sobota, 5 maja 2012

Brzoza i głaz - wspomina Alfred Budzyński



Z Alfredem Budzyńskim rozmawiają: Magdalena Podwyszyńska, Janina Haładyj-Różak i Michał Okrzeszowski

Strzelanina… ucieczka… strach… bombardowanie… znowu ucieczka… trupy, pełno trupów… To wszystko brzmi jak jakiś koszmarny, chaotyczny sen.  Jednak po śnie następuje oczyszczające przebudzenie. Potem człowiek zapomina o koszmarze… Ale  jak dalej żyć, jeżeli to nie był sen ? Niestety, to nie był sen. To tragiczna historia dziecka pozbawionego dzieciństwa. Pan Alfred Budzyński, emerytowany nauczyciel z Wysokiej ma obecnie 76 lat. Podczas wywiadu opowiedział o swoich traumatycznych przeżyciach z okresu wysiedleń i pacyfikacji Zamojszczyzny, a także podzielił się z nami swoją twórczością. Poniżej zamieszczamy wywiad, a w dalszej części wiersz i opowiadanie pana Alfreda.


Na początek pytanie, od którego zawsze zaczynamy. Kiedy i gdzie się pan urodził?
Urodziłem się 21 lipca 1935 roku we wsi Turzyniec (powiat zamojski).  Wieś podlegała gminie Zwierzyniec. W Zwierzyńcu w czasie okupacji był obóz koncentracyjny (ja nawet piszę o tym obozie).  Odbywało się też wiele akcji pacyfikacyjnych...
 Pamiętam, gdy zabierali ojca do obozu w zamojskiej Rotundzie.  Po pewnym czasie został jednak  zwolniony, bo powiedział, że jest stolarzem, który umie robić żłoby (był już wtedy ciężko chory). Więźniowie raz dziennie dostawali zupę z pokrzyw. Traktowani byli jak zwierzęta:  nie dano im nawet łyżek do jedzenia,  pryczy do spania też nie mieli. Wszy łaziły im po ciałach. Znaleźli jednak sposób na zjedzenie zupy. W ręce wpadła im butelka, więc zrobili z niej naczynie.  Na koniec, kiedy tata mi to opowiadał, dodał, że na dnie kotła leżało końskie kopyto z podkową. Zupa dla więźniów powstawała więc z gotowania padliny...
Jeśli chodzi o mnie to wraz z matką kilka razy zostałem ostrzelany przez nadlatujący samolot, a byłem przecież jeszcze dzieckiem. Pamiętam, jak się czołgaliśmy. Obok kule, mama mówi: „Kładź się!”. Jak na froncie. Schowaliśmy się w wąwozie. Pamiętam gwizd kul. Ta, która dalej przelatywała, to gwizdała, a ta która upadała obok mnie – furkotała. Dostałem szoku nerwowego. Jego skutki często się objawiały. Śpiąc w nocy, zrywałem się i uciekałem w pole. Budził się we mnie instynkt samozachowawczy. ..
Był to już koniec wojny, trwała bitwa pod Zwierzyńcem, gdzie partyzanci działali bardzo aktywnie.  Tam działał oddział AK porucznika „Podkowy”. W tym czasie już na ulicach stały zniszczone czołgi (pamiętam pięć sowieckich i trzy niemieckie tygrysy).  Mój ojciec był już zwolniony z obozu i został wyznaczony do zakopywania trupów niemieckich. Ja, jako dziecko, towarzyszyłem mu. Na pytanie ojca, co się stało z czołgistami, Rosjanin użył drutu jako haka, odsłonił wnętrze wraku czołgu i mówi: „Pasmatri!”[1] . Spalili się, nie było ich...
 Rosjanie kazali zaciągnąć znalezione trupy w okopy i tam przykryć je ziemią. Jeden z Niemców był w samych kalesonach i czapce, może ludzie resztę zabrali? Pamiętam jednego trupa radzieckiego. Chłopak, może 16 lat. Rzucił granatem w gąsienicę czołgu. Wtedy Niemcy pociągnęli serię z karabinu maszynowego i zabili go...
Rosjanie swoich rannych zostawiali ludziom. Nie  mieli czasu ciągnąć ich ze sobą... 
Po osadzeniu ojca  w obozie skonfiskowano nam cały inwentarz. U nas na Zamojszczyźnie, gdy więzień znalazł się w obozie koncentracyjnym, to w zależności od  jego zeznań (wymuszonych torturami), od ich wagi, skutki ponosiła rodzina.
