sobota, 31 grudnia 2011

Edward Rejman był orlęciem w klatce .




Edward Rejman –był w klasie maturalnej gdy dostał wyrok - siedem lat  za przynależność do „Orląt”,  z tego cztery lata przesiedział w najcięższych więzieniach .  Jako młodociany więzień  pracował w kopalni oraz kamieniołomie.

wywiad przeprowadziły  Romana Gwizdak i Janina Haładyj- Różak.

JHR: Panie Edwardzie  zbieramy wspomnienia o wojnie, okupacji i latach powojennych.
E.R.  Ja nie pamiętam lat wojennych, no bo ja byłem smarkaczem jeszcze wtedy.  Mało do mnie wtedy docierało, dopiero póżniej z biegiem lat…. Mam wszystko w pamięci z lat powojennych, szczególnie od 47 roku. Te lata terroru dopiero się rozpoczęły gdy po 45 roku układem  poczdamsko – jałtańskim Europa została podzielona; wiadomo część wschodnia dostała się pod wpływ Stalina i sowietów.
W tych latach jako uczeń Gimnazjum Sienkiewicza a potem w Liceum Handlowym interesowałem  się sytuacją. To nie było państwo niepodległe, wiadomo, ze komuniści wtedy panowali. Po niemieckiej nastąpiła druga okupacja, sowiecka. My jako chłopcy interesowaliśmy się tym, wiedzieliśmy o wywózkach na Sybir i aresztowaniach działaczy i  Akowców, o prześladowaniach  księży.   Powstała taka myśl przeciwstawienia się temu wszystkiemu. To były poronione pomysły, bo przecież jak można na katiusze i uzbrojone wojsko z gołymi rękami się przeciwstawiać. Ale to była młodość, zapał, człowiek nauczony był, tak wychowany w rodzinie, że to wszystko powinno być inaczej, .Padła taka myśl w Rudniku nad Sanem  zorganizowania młodzieżowej organizacji niepodległościowej, para wojskowej. Wg profesora Półćwiartka takich organizacji niepodległościowych było na tym terenie około 40. Ta organizacja Orlęta szybko się rozpowszechniła. Objęła nie tylko Rudnik, ale Łańcut, Rozwadów, Przemyśl. W  1947 wstąpiliśmy do tej organizacji. Wtedy była taka propaganda, że nastąpi prędzej czy później jakaś wojna, no i to wszystko pod to było przygotowywane i młodzież się organizowała.  Na tym to polegało, żeśmy afisze komunistyczne zrywali, przestrzegali tych działaczy komunistycznych, jeżeli potrzeba było środków pieniężnych, to też to jakoś organizowano.
Były takie ulotki- gazetki, była profesorka, matka prezesa tego naszego związku… ona angażowała się i oni wydawali  czasopisma   antykomunistyczne. Młodzież rwała się do tego wszystkiego, bo to było coś takiego nowego, innego.
No i powstawały takie organizacje, na terenie Łańcuta to było może około 100 osób ( dokładnie nie było wiadomo, bo organizacja była tajna)to było dużo, pewnie, ze to nie robiło się gremialnie, bo to była konspiracja i trzeba było wiedzieć  z kim się ma do czynienia, jak i co. I te organizacje działały, działały krótko, bo od 47 roku do 49 roku. Potem nastąpiła po prostu jakaś dekonspiracja tego wszystkiego , my do dzisiaj jeszcze do tego nie doszliśmy kto to zdradził, pewne rzeczy zostały tajemnicą okryte.
W 1949 roku od października nastąpiły masowe aresztowania młodzieży. Zostaliśmy aresztowani
Pan wtedy był w liceum?
Tak, byłem przed maturą. Mnie aresztowano 6 października 49 roku i osadzili w Łańcucie w Urzędzie Bezpieczeństwa. To były straszne rzeczy. Jeżeli ja komukolwiek młodemu, np. wnuczkom opowiadam, to nie uwierzą. Nie uwierzą, ze w takich warunkach można było przeżyć.
A jakie to były warunki?
Ja siedziałem w Urzędzie Bezpieczeństwa w Łańcucie w piwnicach . To jest tam, gdzie teraz jest policja. Przez 6 równych miesięcy. To był okres zimowy, nieopalane, wilgotne, bez żadnych tam nakryć, o tak na gołych pryczach się leżało. Była cała masa ludzi, młodzi, nazywano nas bandytami…. Innych  słów się nie usłyszało. Były okropne warunki śledcze, ci   urzędnicy UB to byli prości ludzie, , protokołu nie umiał nawet napisać, nieraz dwa razy czytał i myślał, czy dobrze napisał. Oni tylko tak pod tym rosyjskim patronatem ustalali jak to wszystko ma być. Oni uważali, że należy mścić się , ich szefem był pracownik NKWD, Rosjanin ( tego żeśmy się później dowiedzieli) . No i tam było po prostu mordowanie ludzi,  to ja od tamtego czasu jestem po prostu kaleką, wybito mi bębenek słuchowy i teraz chodzę z aparatem. W szczękę dostawałem w czasie przesłuchań, w palce wbijano igly pod paznokcie, ściskali palce.
I to wszystko Polacy robili Polakom?
Tak, Polacy, prości ludzie, prymitywni. Kazano mu tak robić, to tak robił. TaK to trwało przez  sześć miesięcy. Część było wcześniej wywiezionych  do więzienia w Rzeszowie. Myśmy nie wiedzieli dlaczego po zakończeniu śledztwa ciągle nas trzymano w Łancucie. Czekaliśmy do 20 kwietnia roku następnego, czyli 1950. W roku pięćdziesiątym  nastąpiła rozprawa, taka sławna rozprawa siedmiu. Ja też byłem w tym składzie. Sąd Rejonowy w Rzeszowie na sesji wyjazdowej w Łańcucie prowadził tę rozprawę. Wtedy ze wszystkich szkół pospędzano młodzież , to miał być proces pokazowy. Ale to nie poszło po ich myśli. Na drugi dzień już nie było wolno tej młodzieży uczestniczyć, bo jak oni prowadzili nas z UB, to młodzież kwiatami na nas rzucała i okazywała sympatię. To przecież były koleżanki i koledzy. Kilka dni ta rozprawa trwała, no i wiadomo, potem padły wyroki. Wyroki padły , to nie był sąd, wyroki już były z góry uplanowane. Adwokaci, którzy nas bronili – to byli adwokaci z urzędu , nie było możności mieć swojego adwokata.
To co – znaczy, ze żaden inny adwokat by się nie zgodził was bronić?
Oni się bardziej bali jak my oskarżeni. Adwokat z urzędu nie był do obrony,  miał wspomagać prokuratora i UB. Ja wtedy nie miałem jeszcze 18 lat. Sytuacja była taka nie do pozazdroszczenia.  Na ławie oskarżonych nas siedziało siedmiu, a wyroki padły od dziesięciu lat więzienia do sześciu lat. Ja dostałem wtedy siedem lat więzienia. Rozprawa się zakończyła, potem nas wywieźli do Rzeszowa, to jeszcze do urzędu wojewódzkiego, jeszcze tam siedzieliśmy na UB, a potem  dwa, czy trzy miesiące siedzieliśmy w budynku sądu. Tam w sądzie sale – cele były takie duże, to tam siedziało i po pięćdziesiąt parę osób. Jedno na drugim w celi. W każdej celi organizowali takich kapusi, którzy donosili, tak, ze nie było można nawet z kim porozmawiać, bo nie było wiadomo, czy kto nie podsłuchuje, czy  on nie jest kapuś. I tak się przetrwało te dwa miesiące. Później rodzice robili rewizję procesu , powołując się, ze młodociani byliśmy. Wtedy wywieźli nas do Przemyśla. W Przemyślu my kilka miesięcy czekali na rewizję, ale ten pierwszy wyrok został w Warszawie zatwierdzony i potem wywieźli nas do Rawicza. Rawicz i Wronki to były najcięższe więzienia w Polsce w okresie PRLu. Jakie tam były warunki to trudno byłoby państwu uwierzyć, gdybym wam opowiadał szczegóły.
Proszę jednak opowiedzieć, bo to już ostatni dzwonek, żeby to powiedzieć.
Warunki były takie, ze w przedwojennych trójkach siedziało nas po 13, 14 osób. Spało się na gołym betonie, bez żadnych tam podściółek, tylko koce dali i to wszystko. Na wznak się nie położył, wszyscy leżeli tylko na boku, na gołym betonie. Jak przywitali nas to każdego złamali fizycznie i moralnie. Korytarz wyłożony był płytkami białymi i czarnymi w szachownicę.. Pod ścianami stali funkcjonariusze z pałami, a my goli – każdy w rękach miał zawiniątko ( odzież fasowaną i drewniaki) i tak nas gonili jak bydło. Strażnicy krzyczeli – nie po białym! , następny nas uderzal z krzykiem – Nie po czarnym! Nie wiadomo było jak iść, każdy krok był nie taki i zasługiwał na bicie, bo płytki były czarne i białe.
W celi było nas czternastu. Ze mną w celi był kolega z Krzemienicy – Michał Skrobacz, ten bez ręki. On jeszcze żyje, mieszka teraz w Krakowie.
W Rawiczu nie byłem długo. Tam panował straszny głód. Nie wiadomo czym nas karmili,jakimiś zgniłymi resztkami, zjełczałym masłem. I tam zachorowałem bardzo ciężko…. Po prostu miałem taki nieżyt jelit, ze krew się ze mnie lała. Jak mnie z tej celi skierowali do lekarza, to ja tam upadłem, straciłem przytomność  i od tego momentu nic nie pamiętam, jak mnie lekarz przyjął. Znalazłem się na tzw. Szpitalce więziennej. Łóżka w tej szpitalce były piętrowe- potrójne.  Na parterowe  łóżko kładli takiego, o którym uważali, że może pożyje jeszcze dzień, dwa…., takich co nie chodzili o własnych siłach. Kto mógł się wydrapać wyżej, to musiał leżeć wyżej. Ja leżałem wyżej, co przy tych dolegliwościach  jelitowych było bardzo uciążliwe. Lekarz był więźniem, ale on nie miał warunków do leczenia. Zaaplikował  mi czarny węgiel, no to ten węgiel mi tam podawano. Zrobiłem się cały żółty, taka żółtaczka nastąpiła.
Życie mi uratował w tym czasie człowiek, który tam jak potem się przekonałem był więźniem, z Armii Krajowej z Warszawy. Do dzisiaj ten człowiek pozostał dla mnie bezimienny i bez nazwiska. On się tak mną opiekował jak własnym synem. I on mi uratował życie, bo jak oni podawali różne środki do jedzenia, te kasze , te buraki, taki więzienny szmelc,   on to wszystko odrzucił i mówi – nic nie jedz.             I tam była taka ściana – a to był okres zimowy - taki piec wystawał i dawał trochę ciepła. On odkładał skórki z chleba i suszył na tej ścianie. I tak przez kilka dni nic nie jadłem tylko te suche skórki. I on powiedział mi takie słowa, które ja całe życie będę pamiętał. Powiedział „Ty młody człowieku…, nachylił się tak nade mną, bo tam też nie powinno się tak rozmawiać, bo nie wiadomo, co i kto usłyszy. Tam było narodu – jeden na drugim. Co rano przychodzili z takimi czarnymi prześcieradłami i wynoszono trupy, to umierało, umierało…. Mordowali po prostu ludzi. Na moich oczach się to działo, a ja miałem wtedy 18 lat. No więc nachylił się nade mną i mówi : „Ty młody człowieku, ty musisz żyć, ty musisz doczekać wolnej i niepodległej Polski”.  Ja wtedy tak jakoś, tak  promieniałem to wszystko      i potem wydawało mi się tak, ze co dzień ja odzyskuję zdrowie. Ta krew już tak przeze mnie nie leciała. ….Ile ja dni tam byłem, tego to już nie powiem. Po pewnym czasie zabrano mnie stamtąd, ale już nie dano mnie do tego więzienia, tylko  wyprowadzili mnie i zaprowadzili mnie do samochodu. Taka była więźniarka , co przewozili  więźniów…. zapakowali do tej więźniarki i nie wiadomo gdzie jedziemy, na Sybir, czy gdzie jedziemy. Każdy tak myślał, że to już chyba nasze ostatnie dni,  nie wiadomo gdzie jedziemy.
I oni nas wtedy zawieźli do Jaworzna. Jaworzno, to było takie młodzieżowe więzienie,  w tym więzieniu było ponad dziesięć tysięcy więźniów, młodzieży;  przeważnie politycznych. No i to było zupełnie inne życie w tym Jaworznie. Tam można było się poruszać, na zewnątrz wychodzić.( Po osiemdziesiątym roku byliśmy zobaczyć to więzienie). Były tam duże cele, piętrowe łóżka, ale w celi było około 15, 20 osób.  I oni chcieli z tej młodzieży zrobić coś na wzór moskiewski takich kapusi. Chodziło im o to, żeby jeden na drugiego donosił. Ci konfidenci obiecywali – a to będziesz miał lżej, obiecywali to czy tamto, żeby tylko szpiegować współwięźniów.
Tam każdy do jakiejś pracy szedł, ja zapisałem się na kurs murarski, bo wiosna już przychodziła i tak sobie myślałem, że ta robota będzie na powietrzu. Parę miesięcy chodziłem na kurs murarski, zdałem egzamin ; do dzisiaj jeszcze ten dokument mam. Nie piszą, że to w więzieniu, tylko na tym dokumencie jest, ze to w Warszawie zdawałem. Potem murowaliśmy takie osiedle robotnicze w Jaworznie. Co rano i wieczorem nas wozili na plac budowy i do więzienia. Tylko tam był straszny głód. Ten głód może potwierdzić  Kazimierz Surowiec, który opowiadał, ze jeża jak złapali, to oskórowali i to mięso jeszcze smażyli z tego jeża. Taki głód tam był. Skoro ja nie podpisałem żadnej legalki, Mam tu jeszcze na to dokument, bo jak rodzice pisali pismo o przedterminowe zwolnienie z więzienia, to komendant obozu w Jaworznie wydawał takie opinie. Tę opinię tu mam, mogę pokazać. Nie wyrazili zgody na przedterminowe zwolnienie z więzienia ze względu na to, że ja nie współpracowałem . Obojętnie odnosiłem się do wszystkich pogadanek propagandowych i politycznych, nie współpracowałem, nie podpisałem żadnej umowy o współpracę i   w konsekwencji  wywieziono mnie do kopalni Wesoła Dwa. Pracowałem w tej kopalni, to jest koło Jaworzna. Ta praca w kopalni była bardzo ciężka;  w zasadzie pracowaliśmy na przodkach, ale tylko donosiliśmy górnikom materiały budowlane i inne i ładowaliśmy węgiel łopatami na taśmy . Teraz są kombajny, w wtedy wszystko szło ręcznie. Wesoła Dwa była kopalnią bardzo mokrą, przechodziło się do góry po drabinach, to po ścianie woda się lała. Na dodatek pokłady były bardzo niskie, 50 cm tylko węgla, na leżąco się pracowało. Bardzo ciężka to była praca. Tam uległem wypadkowi. O mało mi nogi nie urwało, bo wdepnąłem po ciemku w takie koło, które było do ciągnienia wózków. Ucharatało mi kawał mięśnia. Wywieżli mnie do szpitala, szpital był w Sosnowcu, byłem na oddziale chronionym przez funkcjonariuszy. Noga była czarna jak ten węgiel, ale jakoś obeszło się bez amputacji tej nogi. I po pewnym czasie młody organizm sam się uratował. Potem , po wyjściu z więzienia nigdy nie znalazłem żadnych dokumentów dotyczących tego wypadku. Nic. Gdyby były, to może jakie odszkodowanie, przeglądałem papiery i nic nie ma. Zataili, tak jak zataili, ze ja tak ciężko chorowałem w Rawiczu.
Z tego szpitala znów mnie wywieziono do Strzelec Opolskich. Tam są kamieniołomy. A tam w Strzelcach  Opolskich pracował też Julian Haładyj. Minowali złoże i uzyskiwali kamień.  Ja sobie nie wyobrażałem, że to jest taka ciężka praca. Minowali, po wybuchu przerzucano na wózki, układali w stosy i to musiało się wypalać, żeby powstało wapno. Pracowaliśmy w drewniakach, a to się paliło wszystko.
Nie wiem ile tam byłem, trzeba by policzyć. Przyszedł  rok pięćdziesiąty trzeci, lipiec. Zawiadomiono mnie, ze na mocy amnestii mogę opuścić więzienie i jechać do domu po czterech latach więzienia. A wyrok  miałem na siedem lat. Jeszcze taki przykład podam, trochę śmieszny. Wypuścili mnie na wolność, no to ja pozabierałem ciuchy jakiem tam miał, pieniążki też dali i idę na stację kolejową. Podchodzę do okienka i proszę o bilet do Katowic. Kasjerka tak popatrzyła na mnie, zorientowała się, że jestem więźniem, bo taki ogolony-ostrzyżony  i  mówi : proszę pana, to nie są Katowice, to jest Stalinogród. To mówię, niech będzie, i upewniam się, że to dawne Katowice. Dala mi bilet i jadę do domu.
W tym samym czasie mój ojciec wyruszył do mnie do Strzelec  Opolskich na odwiedziny. Myśmy się rozminęli w drodze. Jak przyjechałem do domu, ojca nie było.
Pierwsze miesiące po powrocie do domu były takie… różne, bo mnie wsadzili przed samą maturą. Nie brakło mi wiele, no ale potem zapisaliśmy się do szkoły zaocznej i maturę razem z Julianem żeśmy zdawali. A po maturze o pracę było trudno, bo byliśmy już naznaczeni jako ludzie drugiej kategorii,  wrogowie ustroju. Tak się pracowało różnie. Trochę po znajomości, różnie.
Od osiemdziesiątego roku inny świat nastąpił. Dostaliśmy prace i wszystko, i odszkodowania. Jeszcze tylko tyle powiem, że z  tej siódemki, która była sądzona, siedmiu nas było  – to ja tylko sam żyję. Reszta już pomarła.
 Napisałem taki artykuł, do Gazety Łańcuckiej ( Gazeta łańcucka z kwietnia  2010 roku , nr 4) Ostatni z wielu – mój artykuł, moje wspomnienia. Tych siedmiu młodych ludzi, którzy wtedy byli sądzeni  w tej gazecie wymieniłem, byli to:
 Machowski Ludwik –dostał wyrok 10 lat więzienia,
Michno Jan,  dostał wyrok  9 lat więzienia,
Kulka Bronislaw, 9 lat ,
 Szpunar Wiesław-  8 lat więzienia,
Edward  Rejman -  7 lat,
 Alfred Reizer -  7 lat,
 Magoń Jan - 6 lat więzienia jako najmłodszy.  
 Na budynku dawnej Gwiazdy w Łańcucie, gdzie odbywał się ten proces jest pamiątkowa tablica. Charakterystyczne jest przemówienie prokuratora przytoczone w tym artykule.

