potem był kierownikiem szkoły w Ropczycach i w ogóle tu w naszym rejonie. A gdzieś w latach 50. wyemigrował do Wałcza na Pomorze i tam już był do końca swojego życia nauczycielem.
A mnie interesuje ta ciocia, która była na Wileńszczyźnie. Czy może opowiadała coś o relacjach z Litwinami, jak to było?
Litwini też byli bardzo wdzięczni tym nauczycielom, bardzo ich cenili. Co tam mogli to przynosili, jajka, sery. Oni też byli bardzo biedni, ale starali się tak zrewanżować. No i bardzo cenili Polaków i nie było żadnej fobii przeciwko nim. Podobnie było w okolicach Białej Podlaskiej, gdzie brat mamy był kierownikiem szkoły. To  właśnie on przed wojną miał radio na baterie. I to był taki niezwykły wynalazek. Mama opowiadała, że jechała nieraz z takimi rolnikami do Białej Podlaskiej po te baterie, bo jak one się wyczerpały to trzeba było pojechać by je naładować czy nowe kupić. No to oni saniami jechali, a tam były takie mokradła. W zimie jak zamarzły to można było saniami pojechać. A tam były wilki, całe stada wilków. No to te Poleszuki (Ukraińcy z Polesia, nie mający świadomości narodowej ukraińskiej, uważający się za „tutejszych” – przyp. MO) mieli całe takie wiechcie ze słomy, to zapalali te wiechcie i z tych sań wyrzucali tam w kierunku  wilków. Straszyli, bo konie strasznie się bały i dziczały. I tak ci Poleszucy się bronili przed tymi wilkami. I oni właśnie też byli bardzo wdzięczni i tam się schodzili, i tego radia słuchali. Mama się śmiała, bo nie chcieli wierzyć, skąd się ten głos bierze. Także relacje były dobre i z Białorusinami, i z Litwinami. A ten wujek, który był nauczycielem na Wołyniu to mówił, że tam to właśnie  Polacy  byli tacy sprytni i umieli  dobrze gospodarzyć, a ci Ukraińcy no  po prostu byli takimi parobkami.  Był jeden gospodarz, który z parobkiem spał nawet w jednym łóżku, bo tamten nie miał gdzie spać, a parobek później potrafił go przywiązać do drzewa i obdzierać ze skóry tego człowieka. A tego nie było na przykład u Białorusinów czy u Litwinów. I ja nawet, jak byłam po studiach na stażu w Przemyślu w takim zakładzie przetwórstwa to była w laboratorium taka Kasia, której Ukraińcy na jej oczach zamordowali oboje rodziców.
Co pani studiowała?
Najpierw chciałam pójść na medycynę, bo miałam świadectwo z paskiem, to mogłam iść do Lublina. Ale potem przyjechał taki pan z Krakowa z wydziału rolnego i tam na tym wydziale rolnym było przetwórstwo owocowo-warzywne. Mnie to bardzo tak zafrapowało, no i właśnie na to przetwórstwo poszłam. Miałam bardzo ciekawą pracę, z resztą mnie to zawsze bardzo pasjonowało. Badałam zawartość witaminy C metodą Tillmansa w różnych warzywach, sprawdzałam jak się ta witamina zachowuje w czasie obróbki termicznej, robiłam cały czas badania.
Dziękujemy pani bardzo!

sobota, 7 stycznia 2012

Kazimiera Kyc przeżyła szczęśliwie dwie wojny światowe


Pani Kazimiera Kyc skończyła 101 lat w grudniu 2011 roku . Przeżyła dwie wojny światowe. Już była wdową z dwojgiem dzieci , gdy rozpoczęła się druga wojna światowa. Musiała się dla dzieci bardzo poświęcać. Czyż nie dlatego swoje życie uważa za udane?

Wywiad z panią Kazimierą przeprowadza Gabriela Dybaś.

 G. D: Czy może się Pani przedstawić, powiedzieć ile ma lat?
K.K: Nazywam się Kazimiera Kyc. 28 grudnia 2011 kończę 101 lat.
G.D: Jak Pani pamięta początek II wojny światowej? Ile Pani miała wtedy lat, gdzie mieszkała?
K.K : To już byłam wdową, miałam dwoje dzieci- syna i córkę. Mieszkałam w Błażowej i tam żeby utrzymać  dzieci to otworzyłam sklep z mlekiem. Mój brat pracował w gminie, miał trochę znajomości, więc wystarał się  żebym dostała pozwolenie na sklep. Mogłam brać mleko z mleczarni (która była niedaleko od nas) i je sprzedawać. Bardzo się starałam, bo musiałam jakoś rodzinę utrzymać. Jak furmanki  do mleczarni jechały, to po drodze zostawiały mi mleko i ludzie u mnie kupowali. Mleko było na kartki wtedy, ale ponieważ ja sobie radziłam i brat mi pomógł, to u nas kartek nie było. Trudno było  Polakowi lokal na sklep załatwić, bo w Błażowej Żydzi prowadzili wszystkie sklepy.
G.D: I z tych pieniędzy ze sklepu Pani żyła?
K.K: No tak. Bo moi obaj bracia byli przy wojsku, zostałam z  Mamą, dwiema siostrami no i z dwójką dzieci, to  trzeba się było jakoś utrzymać. Wcześniej brat pracował na cały dom a jak on potem poszedł do wojska to ja musiałam się wszystkim zająć.
G.D: A ile lat miały Pani dzieci jak wojna wybuchła?
K.K: Dzieci były małe, tak 7-8 lat miały, ja dzisiaj już nie pamiętam tak dokładnie.
G.D:   Jak Pani pamięta wrzesień  1939?
K.K: Bardzo duży ruch był u nas, ludzi dużo przejeżdżało, w jedną stronę, w drugą i Niemcy, Rosjanie. Wszystko się tak mieszało. Aż potem była okupacja i Niemcy zostali, ja już miałam wtedy sklep. Rano pracowałam a potem to normalnie się żyło. Zaprzyjaźniliśmy się z piekarzem, co tu niedaleko miał swoją piekarnię, także on mi dawał chleb. Mogłam coś u niego upiec i po pracy to kawa albo ciasto czasem było.
G.D: Proszę opowiedzieć jak zachowywali się Niemcy, jacy byli dla cywilów?
K.K: Jakby nie powiedzieć, to Niemcy się lepiej obchodzili z Polakami jak Sowieci, bardziej kulturalnie. Sowieci to jak to mówią, po chamsku się zachowywali, pili, strach większy przed nimi był. Dla żołnierzy, dla wojska Niemcy to byli wrogowie, ale tak prywatnie, jak kwaterowali to byli porządni.
G.D: Z tego co Pani mówi, to było spokojnie w Błażowej.
K.K: Tak, spokojnie raczej było.
G.D: To bardzo zaskakujące, trudno uwierzyć, że ktokolwiek może wspominać II wojnę światową w ten sposób.
K. K: Tam czasem były potyczki. W lasach głogowskich (?) się partyzanci chowali, ale to już później, prawie pod koniec wojny. Moje siostry też działały w partyzantce. Słyszało się o tym, że nieraz kogoś rozstrzelali. Widziałam też jak Żydów wywozili do getta do Rzeszowa.  Z resztą Żydzi mi odstąpili lokal (na sklep), oni mieli wcześniej sklep z materiałami, bławatny, tak się mówiło.
G.D: Dużo było rodzin żydowskich w Błażowej?
K. K: Całe miasteczko było żydowskie. Wszystkie sklepy Żydzi prowadzili, tylko 2 polskie były .W samej Błażowej było tylko kilka rodzin katolickich.
G. D: Wszyscy Żydzi zostali wywiezieni z Błażowej?
K. K: Nie, ale bardzo dużo.
G.D: Czyli udało się jakiejś części żydowskich mieszkańców ukryć albo uciec? Ludzie im pomagali?