Opowiem wam o egzekucji dzieci z rodziny o nazwisku Świstek, były to trzy dziewczynki. Najstarsza miała 15 lat, średnia 9, najmłodsza 7. Ojciec  ich przebywał w obozie w Oświęcimiu, brat został zabity przez partyzantów bo poszedł „w bandę” [rabunkową]. Pewnego dnia, pewnie przez jakiś donos, przyjechał do nich Niemiec. Zapytał czy są wszystkie. Nie było jednej z młodszych; poszła kupić pastę do butów. Podążył za nią. Przyprowadził ją pod dom i na podwórku zastrzelił każdą. Nawet nie ma grobu; rodziców nie było, brata też.  Nawet nie wolno było ich pochować na cmentarzu. Według rozkazu: tam, gdzie zabite, tam mają być pochowane.  Bez trumien. Dopiero po wojnie odbyła się ekshumacja, przy której byłem obecny. Dotąd oglądałem, dopóki nie wyrzucono z tego padołu kupionej przez dziewczynkę pasty do butów. Dziecko tak kurczowo trzymało owy pojemnik, że znalazł się on wraz z nią pod ziemią. Dłużej nie mogłem na to patrzeć...
Przez 8 lat byłem głuchy. Po operacji w Szpitalu Wojskowym w Lublinie odzyskałem słuch...
Po wojnie chodziłem do szkoły podstawowej na Wywłoczce, która znajdowała się w baraku byłego obozu koncentracyjnego w Zwierzyńcu... 
Nie należę do kombatantów, ani do żadnego związku. Działałem w „Solidarności”.  Dlatego jestem bardzo rozczarowany rzeczywistością, która nas otacza. Zabrakło nam solidarności w okresie rozwoju Polski. Może jesteśmy genetycznie obciążeni, że nie potrafimy zagospodarować wolności? Zwycięża prywata, nie pozostawiając wiele dla pro publico bono...
Był czas, kiedy miałem zginąć. To było, gdy zabierali ojca do obozu. Zgromadzili wtedy mężczyzn z okolicy na drodze obok naszego domu. Ja też się tam znalazłem. Jeden Niemiec wołał coś za głuchą staruszką. Ona się nie obejrzała, więc zastrzelił ją. Zabili też  gospodarza, którego żona ukryła w jamie na ziemniaki. Rozstrzeliwali tych, którzy się ukrywali przed wysiedleniem. Ale jak ludzie  mieli się nie ukrywać? Wiedzieli przecież, co się stało w wiosce Sochy niedaleko nas. Zamordowano tam 182 osoby, ten fakt podaje też Norman Davies... Pistolet już był w górze, żołnierz za chwilę miał oddać do nas strzał tylko dlatego, że mama nie rozumiała co ten Niemiec do nas mówi. Ale wtedy pojawił się drugi Niemiec, wołając, że potrzebne są siekiery. Trzeba było rozbić wejścia do piwnic, gdzie ukrywali się inni mężczyźni. Tak zostaliśmy uratowani...
Jakie były zabawy po wojnie? Chodząc do szkoły kopaliśmy czaszkę ludzką jak piłkę, sądząc, ze to czaszka niemiecka. Wszędzie były trupy. Mój kolega zjeżdżał na tyłku ze wzniesienia koło cmentarza, kiedy zobaczył but wystający z ziemi i goły piszczel… Ale to jest okropne! Po co ja wam takie rzeczy opowiadam?
Choćby po to, żeby ludzie znali historię i by takie rzeczy już nigdy się nie powtórzyły.
Wie pan, zło jest w każdym człowieku. Woźny z liceum, do którego chodziłem w Józefowie Biłgorajskim opowiadał, że pod tą szkołą Niemcy rozstrzeliwali Żydów. Mur był postrzępiony kulami. Rozstrzeliwali w Wigilię. A później siadali do stołów i śpiewali „Stille Nacht”  (niem. Cicha noc) – zachowywali się jak przykładni chrześcijanie! Tego nigdy nie mogłem zrozumieć…
Połowa mojej miejscowości, Turzyńca, została spalona. W Zwierzyńcu była  potyczka , w której zniszczonych zostało 5 czołgów sowieckich i 3 niemieckie. Wtedy Niemcy skierowali się na lasy, a tam  dobrali się do nich partyzanci. Potem zawiadomili eskadrę samolotów i moja wioska była ostrzeliwana. My uciekaliśmy, bo dookoła pożar i spadające pociski moździerzowe. Dobiegliśmy do pola z pszenicą. Ja byłem ubrany w czerwony sweterek, i mówię: „Mamo, pomyślą, że to mak.” A brat ubrany w niebieski, mówi: „Mamo, pomyślą, że to bławat”. 
Miał pan tylko brata, czy jeszcze jakieś rodzeństwo?