 W Internecie jest dosyć dużo wiadomości o organizacji „Orlęta”powołanej w Rudniku , z których wynika, ze to była nacjonalistyczno- narodowa organizacja. Do Orląt przyjmowali człowieka, który spełniał dwa warunki:
1) był Polakiem
2) był katolikiem.
Czy były takie wymogi stawiane, czy nie byliście tego świadomi?
Odp: Trudno to powiedzieć. Przyjmowano nas z polecenia znajomych.
A czy chcieliście wstępując do Orląt o Polskę walczyć, czy -  jak to młodzi chłopcy –przeżyć przygodę i postrzelać sobie w partyzantce? Jakie były motywy?
Z  historii uczyliśmy się jak o wolność  walczyli kiedyś Polacy, o wywożeniu na Sybir, potem przyszła komuna, a my  chcieliśmy Polski niepodległej i katolickiej.
Tacy byliście ideowi i patriotyczni?
Tak, byliśmy młodzi i chcieliśmy walczyć.
Wszystko przeszło. Ja mogę historykom pokazać, bo mam całą szafę archiwum, nosiłem się z zamiarem przekazać te materiały do IPN, ale oni to gdzieś zarzucą. Mam nie tylko swoje dokumenty, ale i ludzi, kolegów,  którzy już pomarli.
Do archiwum nie zaglądamy, uzgadniamy jedynie, że współpracujący z nami historyk ( Tomek Czarny ) być może się nim zainteresuje. Pan Edward pokazał nam na zakończenie pięknie urządzony album, w którym powklejane są   różne pamiątki  z jego życia.
Dziękujemy za rozmowę i bardzo serdeczne przyjęcie nas w domu państwa Rejmanów..


strona z albumu Edwarda Rejmana



  


piątek, 23 grudnia 2011

Elżbieta Klimza . Pamięć odziedziczona.



Elżbieta Klimza . Pamięć odziedziczona

Co dziedziczymy po naszych rodzicach? Garnitur genetyczny, przedmioty materialne, normy zachowania… jest coś jeszcze. Rzecz cenna, choć przez wielu bagatelizowana: wspomnienia. Umysł chłonie je przez lata, aby potem stać się źródłem informacji, kiedy pierwotne źródło już wyschnie.  Takim źródłem stała się dla nas pamięć pani Elżbiety Klimzy, z domu Albigowskiej, córki komendanta łańcuckiej Armii Krajowej. Pani Elżbieta udzieliła nam dwóch wywiadów.

Wywiad z dnia 12 listopada 2011 roku. Rozmawiają Janina Haładyj – Różak i Tomasz Czarny

 Pani Elżbieto, może najpierw kilka słów o ojcu, jak go pani pamięta?
Mój tato to był wysokim, przystojnym mężczyzną, dobrze zbudowanym. Był bardzo otwarty dla ludzi, życzliwy i pomocny. Przed wojną, jako młody człowiek, założył mleczarnię w Łańcucie1. Pierwszą mleczarnię. Niestety, później musiał ją zamknąć.
Czy mogłaby coś pani opowiedzieć o udziale ojca w kampanii wrześniowej?
Wiem, że brał udział, ale nie potrafię powiedzieć gdzie, i w jakim pułku. Tata mi opowiadał, że gdy się wracali, to miał taką sytuację, że wyskoczył pierwszy na górkę (on był bardzo sprawny fizycznie) i zaczął strzelać. Okazało się, że wtedy strzelać już nie było wolno, bo ludzie szli dołem. Miał później kłopoty z tego powodu, ale to jego tłumaczenie uznali. Wiem, że szedł na piechotę z drugim człowiekiem nocami przez pola. Ten drugi człowiek był z Przeworska. Wiem, że tu doszedł razem z ojcem, zawieźli go później do Głuchowa i miał dalej iść, ale się potem nie odezwał, czy doszedł, czy nie. Tyle wiem, że chyba trzy tygodnie szli, ale skąd, to nie wiem, z Puszczy Solskiej zadaje się, to mi siostra już mówiła.
3. A jak się nazywał tato?
Tato nazywał się Józef Albigowski, pseudonimy konspiracyjne „Oleś”, „Olimp”.W okresie okupacji cały czas był czynnym członkiem AK. Najpierw był zastępcą komendanta „jedynki”- Stanisława Wawrzkiewicza, a później został po panu Nosku, komendantem „siódemki”.
2. A co to jest ta „jedynka” i „siódemka”?
Są to numery placówek[2] „1 AK Łańcut-miasto”, a „7 AK Łańcut-wieś”.
Do Związku Walki Zbrojnej (który w 1942 zmienił nazwę na Armia Krajowa) ojciec wstąpił w 1939 roku, zaprzysięgał go „Bohun”, komendant „jedynki”- Stanisław Wawrzkiewicz, którego był zastępcą. Komendanturę placówki numer 7 Łańcut-wieś, objął po Zbigniewie Nosku, pseudonim „Jantar”, który przeszedł do przemyskiego obwodu, jako adiutant „Batury”- Henryka Puziewicza. W skład placówki numer 7 wchodziło 11 wsi i dwa przysiółki: 1 Albigowa z Krzemienicą, 2 Handzlówka, 3 Wysoka, 4 Sonina, 5 Głuchów, 6 Kraczkowa, 7 Strażów, 8 Palikówka, 9 Cierpisz Dolny, 10 Cierpisz Górny, 11 Husów[3]. Strażów i Palikówka terytorialnie należały do Rzeszowa, a w organizacji konspiracyjnej do Łańcuta. I może przypomnę taki wiersz, który ułożył tato, jak się ukrywał, a za wydanie taty  komunistom wyznaczona była nagroda:
„Siedźcie w norze koniokrady!
 Ooo moje sto tysięcy!
Choćby przyszło odgnieść zady,
 nie dopuście więcej
Targowicy równej grandy,
Co chce wodzów BCH[4]paka,
 przy pomocy propagandy,
sprzedać za żłób, honor Polaka.
Okoniowi śni się wizja,
szlify, teka, nie wiem jaka.
Zworny wpadł i już dywizja
„Czerwonym” ma służyć AK.
Poszli zdrajcy renegaci,
nie godni miana Polaka,
a zostali komendanci
i bojowych,
mili chłopcy z AK.”
Kiedy to było napisane ?
Nie ma daty. Gdy się tato ukrywał, to sobie tak ułożył, bo niestety po zakończeniu wojny musiał iść do podziemia i ukrywać się. Ukrywał się w Handzlówce i w Strażowie. Ja znałam osobiście różnych akowców, ze względu na to, iż jak się rozjeżdżali po Polsce, to odwiedzali ojca bardzo często. I wtedy różne, przeróżne rzeczy wspominali. Tato mówił zawsze, że wszyscy byli bardzo dzielni i bardzo mocni, ale z nich wyróżniali się chłopcy z Krzemienicy, między innymi Wicek Pieniążek, Kazimierz Dec, a już tych pozostałych to nie pamiętam. Pamiętam takiego Blajera z Wysokiej (niestety nie pamiętam jego pseudonimu). On wziął wszystko na siebie, gdy go po wojnie złapali i oskarżyli, że od taty brał pocztę podziemną tzn. te wydawnictwa, gazetki. Drugi aresztowany  powołał się na ojca, że brał od niego, a Bajer właśnie,  mówił, że on brał to od kogoś innego i wszystko wziął na siebie. Nawet się śmiali, że brał na swoją d...ę i nie przyznał się, nie wydał ojca. Mowa o tym „Odwecie”- gazetce podziemnej. Później był drugi Blajer, ten miał pseudonim „Bej” i on został wywieziony na Sybir. Opowiadał, jak tam na Sybirze strasznie głodowali, jak w takich tunelach kopali węgiel. To była mordercza praca, bo kopali na leżąco. Urobek dzienny wynosił 80 kilogramów, a oni tak strasznie się męczyli, że musieli plecami ślizgać się po tym tunelu i kopać, a dołem jeszcze szła woda. Mówił, że to było straszne. Mało tego, że wrócił z Syberii, to później go aresztowali i siedział w więzieniach w Polsce.
Ale pani ich po prostu znała?
Tak, ja ich znałam. To był młody chłopak, bardzo dzielny, później był bardzo szykanowany i rozpił się.
Widzę, że pani dzieciństwo to przechodziło tak bez ojca, bo tato ukrywał się. A wy gdzie mieszkaliście?                                               
Tutaj. Tu była komenda, tu była moja mama, która była łączniczką. Najważniejsze sprawy to ona załatwiała najczęściej. Była aresztowana podczas pacyfikacji.                 
Chodzi o pacyfikację Łańcuta z 5 lipca 1943 roku? Co się później stało? Trafiła do Pustkowa?
Nie. Jeden z granatowych policjantów, który tam był, też był w AK. AK miało przecież swoich ludzi w tych środowiskach. Kiedy mamę przyprowadzili, to ten granatowy policjant, tak pchnął ją na plecy i powiedział, że tu jest taka matka małych dzieci, ale kogoś przywieźli, to mamę wyprosili i tak trzy razy ją wypraszali, aż w końcu jej dali kartkę i wypuścili.
Rozstrzelano wtedy dwie osoby: Tadeusza Filipińskiego i Józefa Martyńskiego.
To byli obydwaj przyjaciele taty.
Mam jednak takie pytanie: czy obaj należeli do AK ? Ja słyszałem bowiem, że tylko Filipiński należał, a Martyński nie.
Chyba należał. Mam tutaj kilka dokumentów, m.in. wspomnienia z czasów okupacji hitlerowskiej Elżbiety Kudła z domu Kolek, pseudonim „Błękitna”, oraz „Wspomnienia o wybitnych działaczkach AK na terenie Łańcuta podczas okupacji hitlerowskiej” pani Stanisławy Nowak. Ona miała pseudonim „Emilka”, a później miała miano „bojowej Emilki”. Była bardzo dzielna, młodziutka, ale przemierzała na nogach trasę od Jarosławia do Rzeszowa. Była taka sytuacja, o której opowiadał tato. „Emilka” wiozła radiostację. Miała zawieść ją do Rzeszowa. Dowiedzieli się, że w Rzeszowie jest „kocioł” na stacji, że żandarmi przeszukują, sprawdzają wszystkich. Drżeli tu wszyscy, żeby ona nie wpadła, bo nie było jak dać jej znać, żeby wcześniej wysiadła. Jej mama (też była bardzo dzielna) powiedziała jej wcześniej, żeby wzięła jabłka na tą radiostację. Gdy Niemiec ją sprawdzał, to ona otworzyła tą torbę, on zobaczył jabłka, więc przeszła dalej spokojnie. Opowiadała, że jak się zorientowała, co się dzieje to była bardzo opanowana, szła na pewniaka i dlatego jej tak dobrze nie sprawdzali. Opowiadała też, że w Jarosławiu jej ktoś dał znać „kątem ust”, że jest wpadka i ona przeszła dalej, nie zatrzymała się na miejscu spotkania. Później wróciła do Łańcuta i okazało się, że w Łańcucie jest kocioł. W tej sytuacji pojechała do Strażowa, tam wysiadła i ze Strażowa do Łańcuta szła na piechotę. Ktoś się jej pytał: „No jak? Przecież była godzina policyjna?” Ona odpowiedziała: „Szkopy to się bały, chodziły środkiem ulicy. Mieli takie buty, to ich było słychać.”


