środa, 20 marca 2013

Józef Jeżowski - Husów, ciąg dalszy wspomnień


Wojna i alkohol
Mimo niemieckiego zakazu, alkohol wytwarzano dość powszechnie, tym bardziej kiedy to prawo przestało obowiązywać, czyli po wkroczeniu wojsk radzieckich. Domowy "przemysł" wytwarzania wódki, czy jak wówczas mówiono, pędzenia bimbru rozwijał się doskonale. Wódka była jakby drugim pieniądzem, potrzebnym przy wielu okazjach, czasem handlowych ale przede wszystkim towarzyskich. Dlaczego tak się działo? Być może zwiększano w ten sposób możliwości handlowe, a także urozmaicano
towarzyskie spotkania, wymianę poglądów na temat bieżącej sytuacji. Nie zależnie od przyczyn, bimbrownictwo rozwinęło się do tego stopnia, że zaczęło powodować szkody na zdrowiu
i społeczną degradację Produkowano go ze wszystkiego co było dostępne w gospodarstwie. Z kartofli, buraków cukrowych, żyta, a pewnie i wielu innych kombinacji zależnie od posiadanych zapasów.
     Był to alkohol źle oczyszczony i powodował wiele zdrowotnych kłopotów, włącznie z utratą wzroku. Mimo tego częstowano się nim przy każdej okazji. Radzieccy żołnierze byli karani za picie alkoholu, ale też mieli wielką słabość do niego. Zdarzało się więc że często łamali ten zakaz. Któregoś późnego.
wieczoru usłyszeliśmy na podwórku jakiś hałas, zwłaszcza odgłosy spłoszonych kur. Ojciec wyszedł z naftową lampą na podwórko gdyż elektryczności wówczas w Husowie nie było, sprawdzić co się dzieje. Spotkał radzieckiego .żołnierza wychodzącego z kurnika z dwiema kurami pod pachą. Zapytany co tu robi,
odpowiedział zataczając się z lekka,"nicioło, nicioło, konie fikajutsia". Istotnie kilka wojskowych koni stało wówczas w naszej stodole, ale ich opiekun celowo trafił do kurnika, aby swoje żołnierskie
"meni" nieco urozmaicić pieczonym na ognisku kurczakiem.

.
Wojenne święta Bożego Narodzenia
Były również w tym trudnym czasie chwile przyjemne i miłe. To okres świąt Bożego Narodzenia.
 Tu opowiem o mojej wigilii z roku 1944. Zapamiętałem ją wyjątkowo dokładnie. U niektórych
husowian nadal zamieszkiwali uchodźcy z Kresów Wschodnich, a także ci którzy musieli uchodzić z życiem
 z bombardowanej i niszczonej przez Niemców stolicy. Już długo przed świętami spadł spory śnieg i było mroźno. Byliśmy zaproszeni na wigilię do naszego bliskiego sąsiada, Jana Lichoty, w latach późniejszych
długoletniego husowskiego sołtysa. Wigilię urządzała pani Michalakowa, warszawianka, która wyjechała z walczącej Warszawy wraz z 14-to letnim synem Zbyszkiem i schroniła się u nich. Była osobą niezwykłą pod każdym względem. Inteligentna, ładna, towarzyska, zaradna i bardzo miła. Cóż można więcej od życia żądać. Jej mąż był pilotem myśliwców i w tym czasie walczył w polskich dywizjonach lotniczych nad Anglią.
Zaprzyjaźniła się też z moimi rodzicami i zaprosiła nas na wigilię. Mimo wojennych trudnych warunków, wigilia była okazała. Piękna duża choinka z szklanymi bombkami, co w tamtych czasach było rzadkością, nakryty duży stół odpowiednio przybrany, to robiło wrażenie. Ale przecież świąteczny nastrój tworzą go-.