Była jeszcze siostra. Żyła dwa lata. Nie wytrzymała tych „jaskiniowych” warunków i zmarła na zapalenie płuc…
Niemieckie samoloty były chyba zaopatrzone w jakieś syreny, bo strasznie wyły. Najgorsze było to wycie. Chyba właśnie przez nie dostałem szoku nerwowego. W czasie tego bombardowania ogromny głaz ważący może około 150 kg został wyrzucony pomiędzy konary brzozy. Brzózka ta rosła niedaleko naszej szkoły – tej założonej w dawnym baraku obozu koncentracyjnego (pewnie był to jakiś barak administracyjny). To drzewo rosnąc podnosiło kamień do góry.  Tak, jakby był to jakiś symbol naszego uciemiężenia. Później ją ścięli. Nawet napisałem opowiadanie na ten temat: „Świeczka dla ściętej brzozy.” 
Naszej rodzinie groziło wysiedlenie. Moich ciotecznych braci wysiedlono do obozu w Majdanku. W domach wypędzonych Polaków osiedlano tzw. „czarnych Niemców” – pochodzących spoza Niemiec, np. z Besarabii. Kilka lat temu spotkałem byłego partyzanta. Opowiadał jak podszedł wraz z kolegami do domu zajętego przez osiedleńca. Niemiec zaczął strzelać. Podeszli więc do domu, rozerwali strzechę i rzucili wiązkę granatów. Potem było kilkanaście pogrzebów (wtedy akurat tamci Niemcy urządzali sobie chrzciny). Nie było „zmiłuj się!”. To oni przyszli i zaczęli tę zbrodnię...  
A jak się pan ukrywał?
Uciekaliśmy do lasu i do innych wsi, bo inaczej by nas zabili. Pewnie nawet by nas nigdzie nie zabrali, tylko od razu zastrzelili na miejscu. Przez jakiś czas ukrywaliśmy się  u człowieka, który zadeklarował narodowość ukraińską. Ukraińcy mieli przywileje, nie byli wysiedlani. Przez dziurkę w desce obserwowałem świat, pamiętam te. zachody słońca. I zawsze widziałem taki niebieski kwiatek… Potem uciekliśmy do partyzantów.  W lasach jeszcze przez kilkanaście lat istniały te partyzanckie schrony....
Gdy odbywała się akcja pacyfikacyjna, Niemcy otaczali wieś, ale początkowo nie wchodzili do niej, tylko obserwowali przez lornetki, kto się ukrywa. Wtedy wkraczali i rozstrzeliwali na miejscu tych, którzy usiłowali się schować. Wtedy, gdy ojca zabierali, kiedy wioska była otoczona, wpadła do naszego domu młoda Żydówka. Prosiła, żeby ją schować, bo była prowadzona na śmierć. Ojciec mówi: „Chowaj się gdzie możesz!”. Matka wyjrzała na dwór żeby zobaczyć, gdzie są ci Niemcy, a oni to zobaczyli i przyszli do nas. Na szczęście nikogo nie znaleźli. Nie wiemy gdzie ta dziewczyna się ukryła, ale prawdopodobnie została zamordowana. Nigdy później jej nie widziałem… Jej nie udało się uratować, ale pszczelarz Tadeusz Barański ze Szczebrzeszyna przechował Żyda w ulu. Zrobił dla niego schron pod samą pasieką. Niemcy nic nie podejrzewali. Chyba bali się użądleń, więc blisko nie podchodzili i dzięki temu przeżył.
Każdy na Zamojszczyźnie musiał w domu trzymać portret Hitlera. To był obowiązek. Gdy spotkało się Niemca, to należało go pozdrowić: „Heil Hitler!”. Ludzie to przeinaczali, i kto odważniejszy ten wołał: „Sraj Hitler!”
Potem Pan Alfred mówił o swojej twórczości literackiej.  Nie znaliśmy jej, więc przeczytaliśmy wspólnie wiersz „Wszy”  i jedno z opowiadań  Pana Alfreda Budzyńskiego: „Cywilizacja z martwą twarzą”
Pomilczeliśmy trochę.  Nie potrafiliśmy Pana Alfreda już o nic zapytać. Chcemy przedstawić  czytelnikom te właśnie utwory, a Panu Alfredowi podziękować za wiele wrażeń jakie nam dała rozmowa  z Nim w Wysokiej.  
                                                                   
                                                                      Wszy
                                                           Wszy żądne krwi
                                                                       Z tyfusem plamistym,
wszy hitlerowcy,
pasące bez przerwy się krwią
chorych,  umierających,
wdeptanych w błoto.
Jesteś młody, spragniony życia
Pytasz: kto ich powołał?
Rozplenił w łażące szeregi?
Jak mógł ten człowiek
- i czy to był człowiek?
Stworzyć na obraz
i podobieństwo swoje
miliony maszerujące
na podbój świata,
miliony morderczej nicości,
a za nimi w odwodzie,
w pochodzie
- robactwo.