 Tutaj mam dokument: „Ci, co zostali na podstawie rozkazu komendanta podokręgu z 11 listopada 1944 roku awansowani”. Tato został odznaczony krzyżem z dwoma mieczami. Kiedyś z Anglii też przyszło takie zawiadomienie, że tato został odznaczony. Ogólnie miał wiele odznaczeń, np. „Złoty Krzyż Zasługi” i jeszcze ten co jest najważniejszy -  „Orła Białego”, ale on sobie tamtych tak bardzo nie cenił. Najbardziej cenił ten, którym tu został odznaczony w 1944. Tutaj wśród odznaczonych jest też Emil Pudło. On w Rzeszowie został rozszarpany przez psy...
W jakich okolicznościach to się stało?
Był aresztowany przez Niemców i tyle tylko wiem, że straszną śmiercią zginął, rozszarpany przez psy. Mam też inne pamiątki: wspomnienia „Gniewosza”, ostatnie przemówienia pożegnalne na cmentarzu w Żołyni, na pogrzebie  komendanta „Marsa”- Henryka Decowskiego. On się ukrywał przez sześć lat w Częstochowie   i już nie mógł tej izolacji wytrzymać. Wiem, że mówił, że wyjdzie, że się ujawni, na to „Wróg” mu powiedział: „to strzel se w łeb! Teraz będziesz gadał? Nie wytrzymasz?!” I musiał przetrzymać to wszystko. Dopiero po 1956 roku się ujawnił. A tutaj mam znowu pożegnanie na pogrzebie mojego taty. To pan Emil Kübler, ps „Wróg” go żegnał i potem tu przekazał ten tekst. Jeszcze jedną rzecz bym chciała dodać, bo to są wspomnienia mojego taty. On mówił, że tym ludziom należy się pamięć: Tadeusz i Jadwiga Albigowscy z Łańcuta, zam. ul. Rynek nr 10. Do dziś ten dom jest. U nich w domu był lokal kontaktowy Inspektoratu Rzeszów. Dom ich był do dyspozycji potrzebujących schronienia i środków utrzymania, tych, co przyjeżdżali z terenu do Inspektoratu, często trzeba było ich wykarmić i przenocować. Przez całą okupację lokal dostępny był dla AK, mój tato tam chodził. Oni sami dopiero później wstąpili, a służyli dużo wcześniej. Dla ułatwienia była na jednym pokoju wychodzącym ze schodów wywieszona tablica z napisem „Zoie” tzn. groźna choroba zakaźna. To odstraszało Niemców, a pracownicy AK, mieli orientację, że to kamuflaż. Ci, którzy korzystali z domu, lokalu i środków do życia pragnęli, aby w 50 rocznicę założenia organizacji AK uznała zasługi tego małżeństwa i udzieliła im pochwały.
Tam teraz znajduje się zakład fotograficzny? To jest może ich córka  pani Barbara Łyko?
Tak. Barbara Łyko. Raz było takie spotkanie żyjących jeszcze AK-owców   z księdzem proboszczem. Tato tam nie mógł być osobiście, ale ja przekazałam takie polecenie:  
z polecenia mojego ojca Józefa Albigowskiego, który jest obecnie w ciężkim stanie fizycznym przekazuję: „Pozdrawiam serdecznie wszystkich kolegów z siódemki  i życzę Wam dużo zdrowia i sił na końcowe dotarcie do celu. W zadaniach, jakie nam przypadły w służbie, byliście często lepsi ode mnie. Mam więc nadzieję, że i w końcowym etapie nie zawiedziecie. Jesteśmy rycerzami Matki Boskiej Królowej Polski. Pamiętajcie, jako tacy po śmierci będziemy żyć, choć w innej postaci. Chciałem Was jeszcze zapewnić, że każde odwiedziny któregoś z Was w tym krytycznym moralnie dla mnie okresie, sprawią mi radość. Józek Albigowski, <<Olimp>>. Chciałem również przy okazji podziękować walczącym wspólnie z nami o Polskę kobietom z siódemki-„Bogdanka” Józefa Maksymowicz - utrzymywała w swoim domu magazyn broni, mimo zagrożenia i straty brata w dalszym ciągu była czynna i działała. Elżbieta Kudła „Błękitna” - lokal kontaktowy obwodu, łączniczka. Ukrywała w swoim domu „spalonych” skoczków cichociemnych i żywych ukrywanych konwojowała na stację kolejową…” Między innymi właśnie „Szpak” często był u nich. Czytam dalej: „Emilia” -  Stanisława Nowak, łączniczka. Najbardziej trudne zadania wykonywała ochoczo, po bohatersku. „Wanda”  - Zofia Tomaszek. Dowodziła łączniczkami na północnej części placówki numer 7. Przechowywała w domu „spalonych” akowców i w ogóle była filarem konspiracji w „siódemce”. Pani dziennikarka Anna Bełzowa, pseudonim „Stella”. Łączniczka. Wyłapywała z poczty ważne dla AK materiały, a obecnie mimo mojej niepiśmienności stale utrzymuje kontakt korespondencyjny ze mną, co mnie podtrzymuje na duchu”.
 Było jeszcze kilka łączniczek, które tu nie zostały wymienione, ale nie wszystkie tato pamiętał. Tato dyktował, a ja pisałam. To było spotkanie byłych akowców z księdzem proboszczem.

A który mniej więcej to był rok?
To były najprawdopodobniej już lata 80., chyba nawet po stanie wojennym to było.
Ja widzę, że pani tato był człowiekiem wielkiego serca, gdyż tak mocno podkreślał zasługi innych ludzi. Na ogół to ludzie sobie przypisują duże zasługi, a resztę starają się pominąć.       
Tak, tato zresztą zawsze wielu ludziom pomagał, gdy miał mleczarnię. No i pamiętam, że jeszcze nie tak dawno, kiedy tato żył, to przyszedł jeden pan z Wysokiej i mówił: „tak nam było ciężko, a ja dostałem od komendanta worek pszenicy, pół metra pszenicy. Jak przyniosłem do domu, jak się matka strasznie cieszyła z tego”. Ile mógł, to pomagał. Dawał masło z mleczarni, mleko, a mówił też, że jak bywało gorzej, to do mleka wrzucił kawałek masła. Ale co ciekawe, do taty przyszli Niemcy, sprawdzać go. Naturalnie mieli różne pretensje, że płaci dużo za mleko. Tato mówi „Cóż, pomyślałem sobie, przecież uzgadniałem cenę z człowiekiem, który był na folwarku, który dostarczał mleko, ale jego  w to nie mieszałem, tylko podałem Niemcom, że to cena uzgodniona z Potockim. Myślałem, że Potockiego nie ruszą. Jak ja tam siedziałem to kazali mi odnieść klucze, czyli wiedziałem, że mogę już nie wrócicić do domu. Pod dwoma karabinami przyprowadzili Potockiego. Wzięli go na przesłuchanie i Potocki wziął wszystko na siebie. Gdy wychodził to powiedział: „Panie Albigowski, proszę płacić tak, jak będzie dobrze”. Postępowanie Potockiego było nawet dla taty zaskoczeniem. Z Potockim spraw było bardzo dużo, bo jego konie ze stadniny i ogrodów często brały udział w wyprawach do Sarzyny po broń. Nawet później tato się koniokradem nazwał, bo jak trzeba było konie, to „pożyczali” je od Potockiego. Pamiętam, jak opowiadał, że raz wieźli broń z Sarzyny i pod Trześnikiem konie nie mogły wyciągnąć, bo pod spodem była broń, a na wierzchu drewno. Niby to z lasu jechali. Niemcy nadjechali, zobaczyli, że te biedne konie tak pod górę się wdrapują, to pozsiadali z motorów i pomogli pchać. Potem ojciec z kolegami śmiali się z tego, że Niemcy im pomogli. Także było wiele takich zabawnych historii.                                                                                                                    
 A czy byłaby pani w stanie opowiedzieć o jakiś akcjach, w których uczestniczył ojciec np. w Żołyni? Czy coś pani o tym wiadomo?
Jego placówka brała udział w tej akcji odbicia kolegów, ale tato jako komendant nie brał udziału. Tutaj wszystko było omawiane, wszystko było precyzowane, ale akcję przeprowadzali chłopcy. Tutaj znajdowała się radiostacja, tutaj radia słuchali. W tamtym pokoju za czasów okupacji była matura. Gdy była ta matura, to przywieźli z lasu długie drągi. Ta poprzeczka, na której stały drągi była z jednej strony domu, druga z drugiej strony. Te drzewa były takie długie i oni ociosywali je i patrzyli po prostu, kto idzie, czy nie ma zagrożenia. Ciosając to drzewo, widzieli, co się dzieje. Często rodzice  wspominali takiego dzielnego, młodego chłopca. Raz zaszedł tu Kokott[5] i coś tam chciał. Ktoś bowiem naskarżył, że tato węgiel daje. Miał węgiel i użyczał siostrze Niedentalowej. Ktoś doniósł, przyjechali Niemcy i wszystek węgiel nam zabrali. A ten chłopak, gdy widział, że tu jest Kokott, to przyszedł i chciał walczyć, chciał moich rodziców bronić. Karabin miał pod pazuchą, jeszcze mu kawałek wystawał. Mama mówi „idź, idź”, więc jednak wrócił się.
Cóż, złą rzecz by zrobił, bo by Niemcy odpowiedzieli krwawą pacyfikacją.
Opowiadali rodzice, że u nas był taki pies, co strasznie nie lubił Niemców. Tato miał tu, w pokoju jakieś mapki, bo przygotowywali się do akcji. Wszystko miał porozkładane,                   a mama mówi do niego „słuchaj, pies tak szczeka, jakby Niemcy przyszli”. Mama wyszła z tych drzwi, a żandarm już był w sieni w drzwiach. Kokott, znowu Kokott. Pyta się o pana Albigowskiego, a mama mówi, że nie ma go. A tata tu z tym wszystkim rozbabranym był w pokoju!. Ale gdy Kokott usłyszał, że ojca nie ma, to kazał się im zgłosić na posterunek i poszedł. Ten pies ich ochronił od wpadki.
 A swoją drogą to ten Kokott był wyjątkowo aktywny, bo ludzie, tylko jego przeważnie pamiętają, a przecież tu był cały posterunek z wieloma innymi żandarmami: Dziewulski, Cmiel,Valta, a ludzie tylko Kokota pamiętają.
Tak, ale pozostali nie byli źli, tylko Kokot i Krätzinger dawali się mocno we znaki. On był młody i bardzo zaczepny. Na tego Krätzingera czekał Wicek Pieniążek między Żołynią, a Białobrzegami. W każdym razie tamten miał jechać do Leżajska, jechał na rowerze i Wicek Pieniążek miał go zabić i jak już on czekał w polach i miał strzelać to zaciął mu się pistolet i nie zrobił tego. Te pistolety to były takie „domoręcznie” robione i nie zawsze działały. Tak jak w Żołyni, gdzie mieli odpalić przed drzwiami bombę to też nie wypaliła i później dużo złego z tego powodu było.
Pamiętam, że moje ciotki ukrywały Żydówkę z córką. Żydówka, którą ukrywały, nazywała się Lotta Stambułkowa, a jej córka miała na imię Ewa.
Jak się nazywały te ciotki?
Antonina Niedental i Jadwiga Domka. To było w domu u Niedentalowej, w wilii „Róża”. Domkowa tam mieszkała i tam ukrywała tą Żydówkę. Ktoś doniósł na nią, że ona robi zastrzyki, a ona w istocie robiła zastrzyki. Przyszedł Kokot je aresztować i wziął córkę i tą matkę Stambułkową. Wujek Niedental, ten ciotki mąż, był majorem Wojska Polskiego, więc poszedł za nimi do komendanta żandarmerii. On był Austriakiem, a wujek w czasie I wojny światowej służył w armii austriackiej. I wujek zasalutował mu, przywitał się z nim po niemiecku, bo bardzo dobrze znał niemiecki i powiedział, o co mu chodzi, że tu przyszła kobieta z córką, że została zaaresztowana. Aresztował Kokott, więc komendant poszedł do Kokotta, dał mu inne zadanie i powiedział, że on sam przejmie tę sprawę. Wypytał ich o pacierz, więc one tak pięknie mówiły pacierz po polsku i wszystkie tam modlitwy i wujek później opowiadał, że on tak pacierza nie umiał, jak one deklamowały. No i puścił je ten komendant Austriak. Powiedział wujkowi, że on jest Austriakiem, ma żonę i dwoje dzieci i co mu z tego, że zabiją dziesięciu Polaków, jak on nie wróci do rodziny.                
Czy im się udało doczekać bezpiecznie do końca wojny?
Tak, tym się udało. Wyjechały później do Krakowa, a z Krakowa do Izraela. Ale ona pamiętała o tym wszystkim i jak moja mama zginęła tragicznie, to po śmierci ona przysłała dla taty taki czarny sweter wełniany przez ciotkę. Jeszcze mówił ksiądz Kozieja, który był kapelanem AK, że pani Lotta, czyli ta Żydówka pisała do niego i ona wiedziała, że pierwsza córka rodziców spaliła się i zginęła tragicznie oraz że mama też zginęła tragicznie. Także ksiądz mówił, że on o tym nie wiedział, a ona mu napisała stamtąd. Czyli ciotki, nie wiem która, załatwiły z księdzem Kozieją, żeby on je nauczył tych pacierzy. I ona dlatego tak doskonale je znała.  Potem też przez długie lata, dokąd ksiądz żył, utrzymywała z nim kontakt. Jedna, albo obie ciotki zostały w Izraelu  (w Jad Waszem) odznaczone medalem „Sprawiedliwi wśród narodów świata”.
Tato też przekazał mi inną historię. Był taki człowiek, który wraz ze swoim pasierbem obiecywali rodzinom żydowskim, że ich ukryją. Jechali wozem, kazali im wziąć to, co najważniejsze i najcenniejsze, wywozili ich do lasu i zabijali. Za to poniósł śmierć ten ojciec, a pasierb schował się za zasłonę w chwili wykonywania wyroku. Miał on 17 lat, był więc młodym chłopcem. Wyrok wykonywała specjalna drużyna, która tymi sprawami się zajmowała. On się schował, jego nie szukali, bo uznali, że młody może się jeszcze poprawić. Kiedy przyszli wykonać wyrok śmierci, to ten ojciec siedział przy stole w kuchni powiedział tylko: „to już?”. Odczytali mu wyrok i zastrzelili. Jeśli chodzi o wyroki śmierci, to był sąd akowski, złożony z siedmiu osób, wśród nich był i ksiądz, i oni dopiero decydowali o wyroku i za jakie przewinienia.
Tak, aczkolwiek prawa do obrony osoba oskarżona nie miała najczęściej.
Mój tato zasiadał w tym sądzie i kilka osób wybronił za takie mniejsze przewinienia. Miał być wyrok na tego, co wydał Wawrzkiewicza. To był młody chłopak. Później tu miał zginąć taki Karol Kolek, więc też go tato wybronił. Obronił też jakiegoś pana, nazwiska nie pamiętam. Tato powiedział: „Iskra zginął, to ten, jako jego kuzyn nie powinien, żeby dwie matki nie były poszkodowane”. Udało mu się więc obronić kilka osób. Nawet jedną osobę wybronił i później miał nieprzyjemności z tego powodu przez jakiś czas. Został na pewien okres odsunięty od tego sądu, bo ci z AK myśleli, że on ma jakieś powiązania z tą osobą, dlatego ją bronił. Tamten człowiek miał sześć przewinień, ale zrobił też coś dobrego. Tato także był pod kontrolą. Nikt nie mógł sam decydować o wyrokach.             Tato mówił też, że chłopcy (akowcy) siedzieli tu, pod komorą, że czekali na wyjście z pomocą powstańcom warszawskim, a tato miał ich prowadzić. Dowiedzieli się jednak, że Rosjanie strasznie łapią akowców w lasach, że potem ich wywożą, dlatego nie przedostaną się przez te lasy, więc rozkaz został odwołany.
Znałam jeszcze różne historie związane z wojną. Bardzo często po wojnie przychodził i tutaj brał mleko pan Stanisław Krasuski, który jedenaście lat przesiedział na Sybirze za kołem podbiegunowym. Opowiadał o okropnych rzeczach. Kiedy ktoś tam umarł, to ludzie go rozpruwali i co dało się zjeść to wyciągali: wątrobę, płuca, serce. Potem ciało zaszywali sznurkiem. Dokąd było ciało „możliwe”, to go wyprowadzali i podnosili rękę, żeby na tego człowieka jeszcze chleb dostać. To był mróz, więc zakonserwował ciało, a oni jeszcze brali za niego chleb. Mówił, że szczur się nie ostał, bo jedli szczury.
Tato np. opowiadał też, że moja babcia była troszeczkę taka, jak to teraz się mówi, że jest w depresji. Przedtem ją nazywali, że była „melancholiczką”.  Przyszedł Kokott, coś tam zaczął się wypytywać: „Pani mnie zna? Pani mnie zna?” Ona na to: „O, nie widziała d...a słońca, Kokott!”. On jak to usłyszał to zaczął broń „raportować”, a ona akurat wtedy rozmawiała z sąsiadką. Więc jak ten zaczął wyjmować broń to sąsiadka mówi: „Panie! Ona…nie tego”…i sąsiadka wymownie stukała  się w czoło. I dał babci spokój. I tak się babcia uchroniła.                        
Pamiętam również (z opowiadań oczywiście), że gdy taty jeszcze nie było w domu, a Niemcy już opanowali te okolice, to tutaj przez jakiś czas mieszkała, w tamtej części domu, jakaś Niemka, która mówiła po polsku. Potem moja mama za jej pośrednictwem „wykupiła” młodego chłopaka, którego wzięli na roboty do Niemiec, tzn. ludzie zbierali pieniądze za niego i przez mamę przekazali tej kobiecie.  Zawsze udawali się do Potockiego i on się zawsze dołożył, potem właśnie przekazywali pieniądze przez tę  panią do Kokotta i załatwili, że wrócił ten człowiek z Niemiec.
            Opowiem jeszcze taką prawdziwą anegdotę. Niemcy mieszkali tam u sióstr Boromeuszek, a tam też mieszkał ksiądz Kozieja, który był kapelanem AK i jak to przed świętami byli u niego chłopcy, kilku (chyba z pięciu ich było) na spowiedzi. Oni wyszli i ksiądz ich odprowadził do tej bramy, co tam z tyłu kościoła wchodzi i tak przystanął, czekał aż oni odejdą i ich przestanie być słychać, a tu nagle nadeszli Niemcy i ksiądz już nie miał jak uciec. Pytali: „Co tu ksiądz robi?” A on odpowiedział „A tak wyszedłem zobaczyć, co to taki ruch na ulicy”. A to oni robili ruch na ulicy, a tamci chłopcy już odeszli. Skóra cierpła, ale ksiądz wiedział, jak wyjść z sytuacji. Udało się, że wyszli ci chłopcy i ich nie spotkali. Wielkim, oddanym człowiekiem AK, był ksiądz Julian Bąk z Husowa, on wiele pomógł podziemiu. Ksiądz Bąk przechował biskupa Wołaszkiewicza, bo najpierw się tam ukrywał w Husowie, a później go umieścili w Przemyślu i już został tam na stałe i później został biskupem