K. K: Tak, oni uciekali, ale właściwie to tylko ci młodzi, a starzy to zostawali. Bardzo dużo polskich rodzin pomagało Żydom, przechowywali ich. Mi Żydzi odstąpili sklep i ja tam zajęłam frontowe pomieszczenie (mieszkanie i sklep), a oni w tyle mieszkali, tak żeby byli bezpieczni, żeby ich chronić po prostu. Chcieli nam dać rzeczy, pościele i takie inne, że jak wrócą po wojnie, to sobie odbiorą, ale moja mama nie chciała, powiedziała: „Niech mi się utrzyma co mam, nie chce żeby mi potem mówili, że coś zabrałam” i nic nie przyjęła.
G.D:  Jak wyglądało Pani życie dalej?
K.K: Zamknęłam sklep w Błażowej i przeprowadziłam się do Rzeszowa. Chciałam żeby moje dzieci się uczyły, a w Błażowej nie było gimnazjum. Musiałam się przenieść, Mama nie była zadowolona, ale ja jej obiecałam, że jak tylko będę mogła, to będę jej pomagać.  I tu w tym domu (kamienica przy ul. Gałęzowskiego) mieszkam od początku. Tylko pierwsze w innym mieszkaniu byliśmy. To już było wtedy jak Niemcy opuścili miasto. Trzeba było dać łapówkę, żeby mieszkanie dostać, a ja nie miałam pieniędzy. Na szczęście znajomy piekarz mi pożyczył. Ten budynek, to był kiedyś  takiego bogatego Żyda, Zilber się nazywał, miał tu sklep i jeszcze trzymał lokatorów.
Trzeba było sobie radzić, więc znów zaczęłam handlować. Poznałam tu jedną Panią, kupowałyśmy różne rzeczy i woziłyśmy do Czech, do Niemiec, do Lwowa. Ta Pani miała syna, do gimnazjum gdzieś chodził wtedy i oni nie mieli mieszkania. Ja miałam duży pokój, także powiedziałam jej,  niech chłopak przychodzi do nas , przecież dziecko tak nie może bez dachu nad głową być.  I ja wyjeżdżając na handel już trójkę dzieci samych zostawiałam. Ciężko było, trzeba było po nocach pracować, handlować, wyjeżdżać.
Dużo, dużo później dopiero dostałam sklep. Dzięki mojemu znajomemu z Krakowa dostałam koncesję.
G.D: Na jakiej ulicy był Pani sklep?
K. K : Tu, na Gałęzowskiego. Na początku prowadziłam go do spółki razem z  jedną Panią ,która  z Tyczyna pochodziła. Wdowa po urzędniku co pracował w urzędzie skarbowym. Jak ta Pani została sama z dwoma córkami, bo męża jej wywieźli do Niemiec, to nie dawała sobie rady. Ja przynajmniej dorabiałam sobie, bo umiałam szyć, a ona nie miała żadnej pomocy . Jej córki takie rozkapryszone były, przychodziły i brały wszystko co chciały z tego sklepu, a ja nie brałam. Sklep był mały i trzeba było do niego dokładać, żeby się rozwijał, a nie ciągle brać. Jak przyszło do rozliczania to był kłopot i zrezygnowałam w końcu.
G.D:  Pamięta Pani jak wyglądał Rzeszów kiedy się Pani tu przeprowadziła?
K.K: Brudno było okropnie. Pamiętam, że niedaleko  stacji były takie dwa baseny nieużywane i ludzie tam wyrzucali śmieci. Ale budynki nie były bardzo zniszczone, bo tu nie było wielkich potyczek, tylko tyle co wojsko przechodziło. Bardzo dużo ludzi wyjeżdżało, na przykład do Wrocławia się przeniosło. Dużo moich koleżanek, kolegów powyjeżdżało na zachód . A ja zostałam, moja mama nie chciała żebym wyjeżdżała. Pracowałam w takim dużym tekstylnym sklepie w rynku. Potem mojej siostrze udało się wrócić przez zieloną granicę ze Lwowa to pracowała i było mi trochę łatwiej..
G.D:  Pomimo ciężkich czasów i ciężkiego życia można chyba powiedzieć, że miała Pani szczęście do ludzi?
K.K: Ludzie się do mnie garnęli, zawsze miałam dużo znajomych. W nocy nieraz, w najlepsze się śpi a tu ktoś puka, po podróży, nie ma gdzie spać, to zostawał u mnie. Czy z partyzantki, czy jak z handlu wracali. Z resztą z partyzantką miałam dużo styczności, bo siostry moje do niej należały. Trzeba było nieraz poratować kogoś.
G.D: Nie bała się Pani?
K.K: Nie, bo jak człowiek młody, to sobie nie zdawał sprawy co by mogło być. A ludzi mi szkoda było. Ile miałam możności tyle komu pomagałam, to znaczy tak pieniężnie to nie, bo nie było jak, ale przenocować poczęstować kubkiem herbaty to zawsze. Ja wiem, jak to ciężko, jak jeździłam za handlem i nie miałam nikogo, to każdą najmniejszą rzecz się ceniło.
Do Niemiec sama jeździłam i Niemcy to niby wrogowie, ale przyjmowali mnie bardzo serdecznie. Może ja szczęście miałam, że trafiałam na takich ludzi. Nieraz mi  tak pomagali, że na przykład jako Polka nie mogłam czegoś kupić, a Niemiec mógł, to poszłam poprosiłam, dałam pieniądze i wiadomo było, że kupi i towar odda.  A Sowieci to nie… Jak się wracało z za granicy to trzeba było na stacjach kontrole przechodzić i tam towar mogli zabierać. Jak się  poprosiło  Niemca żeby wziął i przeniósł przez kontrol to nie odmówił. Sowieci to zawsze a to pieniędzy chcieli. Nic serca do człowieka nie mieli.
G.D: Często Pani wspomina wojnę, swoją młodość?
K.K: Wspominam. Wszystko co się przeszło:  i wojnę i po wojnie i to co przed wojną. Jak się żyje sto lat, to było tego  trochę. Młodo wyszłam za mąż, młoda byłam jak owdowiałam, miałam te dwoje dzieci i zostałam sama. Trzeba było żyć i różne rzeczy przechodzić. Najgorszy to był ten handel, ale nie było wyboru. Dużo przeżyłam, ciężko zostać samej, ale nie chciałam wtedy wyjść za mąż drugi raz Jakoś Pan Bóg mi dał, że takiej okropnej biedy nie zaznaliśmy, ale ja się bardzo poświęcałam.
G.D:  Odniosłam wrażenie, że w  ciągu rozmowy nie chciała Pani mówić o rzeczach naprawdę ciężkich i złych związanych z wojną
K.K: Niechętnie wspominam to co złe, choć mnie specjalnie przykrość nie spotkała ani od Niemców ani od Sowietów. Przeszłam szczęśliwie przez wojnę i Bogu dziękuję, że żyję. Byli jedni to z nimi się trzeba było z nimi dogadać, przyszli inni to trzeba było robić tak samo, żeby jakoś przeżyć. Trzeba było się porozumieć z każdym.
G.D:  Może Pani powiedzieć, że pomimo doświadczeń wojny a właściwie dwóch wojen światowych ma Pani dobre, udane życie?
K.K: Dobre. Nieraz brakowało czegoś, ale to wszędzie tak jest. Z nieba nic nie leci, trzeba ciężko pracować. Ważne to jest to, że nie robiłam nikomu krzywdy, nie kradłam, nie oszukiwałam, nie mam sobie nic do zarzucenia, a że trzeba było czasem ciężko żyć i nieraz popłakać sobie to trudno, takie jest życie.
G.D: Dziękuję serdecznie za szczerą rozmowę i podzielenie się swoimi wspomnieniami . 