Jeden wódz,
Jeden rząd,
            Jeden mord,
            Jedno robactwo.
             Stosy mordowanych i gazowanych.








Cywilizacja z martwą twarzą
Pewnego lata. już nie pamiętam, jaki był to rok, odwoziłem do Zamościa dawnego kolegę; znaliśmy się od czasów jeszcze szkoły średniej, którą kończyliśmy w Józefowie Roztoczańskim koło Biłgoraja. W życiu miałem wielu kolegów i znajomych, najwięcej podczas służby wojskowej. Niestety, czas zachowuje się jak ścierka i z tablicy naszej pamięci wymazuje obrazy zdarzeń i wizerunki osób niegdyś' nawet nam bliskich. Pozostawia czerń, gotową do zapisania czymże by innym, jak znów nietrwałą kredą. A może czas nie ściera, ale na stare nakłada nowe. a wszystkie przeszłości, jak chce psychologia, odsyłane są do lamusa naszej podświadomości. W przyrodzie nic nie ginie, ale przecież się gdzieś ukrywa.
Mój kolega nie należy do tych, którego mógłbym zastąpić innym. Wspólne refleksje, zwierzenia, a nawet młodzieńcze przygody sprawiły, że należy on do mojej duchowej rodziny. Człowiek żyjąc wybiera sobie, jak pisał Lew Tołstoj, duchową rodzinę i skupiają wokół siebie do końca życia.
Kiedy opuściłem dom kolegi znajdujący się w pobliżu pięknego parku zamojskiego, powoli zapadał jasny wieczór. Do odjazdu autobusu z Zamościa miałem jeszcze dwie godziny, więc usiadłem na ławce w parku. który powoli pustoszał: lipcowe niebo było czyste, wypogodzone, gdzieniegdzie zaczęły się pokazywać pierwsze gwiazdy. Są one dla mnie zwiastunami spokoju i pokoju takiego mistycznego, nie dającego się wysłowić, tak jakby z innego świata.
Bach. Beethoven, Szopen zostali uznani przez pokolenia za genialnych artystów, a przyroda? Te obrazy, które maluje przed moimi oczami. są przecież też genialne. Gwiazda promieniuje kojącym spokojem, drzewo wyraża swą duszę. Zagłębiłem się w mile duchowi mojemu rozmyślania.
-    Hola, hola - odezwał się gdzieś we mnie rozum: zawsze się odzywa, kiedy popadam w podobne stany. Teraz leż przywoływał mnie do realiów życia.
-    Nie przyprawiaj przyrodzie wąsów i brody - sprzeciw lewej półkuli
bębnił po czaszce. - Ona nic nie wie o duszy, to nic jest jakiś tam Goliat na obraz i podobieństwo twoje.
- Ale przecież jeśli odmówimy kosmosowi świadomości, to działał on będzie jak maszyna, a te gwiazdy, planety będą tylko martwymi kółeczkami w tej maszynie - dyskutowałem z własnym racjonalizmem. - Dwa plus dwa jest cztery i ja to wiem, i tyto wiesz. Ale wydaje się. że przyroda też o tym wie i że ta wiedza jest zawsze w kodzie, według którego tworzy swoje struktury.
Niebo pogodne, ale z mojej głowy wychodzą różne chmury o różnym zabarwieniu, wspomnienia, których nawet nie chcę przywoływać; dobrze mi na tej ławce, cicho, samotnie, trawa pachnie wilgocią, nie chcę psuć sobie relaksu. I oto gdzieś' z dawna minionych lat wyłazi ciemna, prawic czarna chmura moich wspomnień. Po co? tu, teraz, po co? Ta ciemna chmura ze spokojnego, ciepłego wieczoru porywa mnie w ponury listopad z lat okupacji. Zza każdego drzewa wyłażą obrazy i słowa; mój dziadzio otoczony rodziną, przy naftowej kuchennej lampie, świadek potwornej zbrodni
-    opowiada. Ja, ośmiolatek, słucham, by nie zapomnieć. Czuję grozę
i strach. Zdaję sobie sprawę, że ulubiony mój Szczebrzeszyn to miejsce,
gdzie w biały dzień potwory mordują ludzi. Łapią i mordują.
A przecież tu urodziła się moja matka. Jej rodzice, a moi dziadkowie, uprawiali zagony na zboczach wzgórz Roztocza. Żyli spokojnie pod kwitnącymi bzami i takich ich zapamiętałem z najwcześniejszego dzieciństwa:
-    wyciszonych, uśmiechniętych, rozradowanych bujną przyrodą. Teraz dziadka - atletycznie zbudowanego chłopa - hitlerowcy wyznaczali na różne przymusowe roboty, do forszpanu. Odmowa wykonania takiej pracy była zagrożona wywózką do obozu koncentracyjnego albo wręcz karą
śmierci, podobnie jak zabicie cielęcia czy świni. Nic było głowy, aby cieszyć się zielonymi wzgórzami.