Post Scriptum. Wywiad z dnia 3 grudnia 2011. Rozmawiają Tomasz Czarny i Wiktor Kula.
Ja chciałam jeszcze uzupełnić, bo powiedziałam, że mój ojciec nie brał udziału w akcjach. Nie brał udziału w akcji „Żołynia", ale uczestniczył w takich akcjach, do których były potrzebne konie, bo on odpowiadał za konie. Ta sytuacja, o której tamtym razem wspominałam – kiedy Niemcy zsiedli z motocykli i pomogli ojcu i jego współpracownikom pchać wozy z ukrytą bronią  - zdarzyła się po akcji „Sarzyna”,  w której tato osobiście brał udział.
Opowiem jeszcze o Adamie Stysiole. Stysioł, pseudonim „Iskra”, to był bardzo dzielny akowiec i jadąc w kierunku Leżajska na rowerze, spotkał Niemców i zaczął strzelać. Oni go postrzelili. On sforsował Wisłok, w jakimś gospodarstwie wziął konia i z powrotem przyjechał, ale niestety osłabł i runął. Następnie mój tato z chłopcami przetransportowali go na bramce do „Bażantarni” i niestety tam nie było można go opatrzyć. Nie dotarł tam żaden lekarz i po dwóch dniach zmarł. Po śmierci pochowali go, bo Niemcy z kolei bardzo go szukali, to na grób przenieśli już drzewo takie starsze, sągi drzewa i on pod tymi sągami leżał. Później go przenieśli do tego dużego grobu akowców[6]. Następnie była taka akcja w Jarosławiu, że jednego z akowców Niemcy postrzelili i zabrali do szpitala do Jarosławia. Tam Niemiec pod karabinem pilnował go, więc tato nawiązał kontakt z tamtym komendantem, żeby go odbili. Okazało się, że tam też był ich jeden człowiek, więc była akcja, żeby ich obydwu odbić. Niestety z tych, co brali udział w akcji jeden został ranny, więc tego łańcuckiego zostawili, a tamtych musieli wziąć. Niemcy widząc, że ten został uznali, że nie był wmieszany w żadną partyzantkę i go wypuścili, tzn. zostawili go bez ochrony, a tam był doktor Dul. On go zapakował na furmankę i przewiózł do Przeworska, a z Przeworska go odebrali nasi i przywieźli. Ten pan nazywał się Sobański. Na nogę kulał i on chyba jeszcze żyje w Przemyślu.                                                                                                                               O tych Kluzach[7].
 Pierwsi uciekinierzy z Oświęcimia to byli Adam i Tadeusz Kluzowie, pan Turczyniak i jeszcze inni. Uciekło ich pięciu, dowiedzieli się, że mają być rozstrzelani, czy iść do gazu, bo oni byli w kuchni, a przy okazji byli też wśród tych, co obszukiwali Żydów. W każdym razie uciekli i dopiero wtedy ludzie tutaj dowiedzieli się, co to znaczy Oświęcim, jakie to jest piekło, bo tak to mówili: Oświęcim, Oświęcim, ale nikt nie wiedział, co tam się dzieje.                         
Jeszcze nie mówiłam, że mama spała na granatach. Trzymała je pod poduszką, że jak Niemcy po nią przyjdą aresztować, to miała rzucić granatami. W czasie pacyfikacji ojciec uszedł z domu, bo został ostrzeżony. Natomiast zostawił papiery. Niemcy zaczęli pytać o ojca, a brat powiedział, że tato wszystko gubi, nawet zgubił zegarek mamy i oni mu uwierzyli i dali mu spokój. Spotkali także robotnika naszego, który spał na strychu. Strych był pozamiatany i on ukrył się tam przed Niemcami pod dwiema wiązkami słomy. Oni kuli bagnetami, ale jakoś to wytrzymał i go nie złapali. Natomiast znaleźli na jego łóżku, jeszcze ciepłym, dokumenty z wojska, książeczkę wojskową i szaleli za nim, szukali, a on pod tą słomą zdołał się ukryć.

Jeszcze mogę powiedzieć o Henryku Puziewiczu „Baturze”, tym pierwszym komendancie, który był u nas w domu już jesienią 1939 roku. Z ojcem się znali przed wojną. Natomiast on był u nas kilka godzin. Rozmawiali razem, a tato go nie poznał, tak był świetnie ucharakteryzowany.
Mój tato załatwiał „lewe” kenkarty  i załatwił między innymi dla Kluzów, oczywiście na inne nazwiska. Przyszedł z nimi pan Turczyniak. On chyba był ze Śląska. Tato załatwił mu kenkartę i dał przed południem,  a w tym samym dniu w nocy on szedł drogami, polami i usłyszał szczęk broni. Skoczył do najbliższego ogrodu za parkan, a tam okazało się, że był batalion żołnierzy niemieckich, a że miał tę lewą  kenkartę to się wylegitymował i powiedział, że był na kawalerce u dziewczyny i jakiś wyrozumiały Niemiec puścił go.
       Ja natomiast jestem ciekawa o losy „Batury”, może cokolwiek w Przemyślu wiedzą. Przyszła taka wiadomość, przyszedł goniec z Przemyśla, że „Baturę” wydał jego adiutant. Po prostu nie umiał się rozliczyć z pieniędzy i „Batura” mu powiedział, że jeżeli się do 48 godzin nie rozliczy, to go ubije pod płotem jak psa. Wtedy ten adiutant miał go z kimś umówić i po prostu wydał Niemcom. Nawet była ochrona, ale była za mała w stosunku do tego, jak byli przygotowani Niemcy i ci akowcy musieli się wycofać. W każdym razie ten goniec przyszedł do nas do domu, dano mu jeść jajecznicę i położono spać, bo był bardzo zmęczony. A tato nawiązał z głównym komendantem łączność i po kilku godzinach poszli tam razem, żeby ten zdał to sprawozdanie. Tato mówił, że to jest za poważna rzecz, aby sam to mógł przyjąć.      Innym takim dzielnym człowiekiem, o którym tamtym razem zapomniałam, był „Oczko”, Tadeusz Krzan.
Dziękujemy serdecznie za wywiady.


Uwaga do tekstu Pani Elżbiety wniesiona przez Pana Wojciecha  Blajera - syna wspominanego Beja w dniu 09 grudnia 2012:
 "W odpowiedzi na piąte pytanie była tam m.in. mowa o dwóch Blajerach z Wysokiej. W obu wypadkach chodzi o Józefa, ur. w 1920 r., syna Jana i Zofii z d. Szpunar. Był on podchorążym AK. pseudonim "Bej". W latach 1944-46 był internowany w Związku Radzieckim, ale (i tu pierwsze sprostowanie) nie na Syberii, choć rzeczywiście była to m.in. kopalnia węgla. W latach 1949-53 był więziony za działalność w WiN. To wtedy podczas śledztwa chodziło m.in. o prasę podziemną. Od 1955 roku mieszkał i pracował w Rzeszowie, zmarł w 2003 r. No i tu drugie sprostowanie: Może ktoś inny z byłych więźniów się rozpił, ale nie on. 

Doskonale rozumiem, że po latach wspomnienia mogą się nakładać i mylić - Państwo zresztą zastrzegają to w różnych miejscach i piszą, że nie było korekt. Jednak trochę głupio robi mi się na myśl, że co najmniej kilkaset osób może teraz przeczytać w książce (a o wiele więcej może znaleźć to w internecie), że mój Ojciec na skutek powojennych przeżyć został alkoholikiem..."

Administratorzy bloga  i pani Elżbieta serdecznie  przepraszają Pana Wojciecha i Rodzinę Jozefa Blajera za pomylkę.  


                               


1 Łańcut- miasto położone na krawędzi Pogórza Karpackiego, stolica przedwojennego powiatu łańcuckiego, będącego częścią województwa lwowskiego. Albigowa wieś nieopodal; J. Kondracki, Geografia fizyczna Polski, Warszawa 1980, s. 198; Z. Szust, Średniowiecze Łańcuta, Katowice 1957, s. 7; A. Borcz, Pierwsze wieki Łańcuta. Topografia, warunki naturalne, komunikacja. (w:) Łańcut Zarys rozwoju przestrzennego od powstania do współczesności pod red. J. Malczewskiego, Łańcut 1999, s. 29.
[2] Placówka to najmniejsza jednostka administacyjna ZWZ AK. System administracyjny ZWZ AK opierał się na przedwojennym podziale terytorialnym, największą jednostką terytorialną stanowił obszar (wielkość kilku województw). Obszary dzieliły się na okręgi (wielkości województwa), te z kolei na obwody (obszar powiatu), te z kolei rozpadały się na rejony (część powiatu) i placówki (obszar jednej gmniny), za T. Czarny, Życie codzienne w okupowanym Łańcucie 1939-1944, praca magisterska w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Łańcucie Zbiory Specjalne, Rzeszów 2007, s . 131-131.
[3]Obwód Łańcut dzielił się na dziesięć placówek: Łańcut-miasto (kryptonim „1”), Leżajsk-miasto (2), Dąbrówki-Czarna (3), Giedlarowa (4), Grodzisko Dolne (5), Kosina (6), Łańcut-wieś (7), Jelna-Wola Zarczycka (8), Żołynia-Rakszawa (9), Kuryłówka-Zasanie (10). Nosił kryptonimy w czasie okupacji Łucja”, „Łabędź”, „Łukasz”, „Łukasz”, „Łosoś”, „Łowy”, „Łozina”, „Borsuki”, „G/d”, „X/37”, „IV/13”, „IV/013”, „U/28”, „R/d, za Armia Krajowa. Rozwój organizacyjny pod red. K. Komorowskiego, Warszawa 1996, s. 6; W. Bonusiak, Ruch oporu w Łańcucie i okolicach podczas II Wojny Światowej (w:) Łańcut. Studia    i szkice z dziejów miasta pod red. W. Bonusiaka, Rzeszów 1997, s. 288

[4] Bataliony Chłopskie- odziały zbrojne związane z ruchem ludowym wyodrębnione z Straży Chłopskiej (SCh), „Chłostra”, przeznaczone do scalenia z AK. W sumie w ramach akcji scaleniowej przeszło 929 żołnierzy Batalionów Chłopskich na terenie powiatu łańcuckiego, zobacz T. Czarny, Życie codzienne..., s. 151.
[5] Jozef Kokott. Jeden z łańcuckich żandarmów. Zobacz, S. Zabierowski, S. Zabierowski, Rzeszowskie pod okupacją hitlerowską, Warszawa 1975, s. 206.
[6] A. Stysioł był oficerem zawodowym z Wojskowego Instytutu Geograficznego. Prowadził zajęcia w szkole podchorążych. Feralnego dnia udawał się na zajęcia praktyczne z oddziałem Józefa Lenara „Piłki”, zobacz J. Pelc Piastowski, W poszukiwaniu zwycięstwa, Biała Podlaska 2006, s. s. 152; A. Pelc, Niektóre wydarzenia w Łańcucie podczas okupacji niemieckiej i PRL-u w świetle prawdy, Łańcut 1998, s. 4.
[7]. J. Wojnarski, Ucieczka z Oświęcimia, „Gazeta Łańcucka”, nr. 2/65, R. 1999, s. 4. Autor artykułu powołuje się na relację więźnia obozu w Oświecimiu Tadeusza Szymańskiego.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Kazimiera Skomra. Złe rzeczy się długo pamięta, dobre przemijają


z Kazimierą Skomrą rozmawia Magdalena Podwyszyńska


Pani Kazimiera Skora urodziła się 5 lutego 1931 roku w Wysokiej, gdzie mieszka do dziś. Miała zaledwie 8 lat, gdy rozpoczęła się wojna. Mimo tak młodego wieku pamięta wiele szczegółów, których naprawdę lepiej byłoby nie pamiętać. Podzieliła się tym z nami.