Dominik Szmuc. Trzy strzały, jak w Katyniu


Trzy strzały, jak w Katyniu
 z Dominikiem Szmucem rozmawiają: Tomasz Czarny i Michał Okrzeszowski

Pan Dominik Szmuc jest postacią znaną w okolicach Łańcuta. Muzyk, działacz kulturalny, pasjonat historii, człowiek, który pieczołowicie naprawia i rekonstruuje stare zegary (szafki zegarowe). Wielkie wrażenie zrobił na nas księgozbiór pana Szmuca, jego „małe archiwum” (można tam znaleźć m.in. oryginalną ulotkę z „Manifestem PKWN” z 1944 r. i wszystkie numery tygodnika „Solidarność” z lat 1980 – 1981), oraz „Kronika rodzinna Szmuców” – pisana przez pana Dominika nieprzerwanie od czasów powojennych, po dzień dzisiejszy. Wojenne przeżycia naszego bohatera pozostają jakby w cieniu późniejszej działalności. Jednak warto je poznać. Jest to historia momentami tragiczna.   

Kiedy się pan urodził, panie Dominiku?
1 stycznia 1928 roku w Albigowej.
Czy miał pan rodzeństwo?
Tak, miałem siostrę i dwóch braci, ale wszyscy już nie żyją. Jestem ostatni z rodu.
Byli starsi czy młodsi od pana?
Starsi byli wszyscy.
Proszę nam opowiedzieć o swoim dzieciństwie, o rodzicach.
O rodzicach. Miałem sześć lat, gdy ojciec wyemigrował do Francji. Wujek, brat mojej mamy, był już wcześniej we Francji. Gdy przyjechał to wybudował dom drewniany. Biorąc z niego przykład, ojciec też pojechał, żeby zapracować na nowy dom (urodziłem się pod strzechą). Mieliśmy tylko 1,5 morgi pola, a parcela pod dom zajmowała prawie te 30 arów, więc do użytku była 1 morga pola. Na tej 1 mordze można było uchować jedną krowę. Krowa była taką „żywicielką rodziny”. Do 1939 roku ojciec pracował więc we Francji. Niestety, we wrześniu nastała wojna. Wcześniej ojciec ostrzegał, on wiedział wszystko i pisał, co może się stać. Przed wrześniem pisał do mamy, że wojna wisi na włosku, a w ostatnim liście, który przyszedł dwa dni przed wybuchem wojny, tato napisał: „Nie wiem, czy ten list dostaniesz, ponieważ wielkie zagrożenie jest i wojna lada chwila wybuchnie”.


Zanim przejdziemy do wojny to proszę coś jeszcze opowiedzieć o czasach przedwojennych, o pana dzieciństwie. 
Dzieciństwo moje. Urodziłem się w przysiółku Albigowa „Granica” -  pod Markową . Tam jest ponad 25 domów do dzisiaj. W szóstym roku życia poszedłem do szkoły, ponieważ brat, starszy ode mnie o rok, poszedł do pierwszej klasy. Ja pragnąłem nauki, jak powietrza, jak światła, jak wody. Mama nie nakłaniała mnie, ale wyrażała chęć, żebyśmy razem chodzili do klasy z tym bratem i tak się z stało. Przeżyłem w 1935 roku 10 kwietnia śmierć marszałka Józefa Piłsudskiego  (śmierć Józefa Piłsudskiego miała miejsce 12 maja 1935 roku – przyp. TCz). Na froncie każdej klasy szkoły wisiał krzyż, obok niego marszałek Józef Piłsudski i prezydent Rzeczypospolitej Ignacy Mościcki. Przed każdą lekcją była modlitwa i śpiew: „ Z Bogiem, z Bogiem każda sprawa, tak mawiali starzy, kiedy wezwiesz tej pomocy wszystko ci się darzy”. I tego było ze cztery zwrotki. W szkole panowała dyscyplina, ale była ona taka ludzka, świadoma, wychowawcza. Kierownikiem szkoły był Longin Śnieżek, później wkrótce on odszedł, a nastał Leon Grabowiecki. To był wielki autorytet. Jego żona Zofia też uczyła  w Albigowej. I pamiętam jeszcze, że kierownik Śnieżek niejednokrotnie dawał na pokaz moje zeszyty (szczególnie chłopcom, którzy brzydko pisali i niezbyt dobrze się uczyli), jak należy pisać, jak należy się uczyć i za to dostawałam przeciętnie 10 groszy. A zaznaczam, że za to można było wiele kupić (mała bułka kosztowała 3 grosze a duża 5 groszy). Kiedy ktoś był niegrzeczny, to, jak trzeba było, na ławce musiał wypiąć „cztery litery” i ktoś upoważniony przez kierownika paskiem troszkę go przywoływał do grzeczności. Takie było wychowanie, ale bardzo skuteczne.
Po wybuchu II wojny światowej nauka trwała trzy dni, a potem szkoła została zamknięta. Kiedy przyszli Niemcy 9 września 1939 roku to szkołę zamienili na koszary. Szkoła została przeniesiona do niedalekiej stodoły Jana Cwynara, później do Olejaszewskiego, zaraz koło cmentarza. Nauka opierała się na podstawie czasopisma „Ster”. Po inwazji Niemiec hitlerowskich na ZSRR, 22 czerwca 1941 roku, nauka wróciła do budynku szkoły. Okazało się, że drewniane elementy wyposażania były podewastowane, częściowo popalone. Niemcy to brali na rozpałkę. Tymczasem rozpoczęło się tajne nauczanie. Brali w nim udział kierownik szkoły Grabowiecki i wielu z nauczycieli oraz osób albigowskiego pochodzenia, którzy przed wojną pokończyli gimnazja, lub nie pokończyli, ale mieli wiedzę i świadomość aktualnej sytuacji.
Pan chodził do szkoły w czasie wojny?
W czasie wojny ja chodziłem tylko parę miesięcy do tej, która była w stodole. Było nas około dziesięciu z tego przysiółka „Granica”, odległego od wsi o 2 km. W czasie zimy i słotnej jesieni nie było możliwe uczęszczać do szkoły. Powodem był brak obuwia, nie było odzienia. Spodnie szyło się z niemieckich worków, na których była swastyka i orzeł niemiecki. To się farbowało, bo jakby Niemcy złapali kogoś w takich spodniach to nie wiem, co by było.
Czego oni właściwie wtedy uczyli?
Na podstawie tego jedynego czasopisma „Ster”, takie bzdury, ani historii, ani nic z nauk ścisłych. Robótki ręczne, porządki domowe. Gdy została w 1946 roku otwarta szkoła podstawowa, to ja się jako jeden z pierwszych się zapisałem. Mam nawet książkę za dobre sprawowanie i wyniki w nauce -  „Starosta zygwulski”  - o „Diable Łańcuckim”.
Tak się życie toczyło. Mimo, że mnie wojna zastała w jedenastym roku życia, miałem wielką świadomość, co do Niemiec hitlerowskich i co do Sowietów, ponieważ w moim domu prenumerowało się „Rycerza Niepokalanej”, którego założycielem był - dziś święty -  Maksymilian Maria Kolbe i oni opisywali już wtedy, czym jest hitleryzm, czym jest komunizm.
Wróćmy do początku wojny. Niemcy weszli już 9 września, czyli 17 września byli tu, w Albigowej. Jak ludzie z Albigowej dowiedzieli się, że Sowieci wkroczyli od wschodu? Jak ta wiadomość dotarła tutaj?
Wieść ta rozeszła się, ponieważ wielu uciekinierów z Albigowej i okolic doszło do Przemyśla i tam zastała ich nowa inwazja.
A pana tata był wtedy we Francji?
Tak, pracował tam w gospodarstwie rolnym. Miał krewnego Tejchmana, rodem z Wysokiej , który pracował w placówce dyplomatycznej w Lille  (miasto we Francji, położone w północnej części kraju przy granicy z Belgią,– przyp. TCz) i dzięki niemu tata dostał się do Francji. Jeszcze dwa, trzy lata i byłby zarobił na dom i przyjechał, ale niestety wszelka korespondencja z ojcem się urwała. Ojciec po klęsce Francji należał do ruchu oporu „zielonych” - przeciwnych prokomunistycznym zwolennikom Maurice Thoreza. Ojciec dożył do 1946 roku i zmarł w szpitalu po operacji na ślepą kiszkę.
Tam we Francji zmarł, czy jeszcze przyjechał tutaj?