Ten dzień listopadowy był zapłakany i przesuwał się od rana do wieczora po rozkisłej błotnistej ziemi. Siedzieliśmy wieczorem przy owej lampie, elektryczności wówczas nie było, radia też nie. Zresztą za radio groziła kara śmierci. Dziadek nic bacząc na mój młody wiek - a może właśnie dlatego, abym zapamiętał - zaczął opowiadać, co za dnia właśnie był widział. Pilnował z troskliwością swojego pola, robił często obchody granic, aby na własne oczy stwierdzić, jak wykiełkowało posiane zboże, jak rośnie, czy deszcz nie zmył w dolinę ziemi, ziemniaki nie zarosły chwastami, ozimina nie spleśniała. Powodów do obchodów było zawsze mnóstwo i bezustannie przysparzały one nowych zajęć. Dzisiaj rano także odbył się obchód. Niedaleko pola było miejsce zwane okopowiskiem - ciemnoborze szczebrzeszyńskie. Tam zaszedł dziadek i tak stał się świadkiem, który właśnie przekazywał potomnym, co ujrzał.
-    Hitlerowcy dokonywali tam egzekucji na spędzonych w to miejsce
Żydach - opowiadał. - Już wcześniej złożone również z Żydów komando musiało wykopać dół w kształcie fosy, przeznaczony na masowy grób. Nad tą fosą z jednej i drugiej strony ustawiano ludzi - dzieci, starców, kobiety - bez wyjątku, i rozstrzeliwano. Umarli już albo ciężko ranni wpadali do wspólnego grobu. I znowu następni stawali do rozstrzelania, tak,
że w tej fosie tworzyły się ze trzy warstwy pomordowanych. Po skończonej egzekucji fosę zalewano cienką warstwą wapna, a po tej czynności
przesypywano ziemią i zrównywano z poziomem otoczenia. W przekonaniu hitlerowców Żyd jako Untermensch, odpad ludzki, nie zasługiwał na
wet na mogiłę.
-    I wiecie, co zobaczyłem - ciągnął dziadek. - Spod tej warstwy wapna, jak spod białej płachty, wyglądała martwa twarz kobiety z otwartymi
oczami, które wpatrywały się w niebo. Naokoło tej twarzy wyłaniały się
jak strąki zlepione wapnem włosy. Pewnie egzekucji dokonano pod wieczór i nie zdążono zawalić tego grobu ziemią. Ta kobieta jeszcze kilkanaście godzin wpatrywała się martwymi oczami chyba w martwe niebo, za
nim przykryto ją ziemią.
-    A skąd wiesz, że jeszcze się wpatrywała? - zapytała moja babka.
-    Bo do tej twarzy leciało stado kruków, wron - specjalistów od wydłubywania oczu. I to by się sprawdziło, gdyż znajomy ze Szczebrzeszyna mówił mi. że ten rów z pomordowanymi Żydami zasypano ziemią pod wieczór.
Jak gąbka wchłonąłem w siebie to opowiadanie. Odtąd, ilekroć bytem u dziadka w Szczebrzeszynie, zwracałem uwagę na lecące stadnie gawrony i kawki, gdyż wtedy pojawiała się w mojej głowie myśl: kraczą i lecą. aby komuś' wydłubać oczy.
Z tych nieproszonych, niezależnych od mojej woli wspomnień wyrwał mnie głos z boku.
-    Przysiądę się do pana. Taki jest dzisiaj piękny, ciepły wieczór. Popatrzymy sobie w dal na gwiazdy,
Odwróciłem głowę. Tuż koło mnie usadowił się mocno zbudowany, barczysty starzec z siwą brodą. Co było gorsze - ciężkie wspomnienia czy narzucająca się obecność przechodnia, niszcząca moją intymność - nie wiedziałem. Na pierwszy rzut oka w osobie brodatego starca rozpoznałem Antoniego z mojego Turzyńca, który według uważania mieszkańców wyhodował w swojej głowie bzika na punkcie religii. Nie strzygł się i zapuścił długą brodę upodobniającą go do biblijnych proroków, jakich widzi się na obrazach w wiejskich kościołach. Niezapomnianym wydarzeniem dla całej parafii Topólcza było wystąpienie Antoniego w kościele, kiedy to gromkim okrzykiem przerwał księdzu kazanie.
-    Źle mówisz! - i zaczął wygłaszać swoje.