Czym zajmowali się pani rodzice?

      Tata - Feliks - pracował na folwarku, w stadninie koni wyścigowych. Pamiętam, że zawsze w niedziele przyjeżdżał na obiad na koniu, w takim pięknym mundurze. Byłam taka dumna! Mama gospodarzyła, dbała o naszą  ziemię.
 U nas biedy nie było. Dużo dostawaliśmy z folwarku. To były działki pod ziemniaki, buraki. Dostawaliśmy zboże, węgiel na opał. Myśmy biedy tak naprawdę nie zaznali. Nawet za czasów okupacji.

Jak wyglądało pani dzieciństwo?

   Byłam najstarsza, więc praktycznie wychowywałam czwórkę rodzeństwa. Mama zawsze musiała pójść w pole, do folwarku… Tata był w pracy, więc dużo obowiązków wykonywała właśnie ona. Natomiast w domu wszystko było na mojej głowie. Gdy miałam 4 lata, a siostra roczek, zostawałyśmy zamknięte, a mama musiała pójść z obiadem do taty, do Albigowej. Podczas wojny było tak samo. Pamiętam jedną z sytuacji, gdy miałam 11 lat, podczas zimy. Wróciłam ze szkoły do domu, a dorosłych nie było. Siostra powiedziała, że przyszedł wojskowy i wywlókł ich, żeby odkopywali drogę na Husów. Mama zaczęła gotować obiad, ale musiała wszystko zostawić  i iść. Ja dokończyłam to za nią, zapakowałam wszystko i zaniosłam tacie. Trzeba było sobie radzić.
   Oprócz tego siostra chorowała na oczy. Powtarzała: „Mamo, jak ja oślepnę, kto mnie będzie prowadził?”. Zaczęło się od tego, że u sąsiada było pranie. Mieli sodę do rozpuszczenia, żeby woda była bardziej  miękka, oprócz tego mydło. Ona, jak to dziecko, biegała, bawiła się i wpadła do balii  wypełnionej wodą z tymi środkami.  Niestety na twarz, zabrudziła sobie oczy. Miała ropnie, okropności. Nawet przeszła dwa razy operację w Rzeszowie, ale coraz to się jej odnawiało i odnawiało. Wtedy tata, wpadł na niezwykły pomysł. W wielki czwartek wziął tą moją siostrę, nie pamiętam ile ona miała wtedy lat. Pytała: „Tato, gdzie mnie zabierasz?”. Odpowiedział jej: „Dziecko, ja się pomodlę do Boga, a ty wyzdrowiejesz”. Wziął zapasowy koc, wtedy były takie roztopy, wcześnie była ta Wielkanoc. Dużo wody było. Rozebrał ją i zanurzył w wodzie trzy razy. Modlił się, potem wziął chusteczkę i przemył jej oczy. Ona się tak strasznie bała, myślała, że tata chce ją utopić. On zaprzeczał i powtarzał, że chce, żeby wyzdrowiała. W koc ją okręcił, taką, jaka była, taką nagusieńką       i przyniósł do domu, położył pod pierzynę i płacząc, pytał Boga czy go wysłuchał. I to był cud, prawdziwy cud. Trzy dni później po chorobie nie było śladu, miała czyste oczy. Mogła chodzić do szkoły. Wcześniej nauczycielka czasem przed operacją i po operacji nas odwiedzała, bo bardzo lubiła tą moją siostrę. I później moja siostra też została nauczycielką.


Gdy miała pani 8 lat, rozpoczęła się wojna. Czy były jakieś przesłanki, że nadchodzi?

   Nie było przecież ani radia, ani telewizji. Skąd mogliśmy wiedzieć, że niedługo rozpocznie się wojna? Żyjemy na wsi, tu wszystko toczy się inaczej.

Wszystko stało się nagle?

    Tak. Pamiętam, że to był mój pierwszy dzień akurat szkole. Do naszej nauczycielki przyszedł dyrektor szkoły. Porozmawiali i rozpłakała się ta kobiecina. Kolejna była inna nauczycielka; wszyscy nagle posmutnieli, widać było po nich, że stało się coś naprawdę złego. Kazali nam iść do domu, nie mówiąc nam, co się stało. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że to druga wojna wybuchła.

Jacy byli Niemcy?

   Wielu nie pamiętam. Najbardziej wrył mi się w pamięć Kokott. Właściwie pochodził z Czech, ale służył Rzeszy. Zdecydowanie był tu najgorszy. Inni nie byli tacy. Niemcy byli… kulturalni. Raz jeden z nich przyszedł i poprosił, żeby ugotować mu jajko. Mama to zrobiła, chciał zapłacić, mama nie przyjęła od niego pieniędzy. Ale on powiedział: „Absolutnie!”. Nie chciał ich z powrotem    i koniec. Inni…. Na przykład jak szedł Niemiec, a rosła sobie trawa, nie poszedł po niej. Ruscy szli na przepadło.

Proszę opowiedzieć o Kokocie.

    On był najgorszy w tym miejscu. W naszym domu była zameldowana też ciocia. Przeznaczyli ją do Niemiec na roboty, bo była wolnego stanu. Ona handlowała; nigdy jej nie było. Zapowiedzieli, że, gdy ona się nie stawi, mnie zabiorą. Zachorowałam. Wtedy Kokott osobiście mnie odwiedził i mierzył mi temperaturę. Dali nam jeszcze tydzień. Nadal był warunek, żeby ciocia się stawiła. Nie zrobiła tego. Wtedy mama poprosiła żonę zarządcy folwarku czy by mnie nie przyjęła, ukryła gdzieś. Państwo byli dla mnie bardzo dobrzy. Do końca wojny się tam ukrywałam. Opiekowali się mną. Tylko raz przeżyłam gehennę, gdy wyjechali do rodziny. Byłam ze służącą, gdy przyjechała żandarmeria. Kazała mi uciekać, ale nie wiedziałam gdzie. Do piwnicy nie, bo mogli czasem zejść po wino, poza tym bałam się szczurów. Wtedy kazała mi wejść na sosnę. Wdrapałam się na to drzewo, czułam coś śliskiego, myślałam ze to jakieś gąsienice, wstrętne robaki. Udało mi się wejść na sam wierzchołek. Siedziałam tam i siedziałam. Usłyszałam, że odjechali wozem. Służąca kazała mi zejść. Weszłam do kuchni. Wisiało tam takie małe lusterko, w które spojrzałam. Jak siebie zobaczyłam to się przestraszyłam. Wyglądałam jak nieboskie stworzenie, cała w żywicy. Państwo przyjechali, wypytywali co się stało. Pani  o mało nie wpadła w szał ze złości na służącą. Powtarzała, że ukarze ją  okrutnie za postawienie mnie w takiej sytuacji. Gdyby byli z psem, raz dwa by mnie wywąchał, a oni zastrzelili.


Czy Niemcy mieli swoich konfidentów?

Tutaj nie było ich wielu, za to w Albigowej - mnóstwo. Ale nasi się ich pozbyli. Tu konfident długo nie pożył. Sposobów na nich było mnóstwo. Była raz sytuacja, że ludzie dowiedzieli się – o, jakiś człowiek poszedł do Łańcuta skarżyć żandarmom. Pojechali furmanką, wcześniej naładowawszy tam słomy, żeby mieć przykrywkę. On już wracał, nikogo w okolicy nie było. Samochodów nie było, nikt przecież tego nie miał. Było już ciemno, bo to wieczór. Zaszli go od tyłu, udusili dziada, do wora, pod słomę i wywieźli go gdzieś daleko. Wrzucili go chyba do jakiegoś stawu, wcześniej do wora przywiązali jakiś ogromny kamień i utopili. Skończyło się. Zaginął – koniec. Nikt nie wiedział, co się z nim stało. Długo zdrajca się nie utrzymał.

Czy ktoś z pani bliskich przeżył obozowy horror?

Z moich bliskich nikt nie trafił do obozu, na szczęście. Miałam jednak koleżankę, u której w domu ukrywali się uciekinierzy albo Żydzi. W czwartej klasie, zagadnęła: „Wiesz co, powiedziałabym ci coś, tylko musisz mi przysiąc, że nikomu nie powiesz. Złóż palce na krzyż, że nie piśniesz słowa ani w domu, ani nikomu innemu.”.  Ja byłam taka ciekawa tego, co chce mi powiedzieć, więc zrobiłam, co chciała. „Ale dobrze przysięgłaś?” – zapytała. Potwierdziłam. Wtedy zaczęła mi mówić ile to u nich jest broni, ile osób się ukrywa. Byłam w szoku, pytałam czy się nie boją, że ktoś to odkryje. „Owszem, tata się boi, ale poświecił siebie, nas i pomaga im jak tylko może”. Bo jej tata był w partyzantce, a ta partyzantka działała też w Głuchowie. I ona wieczorami przenosiła wiadomości w listach. Nikt jej nie zaczepiał, przecież taka mała, nikt nie podejrzewał nawet. Miała też wymówkę, gdyby ktoś miał ją zaczepić. Powtarzała, że idzie do cioci, która faktycznie nią była, a poza tym też działała w partyzantce. Raz poprosiła mnie, żebym z nią poszła. Było ciemno wieczorem, bo to była już zima, coraz ciemniej i bała się iść sama. Zresztą najpierw trzeba było iść do szkoły, dopiero potem miałyśmy iść do Bażantarni w Głuchowie. Był taki mróz! Śnieg sypał, a my szłyśmy. Ona zmarzła, pewnie źle się ubrała. A te listy nosiła w majtkach, bo one były aż do połowy uda. Gdyby chcieli ją przeszukiwać, to by nie znaleźli przecież. Tak zmarzła, że się posikała    z tego wszystkiego (śmiech). I to wszystko zamokło! Wiadomo, do cioci doszła, z listami, ale z tych listów nic nie zostało. Ona tak się martwiła, że tata będzie zły. A ja jej to wybijałam z głowy. „Przecież tak zmarzłaś, że nawet nie poczułaś, co się stało” – powtarzałam jej. Wtedy się zamartwiałyśmy, dzisiaj wspominam to ze śmiechem.

Jak jeszcze działała partyzantka?

Bardzo prężnie. Czasem było tak, że szli do sąsiedniej wsi, tam okradali bogatszych i tym się bogacili. Ale wiadomo, niektórzy potracili życie, bo w bestialski sposób rozprawiano się z nimi. Jednego Tejchmana Niemcy przywiązali do samochodu i wlekli go za tym samochodem aż umarł po prostu.

Jacy byli Rosjanie? Jak ich pani wspomina?

Oni byli biednym wojskiem, a my uważaliśmy ich za wyzwolicieli. Jeden raz przyszedł, sprzedał kufajkę za pół litra wódki. Na drugi dzień znowu  przyszedł, żeby mu ją oddać. Pogroził gwintówką i odszedł. Natomiast dwóch Rosjan stacjonowało u nas, bo to było blisko szkoły. Jeden nazywał się Mikołaj Cichamir, a drugi Babkov Szyma. Te nazwiska zapamiętam do końca życia, bo to naprawdę byli wspaniali chłopcy i dobrzy przede wszystkim. Jak mama gotowała, to tylko się oblizywali. A my razem z nimi. Potem pojechali na front, gdzieś pod Jasło. I stamtąd Babkov napisał list, bo on tu miał ukochaną. Umiał mówić i pisać po polsku. Pisał, że długo już tam sam nie wytrzyma. A jak się poznali? Ojciec tej dziewczyny przyjechał z Krzemienicy wymienić konia za jałówkę. I była z nim właśnie ona – Helenka. On się strasznie zakochał w tej Helence. Jeździł tam do niej na koniu, jeździł przez pół roku, tyle ile oni tu stacjonowali. Tak jeździł, jeździł aż syna zostawił. Potem, jak się dowiedział, że muszą wyjeżdżać, co on tu wyprawiał! Bił  głową w ścianę, ten Cichamir mu mówił, żeby przestał, bo ucho sobie rozwali. A Babkov mu odpowiedział, że on się zabije, bo nie wie czy będzie mógł wrócić do Helenki. I już z Jasła napisał do Helenki, żeby dała znać, co się dzieje. Powiadomiła go, że urodziła syna. Babkov tak strasznie chciał tego syna zobaczyć! Ale nie pozwolili mu przyjechać. Potem, jak Cichamir  wracał  z  Niemiec, przyjechał  tu  na koniu    i powiedział nam, że tamten się zabił z tej niemocy, że nie może przyjechać do ukochanej. Powiadomił nas jak swoich. Tych dwóch było naprawdę wyjątkowych. Babkov był też lekarzem, nawet moją mamę wyleczył z dolegliwości tarczycowych. Robił jej takie masaże, maściami, wszystko zniknęło. Naprawdę wyjątkowo dobrze ich wspominam.

Co działo się z Żydami mieszkającymi tutaj?

Kokot się ich pozbywał, głównie Żydów, choć innych też. Zawsze będę pamiętać jedno wydarzenie… Zawsze mam to w oczach. Za naszym ogrodem, kawałek dalej, stał żydowski dom. Był stary Lejba, Herszek, Dopka i Senia oraz Sabinka. Myśmy, jako dzieci, chodzili tam do nich się bawić. W 1940 roku przyjechali po całą rodzinę furmanką. Ja akurat byłam w wygódce, jak to na wsi, stamtąd wszystko widziałam. Przez szparę zerkałam, zastanawiałam się, co tam się będzie działo. Byłam ciekawska, jak to dziewięcioletnie dziecko. Wywlekli ich z domu. Ta malutka tak płakała, miała przecież 2 latka. Niemiec się wściekł, złapał ją za nóżki. Uderzył tym małym ciałkiem o coś ciężkiego       i twardego, rzucił matce, która zemdlała. Nieustannie mam to przed oczami. Pojechali, a ja weszłam do domu i płakałam. Trzymałam rękę na ustach, bo bałam się, żeby ten gestapowiec mnie nie usłyszał. Tyle lat minęło, a ja  to wszystko pamiętam.