ście. Były śpiewane kolędy, wcześniej opłatek, a do kolęd przygrywał na skrzypkach mój wujek, Paweł, człowiek bardzo wesoły i dowcipny. Był wówczas kawalerem „do wzięcia” i wiele husowskich
panienek marzyło o kimś takim (...)
 Po wigilii wręczenie prezentów,    które były zapakowane i przewiązane kolorową wstążką i czekały pod choinką. Gromadka dzieci oczekiwała z niecierpliwością na rozdanie świątecznych prezentów. Wreszcie przyszła kolej na mnie Otrzymałem swoją paczkę. Były tam kolorowe cukierki, jakieś ciastka, orzechy, pomarańcze i samochodzik zabawka. Były to artykuły w tamtym czasie trudne do zdobycia i niespotykane.
Gdzie pani Michalakowa zdobyła je, trudno mi powiedzieć.

Wielkanocna wycieczka
Tu opowiem o mojej ostatniej już wojennej Wielkanocy roku
1945. 
   Był nieco mroźny poranek, jednak bezchmurne niebo zapowiadało
ciepły słoneczny dzień. Rodzice i starsze rodzeństwo wybierało się do kościoła
 na Mszę Rezurekcyjną. Ja miałem jednak pozostać w domu. Myślę że ze
względu na brak stosownego ubrania. To co miałem, nadawało się tylko do
 zabawy na podwórku.
Przed wyjściem z domu matka przyniosła mi kawałek słodkiego ciasta, żebym miał się czym zająć kiedy oni będą na Mszy Rezurekcyjnej. Apetyt miałem wówczas doskonały, zwłaszcza na taki świąteczny rarytas który pojawiał się na naszym stole może tylko dwa razy w roku. Toteż ciasto zniknęło, zaledwie
rodzina przekroczyła próg domu. Co było robić.Pokręciłem się trochę po pustym mieszkaniu, wreszcie postanowiłem że też pójdę do kościoła. Znalazłem jakieś buty, o wiele za duże jak na moje nogi, w dodatku nie potrafiłem ich zasznurować. Było to zbyt skomplikowane, więc doszedłem do wniosku, że jeśli będę
trochę ciągał nogami, to przecież butów nie pogubię. Rzeczywiście, pierwsza próba wypadła doskonale,byłem pewien że wycieczka się powiedzie. Przeszkadzały wprawdzie wlokące się po
ziemi sznurowadła, ale co tam taki drobiazg. Zostawiłem otwarty dom i ruszyłem w drogę. Wnet pojawiła się pewna trudność, bo trzeba było przejść przez rzeczkę po ułożonych w pewnych odstępach kamieniach, Miałem problem, bo za duże buty, w dodatku nie zasznurowane, stwarzały ryzyko że ich pogubię. Ale
siedzenie samemu w domu nie było dobrą alternatywą. Pomyślałem, spróbuję, może się jakoś uda. Pierwszy krok był udany,ale drugi już nie. Nabrało się do buta zimnej wody co ostudziło mój zapał, jednak nie miałem wyboru. Następne dwa kamienie "zaliczyłem" bo były trochę bliżej siebie. Już na drugim brzegu oceniłem
sytuację i doszedłem do wniosku że mogę kontynuować swoją wyprawę. Wprawdzie w jednym bucie chlapało trochę wody, ale co tam, drugi but był suchy. Szedłem zmarznięty bo ranek był chłodny a mój ubiór był bardzo przypadkowy. Kiedy znalazłem się na górce, pod kościołem, blisko domu Grzegorza
Stysia, (dziś w tym miejscu stoi nowy ładny domek) postanowiłem się ogrzać się w promieniach wschodzącego słońca, które na białej ścianie drewnianej chałupy sprawiały wrażenie ciepła.