-    Twoje słowa w tym kazaniu okazują się plewami, bo coś ty uczynił dla Boga i swojego bliźniego, księże? To dzięki Bogu urządziłeś sobie u niego wygodny zapiecek! Nie naśladujesz Chrystusa, bo nikt cię nie
widział u ludzi biednych, strapionych nieszczęściem, głodnych. A napisano - cokolwiek uczyniliście jednemu z tych maluczkich, mnieście uczynili! Coś dobrego uczynił bratu swemu, Jezusowi?!
-    Wyprowadźcie lego pomylonego człowieka z kościoła! - rozległ się
z kazalnicy mocny głos księdza, l czterech tęgich chłopów, biorąc Antoniego pod pachy i boki, podjęło starania, aby zadość uczynić woli duszpasterza. Antoni nie chciał skapitulować.
-    Co on wie o Bogu! - głosił swoje kazanie, opierając się przemocy. - Bez miłości bliźniego, którą okazać możemy w czynach, a nie w słowach,
nigdy nie zagości Bóg w nas samych, nigdy nie będziemy na obraz i podobieństwo jego!
Asysta była silniejsza. Jeszcze zza drzwi zabrzmiało - co on wie o Bogu? - i odtąd nikt Antoniego w kościele nie zobaczył. Pomylony!
-    A wie pan. jak odróżnić Wielki Wóz na niebie od Małego Wozu?
A tam, o! - to łapy Niedźwiedzicy. Już je widać.
To ktoś chyba inny. to nie Antoni, chociaż tak do niego podobny -pomyślałem. Przecież Antoni nic mógł posiadać nawet minimalnej wiedzy z astronomii. Pytanie kim jest, zadam mu, kiedy się rozstaniemy.
Nicznajomy-znajomy kontynuował rozmowę, na razie jakby monolog. Niewesoły. - Nie potrafimy zrobić takiej gwiazdy. Nawet najmniejszej planety. Ani stworzyć życia na wzór najmniejszej istoty żywej - zrobić na przykład pchłę, podobnie jak wytwarzamy nasze komputery, roboty i    wymagające wielkiego kunsztu inżynierii budowle. Przywiązujemy wielką wagę do zabytków naszej kultury i słusznie, ale one w porównaniu z istotami żywymi dają się odtworzyć, a nie zwracamy uwagi, że z naszej
Ziemi znikają bezpowrotnie gatunki roślin i zwierząt, które już nigdy się nie pojawią. Nigdy, nigdy! gdyż na ich wytworzenie według boskiego planu, spoza przestrzeni i czasu, pracowały miliardy lat ewolucji.
Nicznajomy-znajomy pobudził moje ja.
-    Czyż nie napawa zgrozą fakt - dodałem - że co roku z naszej planety uchodzi w nicość kilkadziesiąt gatunków roślin i zwierząt?
-    Napawa. Chciałbym dożyć chwili, gdy zobaczę człowieka godzącego swoje życie z przyrodą, ze wszystkimi istotami żywymi. Człowiek potrzebuje przede wszystkim harmonii, a znaleźć ją może w odnowionym stosunku do przyrody, do życia. I taki człowiek, który odnajdzie w sobie miłość i uzna. iż to właśnie ona jest podstawą życia, ocali naszą cywilizację przed zagrożeniami zwiastującymi jej zagładę. Proszę pana. Rozwój ludzkości może sięgać do gwiazd, ale w solidarności z całym Wszechświatem.
Ciepłe lipcowe gwiazdy migotały coraz odważniej i tuż nad głową; obiecywały tym samym, że ten rozwój nie będzie znowu aż tak ekspansywny. Nie zgłosiłem mojego zastrzeżenia, bowiem motyw zagłady wciąż jeszcze tłukł się po moim mózgu.
-    A te zagrożenia są globalne i powiększają się z roku na rok. Efekt cieplarniany topi lodowce na biegunach, podnosi się poziom mórz i oceanów. Zmienia się klimat, a z nim przemieszczają się naturalne siedliska zwierząt, aż wreszcie niektórym gatunkom, nieprzystosowanym, braknie miejsca na całej kuli ziemskiej... miś biały musi odejść z naszej planety, a prawdopodobnie kiedyś i człowiek.
Towarzysz mojej samotności wzniósł dłonie w górę.
-    Życie jest święte, po trzykroć święte: życie tych schodzących ze sceny istot jest również twoim życiem, bo o te właśnie istoty jesteśmy ubożsi, kalecy. Wyzbyj się pogardy jeszcze okazywanej istotom żywym. Oto hodowane dla zysku kwiaty są wartościowe, a te dziko rosnące można zniszczyć i podeptać - czy tak? nierasowego psa możemy skopać i przepędzić od siebie bo nierasowy, bo stary? Życie jest święte tym bardziej, że wydaje się być w Kosmosie nie tak znowu częste -jeśli wyłączymy twierdzenie, że cały Kosmos jest żywy.