Jak pani pamięta koniec wojny?

Był straszny. Przyszedł do nas Niemiec, żeby mu pożyczyć patelnię. Kupił też jajka i tak w okolicy był sobie przez 4 dni. Później już wiedzieliśmy, że nadchodzą Rosjanie. Tata wykopał dla nas taki schron, w ogrodzie. Naładował tam blachy, jakby tam wpadła bomba czy jakiś pocisk to żeby się to nie zawaliło. Ten Niemiec do nas przyszedł, bo widział, że coś się dzieje. Oddał patelnię, mama wyszła z siostrą na rękach, ja stałam za mamą    i zaglądałam, co też on zrobi. On wyciągnął zza pasa granat. Już miał chyba rzucić do tego dołu, pewnie chciał się zemścić. Mama położyła siostrę, uklęknęła i zaczęła go prosić, żeby tego nie robił, darował nam życie. Mówiła  po polsku, może zrozumiał. Popatrzył się, zastanowił i schował ten granat do kieszeni. Odszedł. Wtedy naprawdę przeżyłyśmy grozę, bo przez całą wojnę nam się udawało, miałybyśmy zginać właśnie wtedy?

Jak wyglądały czasy powojenne?

Bieda była, ogromna. Nie można było nic dostać. Jak mama zanosiła mleko do mleczarni, dostawała punkty. Wtedy dali jej taki pled okropny. Gryzł jak nieszczęście, odkryłam dlaczego. Zrobiony był z włosów – ludzkich. Różne rzeczy z tego produkowali. Tak samo było z mydłem. Od niego ludzie strasznie dostawali wszy, to była prawdziwa plaga. To wszystko pochodziło z Oświęcimia, tam robili takie bestialskie rzeczy*.

Jak zachowywała się nowa władza w tych okolicach?

Tamta  władza była czasami  lepsza niż obecna. Dało się wszystko załatwić. Tutaj, obok domu, biegła linia wysokiego napięcia. Raz słup się przechylił i to wszystko było już tak blisko, bardzo nachylone. Wiatr hulał niesamowicie, druty się schodziły, musiałam uciekać z rodzeństwem. Poszłam na drugi dzień do elektrowni, zbyli mnie. Ich to nie obchodziło. A poszłam do komitetu, to w niedzielę przyjechali i wszystko zrobili.

Jak dzisiaj pani się odnosi do wydarzeń z wojny?

Często to do mnie wraca, bardzo. Zwłaszcza, gdy jestem sama i rozmyślam. Złe rzeczy się bardzo długo pamięta, bo dobre przemijają. W człowieku to będzie siedziało do końca życia. We mnie to istnieje i tak będzie.
Tylko strach. To mi zostało. Gdy cokolwiek upada, tłucze się,to  ja już drżę,    a wszyscy pytają: „Czemu tak się przestraszyłaś?”. Tego się nie pozbędę. Nawet na byle pukanie w głowie rodzi się myśl, że to oni.

Rozmawiała Magdalena Podwyszyńska

wtorek, 13 grudnia 2011

Bryczką przez Bug - wspomnienia Teresy Fabijańskiej-Żurawskiejj




z Teresą Fabijańską  - Żurawską rozmawiają Dominika Bogusz i Tomasz Czarny

II wojna światowa dała się we znaki każdemu, komu przyszło żyć w tamtych czasach. Niezależnie od pochodzenia społecznego. Mieszkanka Łańcuta, pani dr Teresa Fabijańska – Żurawska wywodzi się z rodziny inteligenckiej, która przed wojną żyła w dostatku. Jednak wrzesień 1939 zmienił wszystko w ich życiu. Groza ucieczki, widok zmasakrowanych zwłok na pobojowisku, później codzienne zmaganie się  o przetrwanie… Właśnie tak  przedstawiają się wspomnienia z dzieciństwa naszej bohaterki, o których nam opowiedziała.

  Skąd pani pochodzi?
                                            
Jestem zamościanką. Urodziłam się 30 września 1932 roku w domu własnym, moich rodziców. Dom był drewniany, trochę na wzór takich dworków polskich, a trochę przypominający te domy z Ukrainy, nieco zamożniejszych ludzi. Ojciec kupił ten dom, kiedy już był ożeniony z mamą, pochodzącą z Ukrainy. I kiedy już mieli dwoje starszych dzieci. Chciał, aby moja mama dobrze się czuła w Polsce, ponieważ do tej Polski przyjechała dopiero w 1923 roku, gdyż dopiero wtedy była możliwość przyjazdu  polskich rodzin z Ukrainy do tej ukochanej, wyczekiwanej, wytęsknionej Polski. Polski Piłsudskiego.. Dziadkowie moi osiedli koło Zamościa ub córki, która była zamężna za  ziemianinem Józefem Piątkowskim i zamieszkali w ich dworku, między Zamościem a Hrubieszowem. Dzisiaj ten dwór już nie istnieje. Jest tylko cmentarz w Zawalowie, gdzie są groby rodzinne. Mama moja była córą sędziego o nietypowym nazwisku. Nazywał się Anzelm de Schmieden-Kowalski. Ożenił się tam na Ukrainie z Marią Joanną Moszyńską, moją babcią. Odegrała ona bardzo dużą rolę w życiu naszej rodziny, ponieważ była osobą energiczną, umiejąca organizować życie i myślę, że przyjazd do Polski był głównie jej inicjatywą i to ona poświęciła wszystko, czegokolwiek na Ukrainie się dorobili. Nie za wiele tego było, bo dziadek, jako sędzia, później już jako naczelnik sądu, mieszkał w mieszkaniu służbowym, więc nawet nie mieli swojego własnego domu. Chociaż wtedy, gdy dzieci były małe mieszkali w domu bardzo pięknym, drewnianym z ganeczkiem. W tym domu przyszło na świat troje młodszych dzieci, w tym moja matka . Po przyjeździe do Zamościa moja mama zaczęła pracować w sądzie. Jeszcze tam na Ukrainie skończyła szkołę -  seminarium nauczycielskie. To było coś więcej niż szkoła średnia. Dzięki niej mogła mieć od razu możliwości pracy w szkole. Na pewno wiecie, że w tym okresie kobiety w większości nie pracowały. To nie było popularne by one się kształciły, żeby kończyły studia wyższe. Dziewczyny miały być w domu, grać na fortepianie, uczyć się ładnego poruszania. Moja rodzina nie trzymała się tej tradycji, wszystkie dzieci  uczyły się najpierw w domu. Miały guwernantki  - cudzoziemki. Jedna była od języka francuskiego-„madmoiselle”, druga od niemieckiego- „Fräulein”. Te panie nie mówiły po polsku. One też ze swoich domów wyszły, aby zarobić. Były jednocześnie wychowawczyniami, opiekunkami, uczyły układności i towarzyszyły na zabawach oraz balach. Były osobami, bez których nie wypadało pójść na zabawę. Bale urządzały rodziny ziemiańskie. Często goszczono na nich żołnierzy.  Moja matka i jej starsze siostry (mama była najmłodsza) wspominały, że chodziły na takie bale. Na jednym z nich był nawet Dzierżyński. On zrobił ogromne wrażenie swoją aparycją, był bardzo przystojny. Wszedł z taką sobie właściwą nonszalancką swobodą i oczywiście wszystkie panny po kolei do tańca zapraszał. To było takie wspomnienie mojej mamy.
 Nasz dom w  Zamościu otoczony był ogrodem. Położony był w uroczym zakątku z dala od ulicy. Dookoła były sady i ogrody sąsiadów oraz nasz. Dlatego żyliśmy w takim „zaczarowanym zakątku”. Niestety, przyszedł okres kryzysu. Był rok 1936. Ja już miałam cztery latka. Wogóle ten kryzys trwał od 1929 roku. Ojciec stracił pracę. Był dyrektorem fabryki pana Kowalskiego w Zamościu. Ja dokładnie nie orientuję się, bo jako dziecko, nigdy się o tym nie mówiło. Wydaje mi się, że to była fabryka jakichś likierów i bardzo wysmakowanych wódek. Takich, jak w zakładzie u hrabiego Alfreda Potockiego w Łańcucie. I ojciec był tam dyrektorem, ponieważ miał ukończony rodzaj studiów, jakie wtedy w Warszawie prowadzono dla młodych ludzi, po to, żeby jak najszybciej mogli zapełnić stanowiska potrzebne w bankach lub w różnych urzędach. Ojciec studiował już po tych wszystkich swoich wojskowych działaniach. Wcześniej działał w wojsku Piłsudskiego, brał udział w wojnie na Ukrainie w 1920 roku. To dzięki namowom babci po wojnie wystąpił z wojska.
 2.W jakich formacjach służył, w jakich miejscowościach?
Służył na Wołyniu, należał do piechoty. Jeśli dobrze dziś mi świta, to nazwisko dowódcy brzmiało Żelichowski. W każdym razie była to jednostka wołyńska. Tam też należał, jeśli państwu to do wiadomości będzie miłe, ojciec Jerzego Antczaka. Ten znany  reżyser kiedyś napisał do mnie list i okazało się, że nasi ojcowie służyli razem w jednej jednostce. Jego ojciec był oficerem zawodowym. Mój ojciec swojego ojca stracił mając dziewięć lat. Babcia została z dwójką dzieci (ojciec miał jeszcze siostrę). Dawała sobie radę dzięki temu, że bracia  - ziemianie pomagali przez jakiś fundusz (ustanowili coś w rodzaju rodzinnego stypendium). Dali możliwości zarobku w formie sklepiku  we Włodzimierzu Wołyńskim. Ojciec ukończył tam szkołę i, gdy pierwsza okazja się nadarzyła, „wyfrunął” do Warszawy, gdzie mieszkały nasze ciotki. Tam ojciec zaciągnął się do POW-iaków (Polska Organizacja Wojskowa – przyp. MO).
Ale wróćmy do mnie. Wojna się skończyła, mieszkaliśmy w Zamościu, w swoim domu. Ojciec stracił pracę i musiał jakoś utrzymać rodzinę. Nas, dzieci, było już czworo. Mama zajmowała się domem, nie pracowała od czasu wyjścia za mąż. Ojcu, jako specjaliście od spraw finansowych,  złożono propozycję założenia i kierowania bankiem w Hrubieszowie, niestety nie w Zamościu. Ten Hrubieszów nie jest wcale odległy, to jest około 40 kilometrów, ale była kwestia domu. Musieliśmy zostawić własny dom i gdzieś zamieszkać. Szczęśliwie się złożyło, że ojcu oferowano całą oficynę przy pięknym dworku. Dzisiaj jest to muzeum, a zawsze był to najpiękniejszy dom w Hrubieszowie. Dawniej był własnością Staszica przez jakiś czas, później wykupiła to francuska rodzina Du Chateau  i tak zostało do 1972 roku. I do dzisiaj ta nazwa się utrzymuje. Dzisiaj jest tam muzeum imienia Du  Chateau. Tam przemieszkaliśmy zaledwie parę lat. Ojciec miał do pracy bardzo blisko. Wystarczyło tylko przez ulicę przejść i zaraz był bank. Przyszedł rok 1939, ojciec miał 40 lat, był już w rezerwie. Wobec tego powołany do wojska został nie od razu na początku wojny, tylko dopiero 9 września. Ja już miałam zaczynać szkołę. Już miał być ten wrzesień, kiedy miałam pierwszego pójść do szkoły, już miałam naszykowany mundurek. Wróciliśmy  z wakacji, spędzanych  jak zawsze w Czumowie
 u cioci Niusi, siostry mojej mamy, która była dzierżawczynią, lub właścicielką połowy dużego majątku ziemskiego 7 km odległego od Hrubieszowa. Ojciec do nas w niedzielę przyjeżdżał na rowerze, a myśmy jechali tam  bryczką zaprzężoną w parę koni ze wszystkimi majdołkami  na całe wakacje, najcudowniejsze na świecie. Tutaj mam obraz tego widoku Bugu, mam obrazy Czumowa, które zechciałabym, aby państwo potem sfotografowali.
Rok 1939 był absolutną katastrofą, załamaniem się wszystkiego. Hrubieszów leży nad Huczwą, która tam wpada do Bugu. Wojska niemieckie parły na wschód. Była niesamowita panika. Myśmy wrócili do Czumowa, bo w Czumowie było co jeść, bo  były  jeszcze krowy, był chleb pieczony, normalne życie się toczyło, ale do tego Czumowa zjeżdżała cała Polska zachodnia, uciekinierzy. I wszystko, gdziekolwiek było miejsce do jedzenia, do spania, było zajęte przez uciekinierów. Była niesłychana psychoza, żeby uciekać od Niemców na wschód. My mieliśmy rodzinę po drugiej stronie Bugu. Dosłownie w odległości paru kilometrów (trzeba było tylko Bug przepłynąć) był już Wołyń, a tam na Wołyniu w Uściługu, w Zarzeczu pod Włodzimierzem była nasza rodzina ze strony ojca, też ziemianie. Wobec tego jechało się do ich majątku. Uważano, że Niemcy zatrzymają się na Bugu, że nie dojdą dalej. Ojciec był już w wojsku, miał wezwanie do Tomaszowa Lubelskiego .  Koncentracja wojsk polskich przesuwała się dalej na wschód, doszli do Równego.
     A myśmy wsiedli na bryczkę. W tej bryczce jechała babunia, moja mama, moja siostra obok stangreta, trochę go zastępując. Była  w takim wieku, że kochała konie i jej to imponowało, że może powozić. Ja jechałam u stóp babci i mamy, dosłownie na podłodze bryczki. Bryczki mają płaskie dno i dzięki temu mogłam ze swoimi lalkami się rozłożyć.Ulubiona lalka Magda i  albumy ze znaczkami moich braci to były nasze skarby, które wieźliśmy ze sobą za Bug. Drugim pojazdem, jaki nam towarzyszył, była furmanka, na której była kasza, mąka, jakieś tam zapasy, które się nie psują. Jechał nią pan Jankowski  - uciekinier, który zdecydował się jechać, bo nie miał co robić w Polsce, nie miał rodziny, a chciał też od Niemców uciekać. Zgodził się, że będzie za tego woźnicę-stangreta i jechał razem z nami. Na tej furmance jechali moi bracia w czapeczkach i mundurkach harcerskich, bo takie wtedy chłopcy nosili. Jeden z moich braci miał wtedy 12 lat, a drugi 10 lat. I strzelali do nas z samolotu do tych czapek, bo one z góry wyglądały jak wojskowe. Ciągle jakieś samoloty nadlatywały. Ostatnim promem przejechaliśmy Bug. To przejście graniczne pod Hrubieszowem nazywało się Wygadanka. Obraliśmy kierunek na Uściług i do Zarzecza, do dziadka Taczanowskiego ze strony mojego ojca. To nie był dziadek rodzony, lecz brat babci-dziadek stryjeczny. Ta podróż została w pamięci sześcioletniego dziecka, jako po prostu coś niesamowitego. Przejeżdżaliśmy rzeką Ługą wpław, szukając  brodu. Było tam takie miejsce, gdzie  bryczka omal  nie utonęła, ale zagłębiła się na tyle, że wszystkie albumy, wszystkie lalki, wszystko to pływało w wodzie. Gdyby to nie była bryczka, gdyby nie było tych boczków  i tej płaskiej podłogi, to ja bym po prostu zginęła w tej mętnej wodzie, w  tłoku. Wyobraźcie sobie państwo, jaki był tłok, jak te drogi były zapchane, bo to była straszna panika. Wszyscy, ktokolwiek i czymkolwiek mógł jechał i uciekał (taczką, wózkiem dziecięcym), byleby dalej od Niemców. Nie było łatwo koniom przejechać, nie było miejsca dla koni, nieraz trzeba było objeżdżać jakieś tereny. Przejeżdżaliśmy przez pole bitwy, co zostało mi w pamięci jako trauma. Ja takie pole bitwy widziałam na własne oczy i nie tylko, chodziłam po nim. Zbieraliśmy razem z braćmi naboje, nie wiem nawet, kto nam pozwolił. Braliśmy całe pasy amunicji, które żołnierze porzucali, porozrywane. Znaleźli się tacy, którzy takie skrzynie przynieśli, zaraz gdzieś zmobilizowali jakiś transport i zbierało się tę amunicję. I był  granat śliczny, jak jajeczko, naprawdę wyglądał jak zabawka. Ja wzięłam do ręki ten granat, chciałam się pobawić, a brat dopadł mnie w tym momencie i szeptem na ucho po wiedział mi „połóż to, bo to może wybuchnąć, to jest granat” i ja tak zahipnotyzowana tym jego szeptem, tymi jego słowami przerażającymi, cichutko położyłam i czym prędzej uciekliśmy oboje. Za chwilę przyszli Polacy, wojskowi Polscy zbierali tam trupy. Nogi wisiały na drutach telegraficznych,  części ciał rozerwanych na kawalki wisiały,  to był widok straszny. I niestety musieliśmy przejechać przez to całe pole bitwy.
W jakiej to było miejscowości ?
To było pod Uściługiem. Ja nie wiem dokładnie, jaka to była miejscowość, bo to było pole za rzeką Ługą. Najbliższą miejcowością był Uściług. Przejechaliśmy przez to pole skacząc po tych trupach, po tych rękach, gdzieś w jakieś pola, gdzie ludzi już nie było. Dojechaliśmy do miejscowości Biskupice lub Biskupicze, bo i tak się to na mapie pisało i tak. Miejscowość i majątek należały do hrabiego Kaszyckiego. Właścicieli - hrabiostwa nie było na miejscu, natomiast była służba, był marszałek dworu. Tak się oficjalnie nazywało to stanowisko. Poprosili moją babunię, którą uważali za sąsiadkę zza Buga, ale sąsiadkę też ziemiankę i bardzo przepraszali, że nie mogą nas przyjąć w pałacu, bo pałac w remoncie. Właściciele wyjechali za granice na czas remontu. Też nie bardzo było wiadomo, kto nim kieruje i co się z nimi dzieje. Jednakże zajęli się nami na tyle, że dano nam oficynę, w której mogliśmy nocować, mieszkać, tyle ile chcieliśmy. Konie też miały w tym majątku jakieś pożywienie: owies, siano. My z braćmi znaleźliśmy zestrzelony polski samolot. To był karaś, jeden z pierwszych zestrzelonych polskich samolotów.
W jakiej to było miejscowości ?                                                                                                 
     To właśnie było w tych Biskupicach. Ten samolot był bez załogi, nie było nikogo, kto by go pilnował. Myśmy  tam wleźli, jak to dzieci ciekawskie. Oczywiście moi bracia musieli wszystkiego dotknąć, wszystko musieli nazwać, pooglądać, dla nich to też było wielkie kuriozum i wielkie przeżycie, jako zabawa, jako coś atrakcyjnego, a ja przy nich też podziwiałam. Pamiętam to doskonale i nawet taka lampeczka czerwona, która tam gdzieś była umieszczona w środku,  została i długie lata u nas była, ponieważ któryś z chłopaków wykręcił ją i zabrał do kieszeni.  Była ona u nas, jako takie trofeum. I właściwie ta nasza wędrówka  na tych Biskupicach się zatrzymała. Noc z 17 na 18 września spędzaliśmy  pod gołym niebem, gdzieś u Ukraińców.  Dali jakieś miejsce w stodole, gdzie mama z babcią  mogły się jakoś przytulić. Siostra, która miała 16 lat i ja spałyśmy w bryczce. Ja tak słodko spałam i gwiazdy nade mną świeciły.
Czyli byli jacyś sympatyczni Ukraińcy, którzy pomagali Polakom?                                                                  Oczywiście, ludność cywilna była życzliwa, nie była wroga dla tych uciekinierów Polaków. Nie każdy był nacjonalistą. Moim zdaniem te antagonizmy zostały wywołane przez błąd Polaków. Z czasów przedwojennych pamiętam rozbiórkę cerkwi, która odbywała się  na moich oczach.