Usiadłem na gzymsie glinianej podmurówki i czekałem kiedy skończy się Rezurekcja. Do kościoła nie odważyłem się iść bo wiedziałem że w takim tłumie nikogo z rodziny nie znajdę. Słuchałem więc wielkanocnych pieśni które poprawiały mi nastrój i czekałem. Kiedy zaczęto wychodzić z kościoła, pilnie wypatrywałem kogoś z rodziny. Budziłem przy tym chyba spore zainteresowanie
bo wszyscy przyglądalisię cóż to za poranny ptaszek o tak wczesnej godzinie wygrzewa sie w promieniach wschodzącego słońca pod ścianą domu. Zapewne i mój ubiór mało stosowny na tak uro- czysty dzień, przyciągał wzrok przechodniów. Ale tym się nie martwiłem. Wreszcie ulga, spostrzegłem idącego
z kolegami brata Bronisława. Był starszy ode mnie o dwa lata, ale jak na swój wiek zaopiekował się mną należycie i co najważniejsze wybrał nieco inną drogę powrotu, przez kładkę obok domu naszego sąsiada Jana Lichoty. Wróciliśmy więc do domu omijając ryzykowne przejście przez rzeczkę. Rodzice nie byli
szczęśliwi z mojego pomysłu. Pewnie dla tego że swoim ubiorem nie dawałem o nich dobrego świadectwa, jednak przy wielkanocnym śniadaniu szybko o tym zapomnieli. Kilka słów dodam
jeszcze o wspomnianym tu Grzegorzu Stysiu, który mieszkał tuż pod kościołem. Był dobrym przyjacielem moich rodziców. Zapraszał na różne rodzinne uroczystości, wesela, imieniny  Z jego najmłodszym synem Bronkiem chodziłem do jednej klasy. W późniejszym czasie wyjechali do Barycza.. Myślę że wnuczki czy wnukowie naszego przyjaciela mieszkają tam do dziś.
.
Przy ognisku
Zdarzenie które chciałem tu opisać jest dla mnie do dziś zagadką
Obserwowałem go z zainteresowaniem Z pewnością miało miejsce
wiosną 1945 roku, a więc miałem wówczas 5 lat i dwa miesiące.
To niewiele a jednak wystarczająco dużo, skoro zapamiętałem
go dość dokładnie. Wówczas nie zadawałem sobie pytania
z jakiej okazji miało ono miejsce. Dziś staram się tego dociec
Któregoś popołudnia, a właściwie wieczoru, wśród starszej ode
mnie młodzieży rozeszła się wieść, że przy Księżej Figurze coś
ciekawego się dzieje. Więc z swoim starszym rodzeństwem oraz
dziećmi sąsiadów wybraliśmy się ochoczo w tamtym kierunku
Już z daleka widać było palące się przy owej figurze spore ognisko,
a w miarę jak zbliżaliśmy się, w zapadającym już zmierzchu
widać było przy nim sporo osób. Śpiewano też patriotyczne pieśni
i wojskowe piosenki. Wśród tych osób kilku miało wojskowe
mundury a dwóch lub trzech było w mundurach oficerskich. Długie
buty "oficerki" czapki rogatywki, sznur galowy, oraz szabla.
Swoim ładnymubiorem zwrócili moją uwagę. Inni mieli mundury
nie kompletne, lub cywilne. Była też chyba jakiś alkohol. Nie
widziałem tego ale niektórzy byli w dobrym nastroju. Inne obecne
tam osoby to w większości młodzież.
 I tyle faktów, reszta to domysły i pytania. Kim byli uczestnicy tego spotkania przy ognisku,
co chcieli uczcić w tak uroczysty sposób ? Można pokusić się na dość prawdopodobną odpowiedz na to pytanie. Był to na pewno początek maja 1945 roku, gdyż rosnące wokół grubych lip młode gałązki miały już pierwsze zielone liście. Czyli zakończenie wojny i chyba ten moment był okazją do wspólnego
świętowania w tak symbolicznym miejscu Husowa. Odpowiedz na kolejne pytania może być trudniejsza. Kim byli uczestnicy tejuroczystości?