Życie jest forma istnienia białka-to u nas. A gdzie indziej? Jak wygląda, tworzone przez inne związki chemiczne? Czym jest życic? Już wielu kusiło się na udzielenie odpowiedzi, jednakże tej pełnej nie ma. Jeśli chcemy je zdefiniować, wcisnąć, uwięzić w pojęciach, wychodzi z tego rzecz podobna do elektronicznego robota. Życie jest czymś więcej niż logika i jeśli chcielibyśmy je czerpać jak z oceanu, nigdy go nie wyczerpiemy.
Tak dla własnego użytku usiłuję je pojąć. I widzę coraz wyraźniej, że to boski kod spoza przestrzeni i czasu, od Boga, zawarty w materii mojego ciała; realizuje się w mojej i twojej wrażliwości, w poczuciu dobra i zła, piękna i brzydoty, w sumieniu, w miłości. Ale tacy jak my - gdzie są najbliżej? Ile gwiazd, czyli słońc, opiekuje się swoimi układami planetarnymi, otulając je słonecznym wiatrem? Szukajmy życia w podobnych warunkach, w jakich znajduje się nasza Ziemia.
Przyjmijmy skalę jeden do stu milionów. W tej skali Ziemia jest wielkości pomarańczy i w odległości półtora kilometra okrąża Słońce - kulę o wysokości czternastu metrów. Alfa Centauri. najbliżej z nami sąsiadująca gwiazda, znajduje się, według tej skali, już na Księżycu. Jak przy normalnych odległościach tam dolecieć, skoro nie potrafimy osiągnąć prędkości światła? Jak sprawdzić otoczenie pozostałych gwiazd w naszej galaktyce - takich ognistych piłek jest w: niej około stu miliardów. To, co dzisiaj widzą przez teleskopy uczeni astronomowie, naprawdę minęło bardzo dawno temu... Może jesteśmy już sami? A może oni, starsi bracia, odzywają się do nas - te NOL-e, kręgi na zbożach, różne światła lekceważone przez naukowe umysły - może nas uczą, ostrzegają, prowadzą?
-    Widział pan kiedyś coś takiego? - nieznajomy-znajomy począł mi się natrętnie przyglądać.
-    Nigdy. I nie wierzę w to. Natomiast wiem. że jeśli możliwość istnienia życia we Wszechświecie jest tak odległa od nas, to długość naszego wydaje się życiem jętki, a może jeszcze czymś krótszym – tyknięciem zegarka - to ma pan rację. Życie należy uznać za świętość, w której objawia się sam Bóg. Ale czytałem w jednej książce popularno-naukowej...
Nareszcie mogłem o tym z kimś porozmawiać. Moi znajomi nie mają czasu na wysłuchiwanie niezwykłych opowieści, nie wiadomo, prawdziwych czy też nie. A towarzysz mojego oglądania gwiazd ani się nie spieszył, ani niczemu nie dziwił. Słuchał, obróciwszy ku mnie długą, lecz wypielęgnowaną brodę.
-.. .że na zdjęciach powierzchni Marsa dokonanych przez amerykańską sondę ukazała się kamienna twarz ze łzą w oku. Jest pokaźnych rozmiarów, ma do półtora kilometra długości. Leży wykuta w skale, wpatrzona w bladoczerwone niebo planety.
-    A czy zauważył pan, że nie ma rysów jakiegoś ufoludka z czułkami i trąbą, tylko że jest to twarz ludzka?
-    Rzeczywiście! - zaskoczyło mnie to proste odkrycie nieznajomego- znajomego. - Marsjanie i my to musiało być kiedyś jedno... Podobno to właśnie oni wykonali ją dla przyszłej cywilizacji, chyba tej na Ziemi, jako ostrzeżenie, memento mori, gdyż cywilizacja marsjańska zakodowała
w sobie, w swoich dokonaniach, pewną śmierć. Nadszedł czas. że nadejścia tej śmierci nie można było powstrzymać. Zginęli? Zdążyli wyemigrować na Ziemię ? Zapadła cisza. W dali przejeżdżały samochody i tylko ich silniki uzmysławiały mi. że jestem w Zamościu, w parku, że mam materialne ciało, a za pół godziny autobus do Łańcuta.
-    Proszę pana - usłyszałem cichy głos starca -ja byłem na tej planecie Mars.
Co? Niemal się nie roześmiałem. Ale szacunek dla wieku zobowiązywał. Poza tym, jeśli był to Antoni, lo serce nie pozwoliłoby mi na najmniejszy uśmiech.
Nieznajomy-znajomy był czujny i czytał mi w myślach. Może dostrzegł w moich oczach niedowierzanie.