Czy pamięta pani w którym to było roku?

To mogło być w 1939 roku na wiosnę. To była jak pamiętam  wiosna, bo byliśmy z ojcem na spacerze, było ciepło. A może to był 1938 rok?   Oglądaliśmy z daleka rozbiórkę cerkiewki nie zniszczonej, nie jakiejś rudery, tylko cerkwi, która była użytkowana. Mimo to ją rozbierali. Wtedy zapytałam ojca „tatusiu, dlaczego rozbierają ten kościółek ? To taki kurz, taki łomot tych zrzucanych desek, belek był słyszalny. Ja jako dziecko byłam w lesie na spacerze, a tu takie hałasy. We mnie powstał jakiś zgrzyt, że coś niedobrego się dzieje. Przecież musi być jakiś powód. A ojciec bardziej do siebie niż do mnie powiedział „ ci wykonują to co im każą, ale ci którzy im każą nie mają racji”. Po 18 września w 1939 roku był powrót. Nie pamiętam jak myśmy wrócili zza Buga . Nie mieliśmy żadnych planów. Z rodziną nie spotkaliśmy się, bo rodzina się gdzieś rozproszyła, gdzieś się pochowali.

      Pamiętam, ze ciocia Irka siedziała gdzieś w jakimś dole wykopanym z maleńkimi dziećmi. Jedno dziecko miało półtora roczku, a drugie miało dwa tygodnie i leżało w beciku. Dzieci płakały. Samoloty nad nami latały. To było po drugiej stronie Bugu, wojska sowieckie już szły. Oczywiście wszędzie Polaków zatrzymywali, legitymowali. Jakoś nas przepuścili, bo powiedzieliśmy, że wracamy do domu. To machnęli ręką „jedźcie”. Nie było jak, mosty pozrywane, jechaliśmy wpław przez rzekę.

 Wróciliśmy do naszego domu. Okazało się, że wszystko zostało rozgrabione.  Drzwi wyważone, na stole puszki po niemieckich konserwach wojskowych. Była libacja. Niemcy doszli już tutaj, zobaczyli mieszkanie puste, ładne, zasobne. Był w tym wszystkim element komiczny i wszystkich nas rozśmieszający. W sierpniu 1939 roku mama przechodziła  kurs przysposobienia obronnego dla kobiet, gdzie uczono je jak postępować w razie ataku gazowego. Wobec tego uczono je robić maseczki, przygotowywać wodę z sodą, specjalny  płyn, który miał amortyzować gazy. Więc mama w butelkach po winie zrobiła całą spiżarnię tej wody utlenionej, czy z sodą, dla ochrony nas. Niemcy myśleli, że to jest wino i te butelki porozstawiali na stole i do tych konserw pili tę sodę. Musiało  dać się im we znaki  solidnie. Nas to mocno rozbawiło.

 W mieszkaniu nic nie było, zostały jedynie meble gołe, zostaliśmy sami ze swoim dobytkiem bez środków do życia. Wszystkie przecież oszczędności przepadły. W jednej chwili nic nie istniało. Ale trzeba z czegoś żyć. Sklepy były  pozamykane. Wszystkie żydowskie były zamknięte na żelazne drzwi i sztaby. Właściciele się gdzieś pochowali. Chleb, który jakaś piekarnia piekła, nie wiadomo dlaczego był z popiołem. Mój brat, który miał dopiero 12 lat, zaczął handlować nićmi. Od kogoś   z Warszawy kto przyjeżdżał, bo ludzie potrzebowali przecież wszystkiego. Niemcy przecież obrywali guziki szkolne młodzieży. Mojemu bratu też oberwali, zabrali go w mundurku, jeszcze ja pobiegłam za nim, bo nie wiedziałam, gdzie on jest. Bałam się, że mama będzie rozpaczać. A to było w bibliotece miejskiej, gdzie oni siedli i każdemu uczniowi, który miał błyszczące guziki, normalne, bez orzełka, po prostu obrzynali i na szczęście wypuszczali jeszcze w tym mundurku. Jednakże nie można było już w tym mundurku chodzić. Nie wolno było nosić beretów z oznakami szkolnymi. Były takie znaczki- kaganiec oświaty na tle książki otwartej. To dziewczęta nosiły takie na beretach. Gdy dziewczynkę taką zobaczył na ulicy Niemiec, to zdzierał beret z głowy, bił  gdzie tylko mógł i w jakikolwiek sposób się znęcał. 

Przeróżne były formy represji, które są nie do opowiedzenia, bo to każdy przeżył na swojej własnej skórze. Moja mama dostała po głowie, bo mówiła po niemiecku. A mama znała te języki z domu i śmiała lepiej mówić niż ta, co była „volksdeutschką”. Dostała pięścią po głowie, bo coś ją tam poprawiła i pomogła napisać. Całe nasze życie zostało sparaliżowane. Nie wiedzieliśmy, czy wychodząc z domu, wrócimy z powrotem, czy nie. O szkole nie było mowy. Szkoły były pozamykane, brat chodził,  po rynku  i wołał: „Nici!” Sprzedawał igły i nici i za to kupował chleb w piekarni. To były początki. Wyrzucili nas z tego domu, gdyż został on zarezerwowany dla niemieckiego landrata. Mieszkanie podobało mu się  - w końcu stylowy pałacyk z ogrodem, z podjazdem, , z gazonem kwiatowym. Zamieszkaliśmy wtedy na przedmieściu, w nowym piętrowym domu. Zajęliśmy całe pięterko. Tam były dwa pokoje z kuchnią. Przed naszymi oknami jechały wszystkie transporty. Mieliśmy widok na cały front, na to wszystko, co się działo. Na szczęście rok 1941, dzięki temu, że Niemcy zaskoczyli Sowietów, nie odbił się na nas, bo inaczej nas by nie było, oni by nas zrównali z ziemią. Ale my obserwowaliśmy tę bitwę przez duże weneckie okno. Staliśmy całą noc z 21 na 22 czerwca. Leciały kule wielkie jak piłki tenisowe, ognistą parabolą od naszej strony za Bug. Leciały tak coraz dalej i dalej, i coraz ciszej. To trwało od trzeciej nad ranem, już jaśniało do siódmej rano. I o siódmej zrobiło się nagle cicho, wszystkie wojska się przewaliły. Moja mama usiadła i napisała specjalną kartkę do ojca „Józieczku kochany, to, co miało być już się stało,  żyjemy, teraz jest spokojnie i wszystko dobrze”. To był pierwszy sygnał ocalenia, pierwszego ocalenia. Potoczyła się później normalna okupacja ze strachem każdego dnia, ale jednocześnie zaczęła się szkoła. Młodzież starsza, w tym moje rodzeństwo, też zaczęła chodzić do szkoły zwanej  „handlówką”, którą Niemcy otworzyli, ponieważ potrzebowali „siły biurowej”. Polacy dla Niemców byli podludźmi, ale nie mogli być analfabetami, bo potrzebowali się  porozumieć, więc  coś musieli umieć, aby im pomóc. Wobec tego młodzież, która normalnie chodziłaby do szkoły średniej , chodziła do tej szkoły.

Jakich przedmiotów nauczano w tej szkole?

     Wiem, proszę pana, że uczono stenografii, co się nigdy nie przydało później, ale moja siostra i brat bardzo biegle to opanowali. Uczyli się niemieckiego, towaroznawstwa, oraz buchalterii, czyli w jaki sposób się księguje. Uczono też z czego jajko się składa, co jest białkiem, itp. Wobec tego były u nas te „amerykanki”, tzn. specjalne arkusze papieru, na których później robiło się seanse spirytystyczne. Świetnie się do tego nadawały.
 Siostra moja skończyła 18 lat i zaczęła pracować w Polskim Czerwonym Krzyżu. Placówkę akurat otworzył doktor Kuczewski - słynna postać w Hrubieszowie. Otworzył placówkę PCK dla pomocy jeńcom polskim, gdziekolwiek było wiadomo, że są obozy zorganizowane . Myśmy już nawet wiedzieli, gdzie jest ojciec, przez Czerwony Krzyż matka zdążyła wszystkie możliwe wieści wychwycić. Mówiła i pisała biegle po niemiecku i nie sprawiało jej to żadnych trudności, więc w ten sposób zdobywała łatwiej te informacje. Wiedzieliśmy, że ojciec jest w obozie jenieckim w Niemczech, w Saksonii. 
                                                                                      