 Jest więc dalece prawdopodobne że był to miejscowy oddział partyzancki świętujący zakończenie wojny. Wybrano na to odpowiednie miejsce, widoczne w promieniu kilkunastu kilometrów. To też o czymś świadczy. Wracaliśmy do domu gdy było już ciemno.

Sowieci w Husowie - JózeF Jeżowski


Nowy okupant
W drugiej połowie 1944 roku sytuacja na froncie uległa zmianie
Wojska Związku Radzieckiego posuwały się sukcesywnie na
zachód, aby pod koniec lipca zająć południowo- zachodnie tereny
kraju. Husów znalazł się więc w obszarze działań armij radzieckiej.
Pojawienie się radzieckich żołnierzy odbierane było w
Husowie z pewną ulgą, ale zachodziła obawa przed rozwinięciem
się walk w tym terenie co przyniosło by wielkie szkody
i straty w ludziach. Obawy tej piękniejszej połowy mieszkańców
Husowa były innego typu. Nie wynikały one z kontekstu narodowościowego
czy ideologicznego, bo te nie miały tu żadnego
znaczenia, a raczej ze świadomości że lubili sobie wypić, a wtedy
ich zachowania bywały różne. Miłosne amory podchmielonych
żołnierzy nie były rzadkim przypadkiem.

 Pierwszy raz zobaczyłem radzieckich żołnierzy w scenerii przygnębiającej .Zapadał
powoli zmierzch. Padający od kilku dni deszcz sprawił, że nie utwardzona główna droga Husowa biegnąca przez środek wsi była pełna kałuż i błotnistej mazi. Byłem na podwórku przed domem, (chałupą) z swoim starszym rodzeństwem, gdy nie oczekiwanie dostrzegliśmy na drodze rosyjskich żołnierzy poruszających
się w kierunku na dół, w liczbie około dwóch kompanii lub może nawet batalionu [3 komp.] Część z nich jechała konno, część siedziała a niektórzy leżeli na furmankach, inni szli obok wozów. Wrażenie było przygnębiające. Oklejone błotem koła wozu, ubłocone po brzuch konie, które z trudem ciągnęły swe
wozy. Dokąd zmierzali w tamtym kierunku, nie jestem w stanie powiedzieć, zważywszy że husowski gościniec kończył się wówczas przy zabudowaniach Nicponiów, mieszkających na końcu
wsi, tuż pod lasem. Dalej w kierunku wsi Rzeki biegła tylko wąska kręta ścieżka, którą można było przejechać co najwyżej rowerem. Dzisiaj mogę jedynie spekulować że oddział ten mógł
wracać z potyczki z Niemcami gdzieś w okolicach Łańcuta, lub Albigowej, o czym mogli świadczyć leżący w furmankach być może ranni żołnierze, lub też został zluzowany z pierwszej linij obrony tamtych okolic.
 Szli w akompaniamencie odgłosu stąpających  w błocie końskich kopyt. Byłem pod wrażeniem tego
przygnębiającego widoku. W moich oczach pojawił się smutnyobraz wojennej żołnierskiej niedoli.
Na kwaterze
Wkrótce nadszedł czas kiedy do husowskich chałup przybywali
radzieccy żołnierze na kwatery. Drewniana chałupa w której
wówczas mieszkaliśmy to typowa zabudowa ówczesnego Husowa.