-    Zapewne pan sobie pomyślał - ..no, rzeczywiście! Widział Marsa tak jak ja! Ludzie mi nie wierzą, że udaję się gdzie chcę w swoich wizjach.
Ukazują mi one wszystko zgodnie ze stanem faktycznym. Widzę przeszłość i przyszłość. Zamość. Alfę Centauri. Pana życie. Marsa.
-    l co - nie wytrzymałem - widział się pan pewnie z Marsjaninem?
-    Nie żartuj pan. Tam wśród wycia wściekłych czerwonych burz gości śmiertelna pustka, rozciągająca się na całą planetę. Jakimże cudem w porównaniu z obszarami tej pustki wydaje się życie na Ziemi. Życie tego zielonego drzewa, tego kwiatka na trawniku i życie nasze. Jakże samotny musi być tam Bóg na tych swoich pustych włościach. Ja czułem się osierocony, bezdomny, zagubiony. Ale też stamtąd jako ostrzeżenie, jako memento mori dla naszej cywilizacji, ujrzałem na Ziemi ogromniejącą martwą
twarz kobiety, wpatrzoną w niebo, wyłaniającą się z białej warstwy wapna, okrywającego pomordowanych. Memento mori. Nadciąga globalne, totalne zło, które po sobie może zostawić martwą pustkę.
-    Ja też, też wiem o tej ziemskiej twarzy! Proszę pana! Gdzie się pan spieszy? Nie zdążyłem zapytać, kim pan jest!
Zerwałem się z ławki biegnąc za nieznajomym-znajomym.
 - Panie Antoni! - wołałem. - Skąd pan wie!?
Drzewa parkowe mają grube pnie i za którymś Antoni mi zniknął bezpowrotnie. Totalne zło... słyszałem jeszcze w uszach złowróżbną zapowiedź. Czymże jest zło? Święty Augustyn twierdził, że jest to brak dobra, ale dla mnie to było za mało. Po doświadczeniach XX wieku i moich własnych do słów Świętego dodałem, że ten brak dobra to wyrwa, to dół. to przepaść, która nas może pociągnąć. Totalne zło to już zło kosmiczne, oderwane od sumienia a więc bez winy, bez jej poczucia nawet, bo wina związana jest z dobrem. To zło, które jak powódź może zalać nas wszystkich.
Czym może stać się nasza cywilizacja, jeśli pozbawi się sama sumienia, stłamsi go w tłumach i egoizmie możnych tego świata? Co może pozostawić po sobie - martwą twarz - podobnie jak Marsjanie. I kogo ona będzie ostrzegać wpatrzona w równie martwą pustkę - Pana Boga!
Miłuj bliźniego swego - to nasz warunek przetrwania, źródło solidarność, doświadczenia żywego Boga. Miłość to podobno fundament i sama istota życia nie tylko naszego, a życia w ogóle, z którego wyłoniło się i nasze. Jest jeszcze czas - „nawet lawina bieg swój zmienia od tego. po jakich toczy się kamieniach". Czułem, że boli mnie głowa. Ze to za dużo, jak na moja psychikę, na jeden wieczór, który miał być relaksem.
-    Acha, dobrze ci tak - odezwał się mój rozum w osobie lewej półkuli.
- Szybko na dworzec, bo zaraz nadjeżdża twój ostatni autobus, a kiedy ci ucieknie, to co odważysz się powiedzieć koledze - przyszedłeś na nocleg, bo się zapatrzyłeś w gwiazdy??
Cicho, rozumie, jeszcze coś tylko pomyślę... Wiem, kim byłeś, znajomy-nieznajomy. Nie mogłem cię dogonić, jeszcze nie teraz ?
-    Nie knuj! Nie komplikuj sobie życia! Przecież cię czuję! – ukłuł mnie rozum. - Akurat, on był twoim dziadkiem! Twój dziadek nigdy nie nosił brody. Czyżby po kilkudziesięciu latach na tamtym świecie wyrosła mu tak dostojna, jak u proroków? A skąd ta wiedza astronomiczna u prostego chłopa?
-    Cicho! - zdenerwowałem się na poważnie. - Maria Magdalena także nie rozpoznała w Zmartwychwstałym Jezusa, swego rabbiego. Energia wszystko może.

\V osobie tego starca, całym swoim jestestwem, na przekór zdrowemu rozsądkowi rozpoznawałem mojego dziadka. Dwie prawdy: logiczna i serca jakże często nie godzą się ze sobą. Po latach, jak owa gwiazda z tego wieczora, zajaśnieje mi nieraz wspomnienie tego dziwnego zdarzenia. A może to był sen, krótkie przywidzenie?


[1]  „Popatrz” – przyp. MO 

1 komentarz:

  1. Niezwykły poruszający wywiad. Siła przekazu tkwi w jego autentyczności.

    OdpowiedzUsuń