 Jak nazywał się ten obóz?                                                                                                             
         Oschatz- to jest mało znana miejscowość. Był tam obóz międzynarodowy, ale nie ma ludzi, którzy by o tym opowiedzieli. Kto będzie o tym mówił? Marokańczyk? Mój ojciec to przynajmniej album stamtąd przyniósł, trochę fotografii. Poszukując wiadomości o tym obozie, nie znalazłam materiałów. Pana Doczewskiego (nie wiem czy żyje, czy nie) interesowała sprawa wymiany jeńców pomiędzy Sowietami a Niemcami. Ojciec przez tę wymianę dostał się do Niemców. Miał dużo szczęścia. Gdyby pozostał po sowieckiej stronie to by nie żył. . Te siedem tygodni wożenia po Rosji, to jeszcze nie było zagrożenie życia; zdrowia owszem. Bardzo wycieńczony był, ale przeżył i później nadrabiał. Zaczęły przychodzić paczki z PCK, więc tymi paczkami żyli. Paczki były nie tylko żywnościowe, ale też ich „ubierały”. Dostawali   bieliznę- dobrą, porządną, z wielbłądziej wełny. Ojciec nam przesyłał te paczki, przeadresowywał i przysyłał, więc wiem, co w nich było-chałwa, cukierki, konserwy, szprotki. Myśmy uwielbiali te paczki, ponieważ dawały nam one wielką radość. Przeważnie około Świąt Bożego Narodzenia taka paczka nas ratowała. Mama nie wszystko nam dawała, bo przecież część rzeczy sprzedawała, wymieniała na produkty, które były bardziej potrzebne do życia. 
    Siostra pracowała w Polskim Czerwonym Krzyżu po skończeniu „handlówki”, brat pracował u „Geisera”, najpierw jako magazynier, ale zorientowali się, że chłopak po szkole bystry, więc trzeba go wziąć do biura.  Zaczął więc pracować, jako kurier, czy jakiś chłopak, co latał i listy nosił i w ten sposób nas utrzymywali. Siostra jeszcze lekcje prywatnie dawała, przeważnie wieczorami,  w ukryciu. Mieszkaliśmy bez światła, bez elektryczności, węgiel i opał trzeba było zdobywać, jakimi możliwościami się dało. Jakieś tam były przydziały żywności na kartki, ale dzięki temu, że administracja źle działała, albo nie rozumieli języka.  Ja przez sześć lat „miałam” sześć lat i dostawałam 0,5 litra mleka przydziałowego na miesiąc  i dostawaliśmy jakąś marmoladę, melasę w zamian za cukier (coś w rodzaju, okropnego, brązowego mazidła, które było w miarę słodkie i tym można było słodzić). Nasza sytuacja była o tyle jeszcze znośna, że jak zamieszkaliśmy na  tzw. Pobereżanach, czyli na przedmieściu Hrubieszowa, mieliśmy dookoła sąsiadów, którzy byli rolnikami. Wobec tego ten przyniósł jabłka, a tamten rzodkiewkę z ogrodu. Jednym słowem - ludzie pomagali, a mama odwdzięczała się, np. znajomością języków. Tłumaczyła listy. 
   Była taka pani, która miała gospodarstwo. Była Belgijką, nigdgy nie nauczyła się polskiego. Jej mąż był Polakiem, ale dostał się do niewoli w Holandii. Listy przychodziły, ale jemu nie wolno było pisać listów nawet po francusku, tylko po niemiecku. Ona nie rozumiała ani polskiego, ani niemieckiego. I mama jej tłumaczyła te listy bezpośrednio z niemieckiego na francuski.  Przynosiła nam jajka i piekła belgijskie  gofry. U nas dopiero teraz są znane, wcześniej nie było takiego żelastwa, takich urządzeń do robienia w domu gofrów. A ona, jako Belgijka miała i robiła takie wspaniałe. Dawała dużo jaj, bardzo esencjonalne było to ciasto. A z kolei my, jako dzieci, pomagaliśmy jeńcom. W nocy mama zabierała mnie i starszego o cztery lata brata, opłotkami do piekarni. Piekarnia piekła takie suchary dla jeńców do paczek jenieckich, które następnie moja siostra jako pracownica Polskiego Czerwonego Krzyża wysyłała do konkretnych jeńców, pod konkretne adresy. Suchary wojskowe są dziurkowane. To my właśnie specjalnymi widelcami takie dziurki robiliśmy tam w piekarni, potem piekarze natychmiast do pieca je wkładali. I taki był mój wkład dziecka, wtedy już miałam siedem, osiem lat.
Przeżyliśmy dzięki wierze, oboje rodzice bardzo głęboko wierzący. Zawsze te listy były napełnione wiarą w to, że się wojna skończy, że wszystko będzie dobrze, że wrócimy do siebie. I ojciec był tym może nielicznym, który zdecydowanie nie chciał zostać w Anglii, nie chciał zostać w wojsku, chciał wrócić do cywila do Polski, do nas i nas kształcić, opiekować się nami. I tak właściwie się stało.Po wojnie  szedł pieszo przez Europę  kilka tygodni (w 1945 roku) zajęło zanim doszedł do domu. Ale zanim do rodziny dotarł, pojechał do Częstochowy.
 Czy pamięta pani ze swojej miejscowości, jakieś łapanki, czy inne represje?
   Ja tego nigdy nie byłam świadkiem, jako dziecko, natomiast wiem, że były. Może to śmieszne, ale była wówczas wśród kobiet moda chodzenia na takich wysokich obcasach drewnianych, drewniaki były modne. Te drewniaki tutaj u góry miały paseczki, tylko ledwie się nóg trzymały i jak się chodziło strasznie stukały, ale uciekać się w tym się nie dało, wobec tego panie zdejmowały je i biegały boso. Boso mogły uciec daleko i ludzie uciekali, chowali się po różnych miejscach. Dużo tam mieszkało Żydów. Żydzi lubili takie kuczki, zakamarki, komóreczki, jakieś wejścia do piwnic tajemnicze, więc było gdzie się rozproszyć i ukryć. Już Niemcy tam nie dopadali, ponieważ bali się , ale oczywiście, że łapanki były. Przede wszystkim do „junaków” zabierali młodych ludzi. Doktor Kuczewski ratował młodzież, dając zaświadczenia pracy, że „tu pracuje”, „on nie może, bo tu ma pracę”. Oczywiście wszystkie zaświadczenia były fikcyjne. Czasem to były zaświadczenia lekarskie. On sam zginął z rąk Ukraińca, który udawał pacjenta. Zginął chyba w 1943 roku.
 A coś o zagładzie Żydów byłaby pani w stanie powiedzieć, o represjach wobec nich?
Wiem, że pędzono ich, wiem, że wypędzano z domów, że te domy zajmowali ludzie, którzy skądś przybywali. Nie wiem, ze wschodu, ze wsi; i zajmowali te domy. Opowiadali ludzie przedziwne historie np., że ktoś wbijał w ścianę gwóźdź. Ten gwóźdź dziwnie wchodził. Tak łatwo, jakby to nie była ściana murowana. Zastanawiali się, co to jest, wbijają drugi gwóźdź, który  idzie też tak, jak w masło. Okazuje się, że to była cała ściana z mydła. Żydzi bronili się, jakoś swój majątek starali się chować. Pamiętam taką stertę przed kościółkiem, to był nasz kościółek szkolny, do którego zawsze chodziliśmy, przed nim był skwer. Był to dosyć duży plac koło szkoły i tam były ogromne sterty mebli, poprutych, porozdzieranych. Ludzie szukali widocznie skarbów, kosztowności. To były rzeczy żydowskie, powyrzucane z tych domów żydowskich. Później te domy żydowskie były zasiedlane na siłę. Ja się uczyłam w takim domu, dlatego, że szkołę nam zabrali już nie wiem, na co, ale dali nam taki żydowski dom nieopalany, zimny, murowany, nieprzytulny, w którym tak dwie, trzy godziny dziennie, jakieś tam lekcje się odbywały…
 W dawnych czasach Hrubieszów był nękany ciągłymi napadami tatarskimi, dlatego zbudowano tam podziemia, idące od zamku królewskiego pod całym miastem. Te podziemia służyły potem, jako piwnice do magazynowania win, zbiorów, rzeczy, którymi handlowali Żydzi. Podczas wojny tam się chowali ci Żydzi i kiedyś jeden z takich starszych ludzi już nie wytrzymał i wyszedł na powierzchnię. Już wojna się skończyła po tej stronie Wisły, u nas już byli Sowieci, a za Wisłą jeszcze byli Niemcy. On wyszedł, kompletnie zdeterminowany, już uważał, że wychodzi na powietrze po to, żeby umrzeć, a jego odratowali. To był staruszek Żyd, który tam się przechował. Żywił się pewnie jakimiś jabłkami, tym, co tam w tych piwnicach było. Może mu ludzie przynosili jedzenie. Słyszałam też taką historię, że ludzie zamieszkali w domu, cała rodzina. Kiedyś ktoś poszedł bieliznę powiesić na strychu i dziwnie czuje zapach dymu, więc trochę przerażony, że sadza się zapaliła w kominie, idzie oglądać ten komin dookoła. Za kominem były ukryte dwie Żydówki z parującymi miskami, przygotowały sobie strawę. One się tam ukrywały w tym domu i pichciły sobie coś, aby przeżyć.
 Czy spotkała pani jakiś dobrych Niemców?                                                                
Co to znaczy dobry Niemiec?                                            
Pozytywnie nastawiony, który pomógł w czymś Polakowi.
Na pewno wszędzie są ludzie i ludziska i tutaj nie ma nacja nic do tego. Myśmy spotkali się z Holendrami, którzy zupełnie inaczej zachowywali się niż hitlerowcy. Oni chcieli, by ta wojna jak najszybciej się skończyła, starali się nie robić nic złego. Jeżeli nikt z przełożonych tego nie widział, to on puszczał tego Polaka: „idź uciekaj!”. W naszym mieszkaniu (tym drugim) był pokój, który miał osobne wejście z klatki schodowej   i często, gdy te wojska niemieckie parły na wschód, był  zajmowany na kwaterę dla oficera, dla jakiegoś najważniejszego komendanta. Był umeblowany, czysto wszędzie, dom porządnie wyglądał. Mama mówiła po niemiecku i zawsze się porozumiała. Oni, gdy potrzebowali rozmowy, przychodzili do naszego pokoju jadalnego, a my przy karbidówce oglądaliśmy jego mapy.
To był Węgier. On objaśniał wszystko mamie, gdzie jest front, gdzie oni idą, bo on na drogi dzień wyjeżdżał. Kiedy indziej mieliśmy jakiegoś hrabiego, czy może nawet księcia niemieckiego. Arogancki, zachowywał się jakby był nie na wojnie tylko w jakimś swoim księstwie. Wszystkich traktował z góry. Przywiózł ze sobą błękitny śpiwór (spał tylko w błękitnym śpiworze), wszystko go mierziło, wszystko tak,  jakby było zapluskwione. Jego postawę doskonale pamiętam.
Pamiętam doskonale te zemsty, podburzeni Ukraińcy współdziałali z Niemcami. Oczywiście były to bandy UPA, które już w ostatnim okresie podpalały wsie polskie. Polacy im w odwecie też. Co nocy płonęły wsie dookoła, było tak jasno w nocy, że nie trzeba było światła. Tylko się zgadywało-to dzisiaj Mircze płonie, spalili dwór w Mirczu. Stodoła, gdzie wzięto gospodarzy na szarwark. Wiecie państwo, co to znaczy słowo szarwark? Niemieckie słowo oznaczające obowiązkowe roboty, zwłaszcza dla gospodarzy, którzy mieli konie, swój transport, do wożenia kamieni na drodze, bo przecież ciągle te drogi, rozjeżdżane czołgami, nigdy nie były dobre, bo były zwykłe polne, albo szutrówki, więc oni musieli je naprawiać, bo by te czołgi ugrzęzły. Cały czas tam siedzieli ludzie i tłukli kamienie. Od tamtego czasu, ja wiem, co znaczy kamienie tłuc na drodze. Ja nie rozumiałam tego powiedzenia, ale z tamtych czasów to wiem, bo siedzieli cały dzień w słońcu w upale. Siedział na podłożonym worku z sianem i cały dzień musiał tłuc takie bryły większe na mniejsze. Tłukł na taki mniejszy tłuczeń, który potem wysypywano na drogę, bo z nich tzw. szutrówka powstawała. Jechały po tej szutrówce czołgi, cały ten niemiecki transport pancerny. Pamiętam, jak już w 1944 roku nagle ta druga, sowiecka strona się odezwała, jak przychodzili stamtąd, rabowali i przywozili kołdry nie kołdry, kufajki, przywozili na  plac przed naszymi oknami i tam kwitł handel. To był handel wymienny, nie za pieniądze, często za wódkę i ludzie się bratali. Ja przeżyłam to tzw. wyzwolenie w 1944 lipcu  w Hrubieszowie.
Czy pamięta pani, kiedy dokładnie ono miało miejsce?

To była druga połowa lipca, nie pamiętam dokładnie czy to był 22, 23 gdzieś około tej daty. Wojska przedzierały się w nocy przez Bug i nad ranem doszły do miasta. Tak na przełaj szli. Sowieci siebie uważali za bohaterów, za tych, którzy przynoszą wolność. Uważali, że my im mamy dać wszystko, bo im się należy. Oni są tymi zwycięzcami, tymi gierojami i my im mamy dać, więc krzyczeli „sało”, „sahar”, „wodka”. Oni się nie bali ludności polskiej i ludność polska się ich nie bała. Ludzie natychmiast powychodzili z tych lochów, niewiadomo skąd( takie tam lochy były na kartofle, bo był zwyczaj, że w ogrodzie kopało się  loch, taką ziemiankę i w nim  przechowywało się ziemniaki z pola, buraki). Myśmy w tych lochach jedną noc spędzili, ale tylko jedną. I proszę sobie wyobrazić, że ludzie się chowali, nagle powychodzili, powynosili im tą wódkę, to „sało”, chociaż wydawało się, że już nie mają co jeść, ale to się, gdzieś z tych spiżarń znalazło, a oni w zamian za to dawali prezenty. Te prezenty to były nici, dla nich nici były niesłychanie ważne, bo  musieli  guziki do  munduru przyszywać,  i oni to rozdawali ludności jako prezenty, bo widzieli, że my jesteśmy tacy biedni i nic nie mamy, ani igły ani naparstka i nie wiemy w ogóle, co to naparstek. Byli przyjaźni, mówię ze swojego własnego doświadczenia. Ja jako dziecko ich się nie bałam. W tym lochu   spałam tylko ja i brat , mama i babcia za żadne skarby świata nie weszły tam, siedziały w malinach. Nas dzieci, brata i mnie, jakoś w te kołdry poowijali i spędziliśmy noc w tym lochu. Mama pootwierała wszystkie okna na wypadek bombardowania, żeby szyby nie wyleciały. Bombardowanie było i bomby leciały tuż obok. Po drugiej stronie wygonu padło kilka bomb, w pobliżu były tory i chyba chodziło o te tory. Pewnie tak należało zniszczyć sieć komunikacyjną, co zresztą skutecznie zrobili. W każdym razie leje ziemne po pięciotonówkach i dziesięciotonówkach zostały, może dzisiaj już nie, bo  zabudowali ten teren, ale długo po wojnie jeszcze były . Koleżanka mojej siostry z tego PCK, gdzieś się dostała na drugą stronę do swojej rodziny,  i została ranna szybą z okna. Okno nie było otwarte, wyleciały szyby i jakiś odłamek wypadł. Została rana w głowę. Całość głowy zabandażowali białym bandażem, bo takie przecież były i ona  z tą białą głową miedzy nalotami przyszła do nas.

 Co jakiś czas regularnie były naloty, więc my siedziałyśmy z siostrą w takim rowie, który miał dwa metry długości i szerokość   jakieś 70 cm, nie więcej. To były rowy przeciwlotnicze kopane przez ludność dla Niemców. Przydały się nam i ja z psem (miałam takiego psa, którego zostawili uciekinierzy zza Buga) chowałam się w tym rowie. Pies drżał, trzymałam go przy sobie, ponieważ biedne psisko tak strasznie się bało tych wszystkich huków. Moi bracia siedzieli na jabłonce i tylko wykrzykiwali „oo, ale dostał, ale teraz już leci, ale teraz spada, już się zapalił, już po nim”. Taka była reakcja dzieci, głupich dwóch chłopaków, wyrostków, którzy nie rozumieli, że to może spaść i na nich, i że może być po nas, że jabłonka może nie wytrzymać. I tak przeżyliśmy końcówkę wojny. Niemcy jeszcze ostrzeliwali, a Sowieci - piechota i saperzy -  już byli po naszej stronie Bugu.