Nie przyjechał. Z konsulatu wtedy w 1946 roku na jesieni przyszła wiadomość, że zmarł przy operacji. Byłem w Warszawie i wszystkie dokumenty i bagaże odebrałem. Moje dzieciństwo skończyło się tak tragicznie.
Czyli stracił pan ojca właściwie już wtedy, kiedy wyjechał do Francji, bo potem nie widzieliście się.
Pamiętam jeszcze ojca jak niedługo przed wyjazdem wybierał się do kościoła, jak buty czyścił. To był czerwiec. Miałem sześć lat. Później pamiętam listy od niego, takie ciepłe, serdeczne. Wiedział, że się dobrze uczę. Mówił, że gdy tylko skończę szkołę to ten krewny Tejchman sprowadzi mnie do Francji i zadba o moją dalszą edukację. Warunkiem było ukończenie szkoły podstawowej z językiem polskim. Ale stało się tak, jak się stało. Nic nie żałuję.
Pocztówka z Paryża przysłana przez ojca w 1935 r. Zdjęcie z "Kroniki rodzinnej Szmuców"

Proszę nam opowiedzieć o życiu w czasie okupacji.
Okupacja była straszna. Wiem, co znaczy głód, wiem, co znaczy zimno, wiem, co znaczy bieda, nędza, wszystko to przeżyłem. Tylko nigdy nie straciłem ufności w Boga i w Matkę Boską.
Kiedy pan już wspomniał o głodzie, to proszę powiedzieć, co się jadło w tych trudnych czasach? Cos przecież musieliście jeść, prawda? Mieliście krowę, więc pewnie jakiś ser, mleko?
Tak, tylko to.
Czy w czasie wojny pana rodzina też musiała oddawać okupantowi kontyngenty, dostawy obowiązkowe?
Nie, moja rodzina miała 73 ary, to było półtorej morgi z czymś tam. Niemcy dawali tym, co mieli na wsi poniżej hektara tzw. zapomogę. To była marmolada, sacharyna, mąka. A jak przyszli Sowieci i nowa władza tzw. ludowa, to wyznaczyli obowiązkowe dostawy dla każdego, kto miał powyżej 0,50 ha. Gdy byłem w wojsku w latach 50. to odwoziłem mamie te obowiązkowe dostawy zboża. Znieśli je dopiero po październiku 1956.
Wracając do okupacji…Życie było naprawdę tragiczne. Nie było czym palić. Wcześniej ojciec zawsze przed zimą przysłał trochę pieniędzy i pisał: „Kupcie tego drzewa”, o węglu nie było mowy. A później tej pomocy zabrakło. Utrzymywaliśmy się tylko ze sprzedaży mleka i jajek. Ja jeździłem jako 11, 12, 13-letni chłopiec z tym mlekiem do Łańcuta, najczęściej na ulicę Żardeckiego, gdzie całe gimnazjum było zasiedlone uciekinierami ze wschodu. Spali tam na tej dużej sali. Nie wszyscy mieli sienniki, niektórzy tylko prześcieradła rozłożone na słomie. Rano skoro świt, ja tam jeździłem z mlekiem. Później sprzedawałem też naprzeciwko kościoła, tam był nielegalny skup. Wreszcie woziłem do Rzeszowa . Pociągi były bardzo tanie, pamiętam, że bilet z Łańcuta do Rzeszowa kosztował 7 groszy. Szedłem od Łańcuta przez Wysoką, a tam były patrole niemieckie i nie raz patrol (nie składający się z żandarmów, tylko z wojskowych, a szczególnie tych, którzy kwaterowali przed wybuchem wojny niemiecko-sowieckiej) zatrzymywał mnie za pięć szósta, a do szóstej obowiązywała godzina policyjna. Zatrzymywali, badali i pytali: „Co niesiesz?”. Ja po niemiecku trochę mówiłem, ponieważ siostra uczyła się już w szóstej, siódmej klasie przed wojną. Dużo już rozumiałem. Bywało tak, że nawet badali, czy nie mam jakiegoś granatu, czy broni, ale szczęśliwie przechodziłem. Jednak pewnego razu była łapanka, kiedy wracałem pociągiem z Rzeszowa. To było chyba w pierwszym roku wojny niemiecko-sowieckiej. Gestapowcy wsiedli w Rzeszowie i gdy pociąg był w biegu to zaczęli „polowanie”. I takich jak ja to już łapali na roboty. Ja ryzykowałem strasznie. Kochałem życie i chciałem przeżyć tą wojnę, więc wyskoczyłem z pędzącego pociągu. Wiedziałem jak to zrobić: nigdy z biegiem, zawsze wstecz pociągu i nie skakać, tylko na schodach położyć się  i się stoczyć. Nic mi się nie stało. Szczęśliwie uciekłem i uniknąłem wywózki. W Strażowie poszedłem do lasu i później wróciłem  w godzinach wieczornych do domu.  Innym razem łapali w Łańcucie w okolicach poczty i posterunku policji. A tam gdzie dziś policja jest to wtedy było gestapo (w Łańcucie we wskazanym przez naszego rozmówcę miejscu mieściła się siedziba żandarmerii niemieckiej od 19.01. 1941 roku. Z kolei gestapo -Geheimstadtpolizei nie posiadało w ogóle swojej siedziby na terenie miasta Łańcut, lecz na obszarze pobliskich miast takich jak Rzeszów, czy Jarosław. – przyp. TCz)
Gestapowiec mnie ściga,  a ja uciekłem w pierwszą sień, tam gdzie dziś jest ta księgarnia. Tam był korytarz i potem zaraz wskoczyłem na schody, drzwi zatrzasnąłem za sobą (nie były zamknięte) i wbiegłem na strych. I widzę stosy zdjęć. Bo fotograf, niejaki Zaczyński, miał niedaleko zakład fotograficzny i niepotrzebne, nieudane zdjęcia składał na stos. Ja się zagrzebałem w te zdjęcia i siedziałem jak mysz pod miotłą. Gdy się wszystko uspokoiło to po pewnym czasie wyszedłem. To te dwa przypadki łapanki, które przeżyłem. Nie dałem się złapać, nie dałem się wywieźć. Ale wie pan, moja siostra miała trafić na roboty. Bo w tym celu były eksploatowane przede wszystkim rodziny niezamożne, małorolne, wielodzietne. Czworo nas było w domu, ojciec we Francji. Siostra dużo chorowała. Na wiosnę 1939 roku była we Lwowie na operacji na gardło.  Siostra w Arbeitsamcie (urzędzie pracy) podała zaświadczenie i materiały, że jest chora. Powiedzieli, że w Krakowie będzie komisja i wszystkich chorych będą wracać do domu. I była ta komisja, ale o powrocie nie było mowy. Wieźli na eksterminację. Siostra trafiła do Oświęcimia, do obozu pracy. Ale od obozu śmierci odgradzał ich tylko płot z drutu kolczastego, pod napięciem elektrycznym. Tam nie można było otworzyć okna, bo taki był smród z krematorium. Siostra pracowała przy budowie tzw. infrastruktury obozu. Budowali głównie baraki, tory kolejowe, bocznice.  Osoby chore, takie jak siostra, dźwigały wszystko własnymi rękami, np.  szyny kolejowe.  Siostra mówiła, że ten „przystawca” Volksdeutsch (Osoby, które zostały przyjęte dobrowolnie w Generalnym Gubernatorstwie na niemiecką listę narodowościową,. Od okupanta otrzymywali lepsze przydziały żywnościowe, świadczenia socjalne i zarobki. Ich obowiązkiem była służba w niemieckiej armii, zobacz, T. Czarny, Życie codzienne w okupowanym Łańcucie w latach 1939-1944 maszynopis w MBP Ł, Rzeszów 2007, s. 90-91 – przyp. TCz), był groźniejszy od rodowitego Niemca. I gdy człowiek naprawdę już dogorywał, jak przynoszono z tej pracy prawie nieboszczyka, to ten Volksdeutsch dawał mu gwoździe do prostowania. Mama piekła chleb i co tydzień trzeba było bochenek siostrze posłać, ale to nie tylko ona z tego korzystała, lecz całe tam towarzystwo. A ona też korzystała z tego, jak inni to przekazywali. A jaka tam była plaga szczurów! Siostra przeżyła obóz. Wrócili na piechotę po wyzwoleniu, bo polscy kolejarze ostrzegali: „Nie siadajcie na pociąg, czy samochody z Ukraińcami, ze Sowietami, bo Stalin rozkazał wszystkich tych, co byli w niewoli, zabrać do łagru”. I dlatego na piechotę szli, o głodzie. Ludzie z litości dawali pożywienie tej armii uciekinierów. I nie raz trudno było uprosić o kromkę chleba, czy jakiegoś ziemniaka. Cud, że siostra tu dotarła.