Mała izba, jeszcze mniejsza kuchnia, i komórka, w której
zawsze stała, jak pamiętam, beczka z kapustą, dwie skrzynki na
zborze i jakieś awaryjne miejsce do spania. Zatem miejsca dla
sześcioosobowej rodziny było nie wiele, ale trzeba było przyjąć
jeszcze trzech a czasem czterech żołnierzy, a w małej stodole
umieścić ich konie które zawsze się gryzły i kopały. Z pewnością były to konie ciągle uzupełniane, zarekwirowane od gospodarzy bo wojna nie oszczędzała nikogo, ani ludzi ani ich koni. Były
w różnej kondycji, jedne chude jak szczapa, inne całkiem niezłe Jedyny nie duży pokój wykorzystany był maksymalnie.Tuż przy moim łóżku na rozścielonej na podłodze słomie, przykrytej żołnierską
pałatką wypoczywało dwóch lub trzech radzieckich żołnierzy. Słoma  była wystarczającym posłaniem do wypoczynku. Rakiem gdy żołnierze wychodzili z domu, rodzice wynosili to prowizoryczne posłanie do stodoły, miotłą z brzozowych gałązek zamiatali pokój z resztek słomy i życie toczyło się normalnie.
Ciasnota była znaczna, ale nigdy nie zauważyłem jakichkolwiek
zadrażnień między gośćmi a rodzicami. Dzieliliśmy wspólną biedę wojennych czasów i pomagaliśmy sobie w tej biedzie. Pobyt tych samych żołnierzy na kwaterze, nie trwał długo, niekiedy tydzień, a po jakimś czasie pojawiali się inni żołnierze, zależnie od  rozwoju sytuacji.
          Chciałbym poświęcić jeszcze kilka słów stacjonującym u nas żołnierzom tej pierwszej
zmiany. Byli w różnym wieku, ponieważ straty uzupełniane były różnymi rocznikami. Była to tak zwana "starszyzna".Dwóch sierżantów, a trzeci kapral.
     Jeden z sierżantów był wojskowym weterynarzem, leczył zranione konie.
 Był sympatycznym człowiekiem. Ciemna cera, krótki wąsik i miły sposób bycia.
Zaprzyjaźniłem się z nim, a powiem nawet więcej, polubiłem go. Sądzę że on mnie chyba też. Być może gdzieś w głębi Rosji, zostawił córeczkę albo syna w moim wieku, a ja pewnie go przypominałem.
     Często siedział wieczorami przy stole, wypełniał jakieś służbowe raporty, czy sprawozdania a ja lubiłem siedzieć przy nim, kiedy starsze rodzeństwo już spało. Do dziś pamiętam jego słowa którymi nakłaniał mnie, abym szedł spać "Józik,spać nada"
    Przyznam że do spania nigdy mi się nie śpieszyło. Kiedy wieczorem mył się w misce, zdejmował z rąk zegarki, które miał pozapinane aż do łokci. Miał też kilka kieszonkowych. Odmykał ich koperty, sprawdzał czy chodzą, czasem mnie przekładał do ucha żebym posłuchał. Obchodził się z nimi z wielka starannością,
być może niektóre były złote i pewno tak było, ale wówczas nie znałem się na tym. Czy dowiózł ten wojenny łup do swojego domu oddalonego o tysiące kilometrów?. To mało prawdopodobne.
    Przed nimi było jeszcze kilka miesięcy wojennych zmagań. Być może po najbliższym starciu z Niemcami któryś z jego towarzyszy stał się znowu chwilowym właścicielem kolekcji zegarków, i równie jak on cieszył się nimi ?.
   Drugi z sierżantów też był miłym człowiekiem i też go lubiłem.
 Dużo ze mną rozmawiał, czasem coś mi pokazywał, tłumaczył łamaną polszczyzną. Zajmował się pocztą polową. I z tego właśnie okresu pamiętam trójkątne koperty żołnierskiej korespondencji. Było ich sporo, poukładane w paczki. Segregował je , układał według przydziału kompanii czy batalionu. Każdy z tych listów to „Żołnierskie serce w trójkątnej kopercie” wiadomości z frontu, do żony, rodziców,
rodzeństwa,dzieci, przyjaciół. Lubiłem przebywać w jego towarzystwie. Na kartce papieru rysował mi konie i wielbłądy, te jednogarbne i dwugarbne. Pytał na którym chciał bym jeździć Pokazałem że na jednogarbnym. Roześmiał się i powie dział że wygodniej by mi było na tym dwugarbnym, bo z tamtego łatwo
bym spadł. Takie były moje rozmowy, przyjaźnie z radzieckimi  żołnierzami.