Czy Niemcy trochę lepiej traktowali nasze okolice z tego powodu, że ludność z Albigowej, tak samo jak z Krzemienicy, Wysokiej, Soniny, Łańcuta, Markowej, Kraczkowej i innych miejscowości miała niemieckie korzenie?
Nie, absolutnie. Nazwa naszej wsi pochodzi od Helwiga, Krzemienica - od Kremera, Handzlówka od Hendsla. Jednak Niemcy na to nie zwracali uwagi. Bo to byli kolonizatorzy jeszcze z czasów Kazimierza Wielkiego, osiedleni za Ottona Pileckiego , który był władcą tych wszystkich ziem. (Otton z Pilczy, pierwszy budowniczy i właściciel zamku w Łańcucie w XIV wieku – przyp. TCz) Ale to wszystko było spolonizowane (jeszcze do połowy XVIII wieku ludność Łańcuta i okolic mówiła po niemiecku – przyp. MO).
Podczas okupacji nie zapomnę 1941 roku, kiedy w maju pracowaliśmy, przerywaliśmy buraki w polu i widzieliśmy, jak tą szosą na Markową, jechały nieprzerwane kolumny wojska niemieckiego z okrzykiem: „Hurra!”. To był maj, a przygotowywali się na 22 czerwca na inwazję na ZSRR. Ludzie domyślali się wszystkiego.
Jeżeli chodzi o konspirację to na Krzyżyku (wzniesienie „Krzyżyki” w Albigowej – przyp. MO) ruch oporu miał swoja stację, stamtąd nadawali. Na Krzyżyku, tam gdzie były zakłady ceramiczne jeszcze z dwoma kominami, młyn był jeszcze parowy, tam Niemcy mieli stację obserwacyjną i również na tzw. Magdalance (obok kościółka św. Marii Magdaleny– przyp. MO) w Malawie. Te światła my w nocy widzieli, reflektorami to aż po Przeworsk był zasięg tych świateł. Miało to strategiczny wymiar  dla lotnictwa. To takie najwyższe wzniesienie w okolicy. Byłem też świadkiem akcji partyzantów. W 1942/1943 roku jak były walki na wschodzie i tam szły transporty, widziałem eksplozję z domu. Najpierw posłyszałem, później wyszedłem na górkę, gdzie było widać aż po Rogóżko, po Przeworsk, tam był taki znak -  trójkąt (punkt triangulacyjny to się nazywało), najwyższy szczyt i widziałem eksplozję pociągu naładowanego bronią i amunicją. Sadzili my wtedy ziemniaki. Kilka godzin ta eksplozja trwała (opisywane wydarzenie miało miejsce w nocy z 4/5 kwietnia 1944. Tej nocy grupa minerska ze znanego batalionu „Zośka” z Warszawy wraz z ze współdziałającą z nią  grupą dywersyjną obwodu AK Przeworsk, wysadziła przepust kolejowy w Rogóżnie wraz z pociągiem relacji Kraków-Lwów. Akcja w Rogóżnie wraz z wysadzeniem przepustu kolejowego w Tryńczy k. Przeworska wchodziła w skład operacji o kryptonimie „Jula”, por. J. Pelc- Piastowski, „W poszukiwaniu zwycięstwa”, Biała Podlaska 2006, 137-142; M. Pliś, Kilka uwag o akcji „Jula”, „Wojskowy Przegląd Historyczny”, nr. 2, R. 1988, s. 320-32 – przyp. TCz)
Czy były w Albigowej jakieś rodziny żydowskie?
Było 49 Żydów. Wielu zastrzelili na tzw. Garbarni. Do tej monografii Tadeusza Ulmana, zbierałem wiadomości na ten temat. Ja pół wsi piechotą zeszedem, po tych wszystkich sąsiadach po tej głównej wsi, dowiadywałem się gdzie ci Żydzi byli i którzy dzięki Polakom się uratowali, a którzy poszli na śmierć. Była taka jedna dziewczyna, Srula Krawca córka, tutaj na górze w Albigowej mieszkała. Ona powiedziała, że nie będzie się ukrywać, wie, że to jest machina śmierci, że oni mają to w przepowiedniach, że zagłada Żydów jest nieuchronna. I poszła na śmierć. Ja w Łańcucie, jako jedenastoletni czy dwunastoletni chłopiec widziałem jak Kokott gestapowiec (Josef Kokott - jeden z łańcuckich żandarmów, nie gestapowiec. Zobacz, S. Zabierowski, Rzeszowskie..., s. 206 – przyp. TCz) szedł ulicą Grunwaldzką, tu, gdzie sąd, i z wycelowanym pistoletem prowadził Żydówkę na śmierć. Szedem od Grunwaldzkiej z tego miejsca, gdzie jest sąd w stronę cmentarza żydowskiego. Byłem świadkiem, jak strzelił jej w głowę. Nie zapomnę tej krwi, co się z głowy rozlała. Przez dwa dni nic w domu nie jadłem,  nie wziąłem do ust. Tak to przeżyłem. I nie zapomnę tego do dziś dnia. Młoda dziewczyna. A ja wychodziłem z założenia: „Wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Boga, wszyscy jesteśmy braćmi i siostrami”. A święty Franciszek z Asyżu (byłem tam w Asyżu) to był wielki przyjaciel nawet i  zwierząt, ptaków. Bo powiedział: „To są wszystko boskie stworzenia, to wszystko Pan Bóg stworzył, nie wolno zabijać, niszczyć i męczyć.” (pan Dominik ma w domu cztery koty i psa – przyp. MO)
Czy Niemcy mieli tutaj jakichś konfidentów?
Tak. Największy był jeden rodak albigowski. Jak poszedł do sklepu, to mówiły jego koledzy, z ławy szkolnej: „ Marcin, co ty robisz, kim ty jesteś, komu ty służysz?”. A on powiedział „Ja służę III Rzeszy! „Milczeć!”. A co się „zasłużył” w rozbijaniu żaren do mielenia zboża! Donosił, kto nie zaciemnił o godzinie oznaczonej okien domu. Było tak, że krowa przy wycieleniu potrzebowała pomocy sąsiedzkiej, to on szedł i jak zastał takiego to od razu donosił. Zginął tragicznie w 1944 roku. Ruch oporu łańcucki „wycelował go”, kiedy szedł z Łańcuta w kierunku Albigowej i gdzieś tam, koło Wysokiej, furmanka podjeżdża. A to byli ludzie Atamana z Rzeszowskiego, z Pobitnego, masarza, rzeźnika. On należał do ruchu oporu i to była jego agentura, żeby złapać tego konfidenta. I złapali go tam, już mu zakneblowali usta, żeby nie mógł krzyczeć, wzięli go pod siedzenie, wywieźli do lasu Potockiego i tam został powieszony. Ale mieliśmy też obrońców. Bo to był nawet z mojej rodziny Ignacy Nycz. On przed wojną robił seminarium duchowne, ale ponieważ wojna zaszła, seminaria zostały pozamykane. On wrócił, miał żonę lwowiankę nauczycielkę. On pracował w Urzędzie Gminy Łańcut, tutaj, gdzie obecnie znajduje się „WROBUD”, sklep stolarski, za cmentarzem. Ilu on ocalił ludzi! On prowadził całą ewidencję ludności powiatu. Niemcy u niego zasięgali opinii o pewnych ludziach, szczególnie tych, co byli w ruchu oporu. Miał tak zakonspirowaną siatkę, że tych poszukiwanych potrafił ostrzec w odpowiedniej chwili i czasie, że uszli aresztowaniu, obozowi i śmierci. Bardzo był prześladowany za PRL-u. W tych czasach musiał pracować na Śląsku i ukrywać się. Można powiedzieć, że Łańcut, trochę zapomniał. Zapomnieli o nim wszyscy!
A czy spotkał pan jakichś dobrych Niemców?
Spotkałem. Kiedy w 1941 przygotowywano inwazję na Związek Radziecki, to przedtem, szczególnie wiosną, stacjonujące w okolicy wojska niemieckie (była to głównie kawaleria oraz wojska zmechanizowane) otrzymali od dowództwa takie polecenie – nie wiem, czy był to formalny rozkaz  - aby pomóc ludności rolniczej w uprawie ziemi, żeby metr ziemi nie został odłogiem. Użyczali więc siły pociągowej w postaci koni i robili to bezpłatnie. Moja mama też korzystała z tego.  A teraz powiem, jakie ja miałem przeżycie. To było podczas wojny niemiecko-sowieckiej, pewnie 1941 lub 1942 rok. Nad ranem, o godzinie piątej, to było chyba w czerwcu, bo było już dobrze jasno, ktoś puka do drzwi.  Ja jako najmłodszy odmykam, a tu stoi żołnierz w mundurze niemieckim. Mówi, żebym poszedł z nim. Wyprowadził mnie z 10 metrów od domu, wkłada mi do ręki wyjęty z kabury pistolet i każe strzelać. Ja nie wiedziałem, o co chodzi. Nie kazał mi zabić siebie, ani nikogo, tylko strzelać. Ja powiedziałem: „Nichts verstehen, was ist das? “, czyli: „Nie rozumiem, co to jest?” Wreszcie wziął moją rękę, i wycelował pistolet do góry. Ja  trzymałem broń, a on pociągnął za spust i strzelił w powietrze. I co się okazało? Trochę znałem niemiecki, więc wszystko mi wyjaśnił. Syn mojego sąsiada, Fryderyk Bartman, został wywieziony na roboty rolne do zachodnich Niemiec. Syn bauera był w tej armii, która (prawdopodobnie zaraz przed wybuchem wojny niemiecko-sowieckiej) kwaterowała w koszarach w Łańcucie (w Łańcucie w koszarach wojskowych przedwojennego 10 Pułku Strzelców Konnych w czasie okupacji stacjonowały różne formacje Wermachtu np. 115 Pułku Strzelców Krajowych, 475 kompania ckm (ciężki karabin maszynowy) 475 Batalion Rezerwowy, 514 Batalion Rezerwowy, zaś wyżsi oficerowie kwaterowali przeważnie w zamku A. Potockiego, zobacz, S. Zabierowski, Rzeszowskie... s. 74; A. Potocki, Pan..., s. 226-227, 251, 257, 259. – przyp. TCz).
Żołnierz ten wiedział od ojca, że ten robotnik rolny z Polski jest z miejscowości koło Łańcuta. Fryderyk nakreślił mu dokładnie, gdzie między lasami mieszkał, za Księżym Lasem (obecnie tego domu już od dawna nie ma). Za takim zakrętem była krzywa wierzba. Tam był ten domek, w którym mieszkali Bartmanowie. Żołnierz szedł na piechotę, na skróty przez Wysoką i miał dokładnie wytłumaczone, żeby od „Bażantarni”(część kompleksu parkowego w Łańcucie – przyp. TCz) pójść przez pola, akurat na mój dom. Opowiedział mi wszystko, że on chce się dostać do tej rodziny polskiego robotnika. Mam tu w kronice zdjęcie tego Niemca. Dał mi fotografię z 1936 roku, na której był „po cywilnemu”, to było miasto Darmstadt. Ale jakie miał czekolady, słodycze, konserwy! Miał to dać sąsiadom, ale trochę podzielił się z nami. W tym zdarzeniu z pistoletem chodziło o to, że Niemiec chciał po prostu sprawić radość trzynastoletniemu chłopcu, dać mu trochę „frajdy”, pozwalając strzelić z prawdziwego pistoletu. To był przykład, że i tam byli dobrzy ludzie.
Kiedy do Albigowej przyszli Sowieci?       
4 sierpnia 1944 roku. Jak front w 1944 roku przyszedł do nas, to my byliśmy na samej granicy tego frontu (ten przysiółek „Granica” pod Markową). Tutaj usadowili się Sowieci, a w Kraczkowej, Łańcucie, Husowie byli jeszcze Niemcy. Przyszło drugie zniewolenie. Jeden okupant odszedł, drugi przyszedł. Jak przyszli do nas to u sąsiada kwaterowali, ponieważ nasz dom był z szosy na Husów niewidoczny. Przynieśli polską gazetę, która zaczęła wychodzić z związku z powstaniem I Armii WP pod dowództwem generała Berlinga.
A powiem jeszcze, jak Sowieci przyszli, jaką my mieli tragedię. Przyszli i od sierpnia do ofensywy styczniowej tu kwaterowali. Chodzili, kradli konie, najwięcej w Markowej. Tak było, że ukradli konia i poszli do sąsiada sprzedać go za „horyłkę”. Broń sprzedawali za pół litry „horyłki”. Przyszło ich dwóch do sąsiada i sprzedawali zegarek za pół litry „horyłki”. Dał gość, bo samogon się pędziło, zresztą była kontyngentówka (wódka dawana przez Niemców w zamian za oddanie kontyngentu – przyp. MO), a ten wziął wódkę i zegarek wydarł temu sąsiadowi. A było tak, że sprzedawali karabin, byli tacy, co kupowali za pół litry wódki, a później w nocy przyszli i jeszcze go zabierali, że on jest wróg. Przyszli do mojej matki i: „Mołoko majesz?”, a wiedzieli, bo jeszcze w lecie drzwi do obory były otwarte. Mama mówi: „Nie.” „A krowę majesz?”. Mama mówi, że nie cielna, nie doi się. A ten: „To zastrylat’!”. Ledwo my uprosili. Chcieli zastrzelić tą krowę. A u jednego pod Księżym Lasem przyszli Sowieci, na kilka dni przed odjazdem na ofensywę styczniową. Przyszli w nocy do jednego gospodarza rabować, poopierali karabiny w sieni i biorą się za penetrowanie domu. A ten cwany gość schował jeden karabin i zaraz poszedł do dowódcy, niedaleko było dowództwo tej kompanii czy batalionu. I przyszli tamci z dowództwa, on tą broń oddał, powiedział, co jak. Jeszcze się tam znęcali nad tymi żołnierzami, co chcieli rabować. Jak później opuszczali kwaterę przed wyruszeniem na front, to wszyscy domownicy opuścili ten dom trzy dni wcześniej, bo się bali, że ich wymordują z zemsty.
Jak już mówiliśmy o dobrych Niemcach, to czy dobrych Rosjan pan spotkał?
Z Rosjanami bezpośrednio nie było tego kontaktu.
 A co myśmy przeszli podczas jednego i drugiego frontu! W 1939 roku siedzieliśmy w tzw. „grubie”, to nie była nawet piwnica, to była „gruba” wykopana pod sąsiekiem i przyłożone tam strop, legary i słoma, zboże. To tam my przeżyli 1939 rok, najazd hitlerowców a później, jak Sowieci szli to kryliśmy się u sąsiadów, bo byliśmy na granicy ognia, ale ocaleliśmy.
Co mnie jeszcze spotkało! Za okupacji w Generalnym Gubernatorstwie wychodził polskojęzyczny tygodnik „Siew”…
Tzw. „prasa gadzinowa”.
Tak. I kiedy w 1943 roku armia hitlerowska cofała się spod Moskwy przez Smoleńsk, Katyń, to natrafili na groby katyńskie. Powołano Międzynarodową Komisję Lekarską, która dokonała ekshumacji zwłok polskich oficerów. Potem w tym czasopiśmie, tygodniku „Siew”, podali wszystkie nazwiska i dane personalne tych pomordowanych.
Ktoś miał to czasopismo w Albigowej i pokazywał?
Ja miałem, ja to kupowałem, czy nawet prenumerował. Ja te wszystkie listy ekshumowanych zwłok miałem. Bo o tym szczególnie Niemcy nagłaśniali. Nawet instalowali głośniki w Łańcucie i wiadomości z frontu podawali. Jak później klęskę ponosili to już nie było to w praktyce stosowane. I co się stało później w 1944 roku. Wiedzieli ludzie, że ja miałem zamiłowanie do majsterkowania, a jeszcze jak to młody chłopiec, lubiłem te korkowce i to strzelanie  na Wielkanoc, to była pasja tych młodych lat. A, że kolegowałem z takim starszym z jednej miejscowości, nie chcę mówić, kto to był, ale wiedział, że ja te materiały o Katyniu mam. I wreszcie zaczęło się okrutne prześladowanie. A mówię, że front już przeszedł. Zbieraliśmy z kolegami łuski. Z karabinowych robiło się zapalniczki, karbitówki lampy, a te długie artyleryjskie łuski to był materiał mosiężny i to było naprawdę coś cennego. Nie strategiczny środek bojowy,  ale tak dla domowych potrzeb można było wykorzystać. I ja miałem je też. Drzewo było poskładane na budowę domu, nakryte i w tym drzewie była sprężyna do automatu ruskiego  - pepeszy i zamek od karabinu. Przyszli jacyś uzbrojeni ludzie i szukali u mnie broni. Znalazłem, schowałem to, tych łusek znaleźli trochę, ten zamek od karabinu mama wrzuciła do studni jak robili przeszukanie. Ale sprężynę od automatu mi znaleźli i parę tych łusek itd. Pytali: „Gdzie jest reszta? Gdzie automat?”  Ale przede wszystkim o te materiały katyńskie.
Pytali się?
Ale jak się pytali! Jak mama to posłyszała, to potem spaliła wszystko, bez mojej wiedzy.
 A to Rosjanie pytali czy milicja?
Nie, jak ja się później dowiedziałem to byli partyzanci, ale nie z prawicy.
Z PPR-u, może Armia Ludowa?
Chyba tak, bo Bataliony Chłopskie były pod egidą AK. Jak przychodzili jesienią to zachodnia połowa Polski była jeszcze okupowana przez Niemców. Ale my przeżywali, jak przyszli w nocy, pierwszy strzał dali w okno, który przeszedł przez drzwi do sąsiedniej izby i w sąsiedniej izbie od zachodu oknem z powybijanymi szybami wylatywał. To był pierwszy dzień jak przyszli. No i chcieli, żeby to oddać. Ja byłem gotowy na wszystko, i na śmierć. Nie wiedział człowiek, kiedy to przyjdzie. Nieraz po dwóch tygodniach przyszli. Nieraz po tygodniu. I tak się to wlokło. I raz (trzech ich było) wyprowadzili mnie, do lasu, że mnie zastrzelą.
Tutaj?
 Nie, na „Granicy”. Tam jak Księży Las, jak się na Husów jedzie. Wyprowadzili mnie tam proszę pana, powiedzieli, że mnie zastrzelą. I trzy razy, dziś jeszcze te strzały słyszę, trzy razy obok mnie, za uchem z tyłu, jak rozstrzeliwali w Katyniu, strzelano mi.
Chcieli pana nastraszyć w ten sposób?
Tak. Zdałem się na wolę boską, że na śmierć, i nie wykonali tego wyroku. Przyszli i puścili mnie. I kiedy się zakończyło to wszystko i dlaczego? 8 września u nas w Albigowej na Matkę Boską jest odpust parafialny. W tym czasie ukrywał się mój kuzyn z Wysokiej, który był w wieku poborowym, nie chciał iść do tej Armii tzw. Ludowej, Wojska Polskiego. I był u nas w tym dniu. To był dzień powszedni. My poszli, byliśmy z mamą na mszy w Albigowej, przyszliśmy, mama przygotowuje obiad, a w sąsiedniej izbie kuzyn przebywał. Był uzbrojony, bo należał do AK. Młóciło się w tych czasach cepami, a dom był pod jednym dachem -  dwie izby, sień, a później obora i jakby taka przybudówka, jakby stodoła, i tam było zboże złożone. Leżało od sierpnia i czekało na młócenie, bo młóciło się później. I wtedy 8 sierpnia jeden z tych ludzi tam wpakował rękę, czy tam w słomie gdzieś nie jest schowana jaka broń, czy te materiały. Przewalił rękę po łokieć na kosie! Tam była wbita kosa z drugiej strony. Przewalił, krew zaczęła kipieć z ręki, drugi zdarł koszulę, oderwał rękaw i zabandażował go. Wyszedł z drugiej izby kuzyn mój i legitymuje ich, z pistoletem w ręku, a ja tylko złapałem go (Walenty mu było na imię) i mówię: „Waluś nie rób tragedii, bo przyjdą w nocy i nas pomordują i spalą!”. Później powiedział mi: „To było tylko na twoja prośbę”, bo on by ich zdekonspirował. A oni w tym czasie czmychli, uciekli. I na tym się cała sprawa skończyła..                   
To ile razy tak przychodzili do pana?            
Najmniej z pięć razy.                          
I to raczej tak wieczorem, w nocy?                           
W nocy, o dwunastej godzinie.                        
I zawsze chcieli tych materiałów, żeby im pan dał?              
Materiały i broń, że posiadam.
O broni. Ja panu dziś to wyznam i dziś się tego nie boje i nie wstydzę. Miałem broń nie dla walki. Ja zmajstrowałem taki pistolet, ale poskładany z części różnych i na 100 metrów ja wronę sprzątałem. Ja im to później oddał, że to tyle mam. Lubiałem majstrować. I moja gehenna się zakończyła wtedy.
A jeszcze zapytam: jak oni wyglądali wtedy? Czy np. ubierali jakieś kominiarki, żeby ich nie rozpoznać?
Nie. To byli ludzie obcy, nieznani w Albigowej. Przewodnicy, kierownicy i „dobrzy instruktorzy”, ja wiem, kto to. Rok temu spotkałem jednego człowieka z tej miejscowości, nie powiem z jakiej  i rozmawiałem na tematy, co się dzieje w Polsce, w świecie i on mi daje za przykład, jacy są ludzie, jacy są fałszywi, itd. On mi wspomina tego człowieka, który był przewodnikiem i powodem wszystkiego, co mnie spotkało. A ja mu tylko powiedziałem „trafiłeś w dziesiątkę, bo nie chcę ci dziś mówić, co ja miałem z nim, co on zrobił.”
Oni byli tu z okolicy, ale wie pan, nie powiem.
Ludzie ich znali?
Tutaj wątpię, czy ich kto znał.
Czy za czasów wczesnego komunizmu działało tu jakieś podziemie antykomunistyczne, np. WiN (Wolność i Niezawisłość)?
Była taka organizacja w gimnazjum w Łańcucie o nazwie „Orlęta”, kilku było z Albigowej. Niektórzy przeszli więzienia. Ze Soniny był kolega Magoń, który później był prezesem Okręgowej Spółdzielni Mleczarskiej, razem my w jednym biurze siedzieli. A jako takiej opozycji w Albigowej nie było. Dopiero jak nastała „Solidarność”.
Teraz zapytam o reformę rolną za komunizmu. Jak ludzie reagowali na nią?
Jeżeli chodzi o reformę to mieliśmy tutaj folwarki Potockiego. (Alfred Potocki IV  - ordynat, właściciel zamku w Łańcucie, browaru, Spółki Akcyjnej dla Przemysłu Spirytusowego i rozległego kompleksu dóbr ziemskich o powierzchni 19,5 tysięcy hektarów - przyp. TCz) Wszędzie rozdawali ziemię chłopom, a w Albigowej ludzie pokłócili się, co, kto, gdzie, komu, jakie korzystniejsze ziemie rozdać. Wreszcie „położyło na tym rękę” Ministerstwo Rolnictwa i zrobili Państwowe Gospodarstwo Rolne i stadninę koni, a później Instytut Sadowniczy. Sonina, Wysoka, Krzemienica, Głuchów, wszyscy skorzystali z reformy rolnej, a u nas nic. Była nadzieja na prywatyzację w 1956 roku po wypadkach październikowych, ale niestety nic się nie zmieniło.
Kiedy już mowa o dobrach Potockiego to zapytam, co się mówiło o samym Potockim?
Jest faktem, że nie był zdrajcą ojczyzny. Świadczy o tym, że w 1939 roku w czasie bombardowania trzy bomby spadły na Łańcut. Łańcut był zastrzeżony. Potoccy nie byli zdrajcy, ale to byli skoligaceni z rodami arystokratycznymi z Europy, w tym z Niemiec (ojcem chrzestnym hrabiego Alfreda Potockiego był były cesarz niemiecki Wilhelm II – przyp. MO). Niemcy dostali polecenie by tego zamku nie naruszyć. A jak przyszli Sowieci to zrobili towarzysze w zamku w sali balowej zabawę w butach z ćwiekami żelaznymi. A w Parku Angielskim wykarczowali wszystkie drzewa i buraki cukrowe oraz pszenicę tam siali. A jeden z towarzyszy powiedział: „Ten zamek będzie mój”.
A co ludzie mówili o Potockim jeszcze przed wojną?
Z mojej rodziny pracowali jako fornale na folwarku. To dostawali prócz wynagrodzenia tzw. ornarie w postaci produktów rolnych. I ci sami, co pracowali później w Państwowym Gospodarstwie Rolnym, to mówili, że niebo a ziemia jak tam zarabiali, a tu jak zarabiają.
Jak wyglądała służba w Ludowym Wojsku Polskim?
Przyszedłem do wojska 19 listopada 1949 roku, a wtedy naczelnym dowódcą był generał Michał Rola - Żymierski. Była prawdziwa wolność. Rano i wieczór odmawialiśmy modlitwę. Była zbiórka chętnych do modlitwy. Nie było rozkazu, ale wszyscy szli. Rano się śpiewało się „Kiedy ranne wstają zorze”, a na wieczorną modlitwę „Wszystkie nasze dzienne sprawy”. Z orkiestrą prowadziliśmy cały garnizon wojska (który liczył koło 12 tysięcy) do kościoła. Kilka pułków było.


A gdzie pan służył?
 To było Braniewo. 16 Dywizja Pancerna, Jednostka 32/34. W niedziele zbieraliśmy się do kościoła i nie trzeba było przepustki. Jeden, jedyny kościół był ocalały. A z pozostałych kościołów w Braniewie zachowała się ściana frontowa, na której był Chrystus, czy Matka Boska. Podczas mszy świętej w czasie podniesienia kompania honorowa prezentowała broń. I tak było od listopada do maja, kiedy pojechaliśmy na poligon do Drawska Pomorskiego, największy poligon w Polsce.
W jakich latach pan był w wojsku?
W latach 1949-1952 roku. Byłem aż trzy i pół roku, ponieważ sytuacja w świecie była bardzo napięta, groził wybuch III wojny światowej i naszemu rocznikowi przedłużono służbę wojskową o rok. Nas i tak nie chciał kapelmistrz puścić i my nie chcieliśmy wyjść, bo orkiestra by się rozpadła. A trzeba by było w tym czasie nowych poborowych wyszkolić. Kiedy przyjechaliśmy z poligonu, w międzyczasie była zmiana na stanowisku ministra obrony narodowej. Michała Rolę-Żymierskiego zastąpił sowiecki generał Konstanty Rokossowski. Już wiedzieliśmy nieoficjalnie, choć jeszcze nie było rozkazu, że w pułku we wszystkich salach są zdejmowane krzyże. Ja przyszedłem do wojska z przygotowaniem muzycznym, więc kapelmistrz mnie mianował komendantem elewów (małoletnich chcących się uczyć zawodu muzyka wojskowego). Później wysyłali do szkoły kapelmistrzów w Rembertowie. Ja też miałem tam trafić, ale nie zgodziłem się. Jak my przyszli w listopadzie 1949 roku to zastaliśmy koszary w kiepskim stanie. Nie wszystkie okna były oszklone i wszystko robili żołnierze we własnym zakresie. Zapytałem się elewów czy życzą sobie krzyż na sali. Wszyscy powiedzieli, że tak. Ponadto, co tydzień odwiedzali ich rodzice, których też pytałem o to samo. Też nie protestowali. Poszedłem do stolarni, zrobiłem do wszystkich sal krzyże i zostały one zawieszone. Gdy nastał Rokossowski, krzyże pozdejmowano, a u mnie krzyż wisiał jeszcze ze dwa tygodnie. I przyszedł raz kapelmistrz, bardzo szlachetna osoba, przedwojenny profesor. Zapytał mnie: „A co u was obywatelu Szmuc robi krzyż na sali?”. A ja powiedziałem: „Krzyż wisiał od początku za zgodą elewów i ich rodziców i obywatel kapitan też o tym wiedział, a nie było rozkazu zdejmowania”. Nie zgodziłem się więc na jego zdjęcie. Z kompanii sąsiedniej zawołał służbowego i nakazał mu zdjęcie krzyża. Służbowy go zdjął bez żadnego komentarza, ja schowałem krzyż do szafy. Kapelmistrz wziął mnie następnie do biura, aby mnie „wyprostować”. Ja przypomniałem mu o wolności wyznania i stosowania praktyk religijnych, która była zapisana w konstytucji. A on do mnie: „A jak wyobrażacie sobie wolność wyznania w wojsku? Jeden żyd będzie się modlił bijąc głową o ścianę, drugi mahometanin będzie bił czołem o ziemię, trzeci coś będzie wajczał.” Ja przypomniałem, że odkąd od listopada jestem to w wojsku byli ludzie różnych wyznań, i nikt problemu nie widział. I na tym się skończyła rozmowa. Gdy wychodziłem z wojska, byłem „prawą ręką” kapelmistrza, odpowiadałem za repertuar, bibliotekę, przepisywanie nut, wiele odpisałem dla swojej orkiestry w Albigowej. Gdy odchodziłem do cywila to posłał za mną list pochwalny do Rejonowej Komendy Uzupełnień w Łańcucie. W orkiestrze wojskowej nie mieliśmy zajęć politycznych. Mimo, że wszędzie indziej byli oficerowie polityczni i w sztabie był tzw. „informacyjny”, to był zastępca dowódcy pułku… Zostaliśmy natomiast przydzieleni do innej kompanii na te zajęcia polityczne. Gdy była inspekcja pułku to do nas przychodzili oficerowie w polskich mundurach, co nawet po polsku dobrze nie umieli, a przeprowadzali inspekcję zajęć politycznych. Kaleczyli polszczyznę. Raz pamiętam jak politruk zaczął opowiadać sprawy, które mnie się w głowie nie mieściły. I ja wstałem i zakwestionowałem to. On się zdenerwował, przerwał zajęcia i zabrał mnie do sztabu, a tam był ten zastępca dowódcy („informacyjny”). Zapytał o co chodzi, a ten porucznik mówi, ze ja zakwestionowałem treść jego wykładu. Zastępca dowódcy kazał mi odmaszerować, a zostać porucznikowi. Znajomy z Rzeszowa, który pracował w jego biurze jako pisarz sztabowy, słyszał krzyk tego oficera informacji przez drzwi.. Wszyscy koledzy   z kompanii mówili, że albo na „białe niedźwiedzie”, albo do karnej kompanii pójdę. Tymczasem wieczorem przyszedł do mnie ten  znajomy pisarz i spytał mnie, co dokładnie się stało, bo słyszał, że ten oficer - wykładowca został okropnie „objechany”. Nie zeszło długo, ten oficer został gdzieś przeniesiony, a mnie włos z głowy nie spadł.
Dziękujemy panu serdecznie za wywiad.