   Jeszcze jeden szczegół utkwił mi w pamięci. Ołówki.
Miał ich wiele, czarne i kolorowe, związane w paczki. Dwa czerwone otrzymałem od niego. Ten kolor bardzo lubiłem.
Nasi żołnierze wcześnie rano galopowali na swych koniach do Sieteszy.
Myślę że tam mieli swoje dowództwo. Pędzili na skróty, przez zasiane pola nie trzymając się drogi. Może to żołnierska ostrożność, a może pośpiech. Ich konie były zawsze ubłocone od galopu po rozmiękłych polach. Wspomnę także o trzecim przebywającym na kwaterze żołnierzu. W przeciwieństwie do swoich
towarzyszy, nie był miłym człowiekiem .Nigdy się z nim nie zaprzyjaźniłem.
(...)
Przygotowanie linii obrony
Była też też inna grupa radzieckich żołnierzy którzy nieco później
zatrzymali się w naszym domu. Nie byli długo. Przygotowywali
linię obrony na zachodnim skraju tarnawskiego lasu. Kopali okopy, czyli stanowiska
 strzeleckie dla baterii moździerzy, karabinów maszynowych i pojedyncze
dla strzelców piechoty.
Kilka lat później, gdy byłem już starszym chłopcem oglądałem te
miejsca z moim kolegą, Olkiem Ferencem. Blisko owego lasu
jego rodzice mieli kawałek pola na którym pasał krowy a ja mu
towarzyszyłem. Oglądaliśmy tu ślady żołnierskiej pracy. Okopy
były porośnięte krzewami i leśną roślinnością, ale wyraźne.
  Gdy żołnierze wracali na odpoczynek do naszego domu byli zmęczeni
i ubłoceni, próbowali posilić się swoim żołnierskim prowiantem.
Matka częstowała ich ciepłym posiłkiem, zupą kartoflanką
i ciemnym razowym chlebem upieczonym z mąki zmielonej
w żarnach. Byli jej za to wdzięczni. Opowiadali z jakich rejonów
Związku Radzieckiego pochodzą. Szczególnie dobrze zapamiętałem
jednego z nich, młodszego od pozostałych. Z kieszeni munduru
wyjął portfel a z niego zdjęcie. Pokazał mojej matce tłumacząc
że to jest "żonku, żonku". Miał w oczach łzy, mówił łamaną
polszczyzną że bardzo tęskni do niej, że bardzo chciał by do niej
wrócić. Siedziałem obok mamy i oglądałem trzymaną w jej ręku
fotografię dziewczyny o długich ciemnych włosach i ładną buzią.
Widziałem wzruszenie na twarzy matki. Doskonale rozumiała
tego młodego żołnierza, rozłączonego rozkazem wodza od rodziny.
Czy wrócił do niej, czy spotkał się jeszcze ze swoją kochaną żonką ,
do której tak bardzo tęsknił? Dziś oceniam tę możliwość na niemalże zerową,
 gdyż przed nim było jeszcze wiele wojennych dni..
W mojej matce znalazł kogoś, komu mógł się zwierzyć,
pożalić. Potrzebował zrozumienia i życzliwości. Matka
była osobą wrażliwą na ludzką niedolę, zawsze potrafiła się pochylić
nad potrzebującym .Tu chciałbym wspomnieć o sprawach
językowych. Trzeba przyznać że nie było z tym większych problemów.
Oni starali się poznać nasz język, a my chcielmy chcieliśmy
zrozumieć ich. Poza tym wiele słów jest zbliżonych, o znaczeniu
podobnym. Kiedy skończyła się wojna, ja i moi rówieśnicy znaliśmy wiele
rosyjskich słów. Nikt z nas np. nie mówił do kolegi dokąd idziesz,
tylko "kuda idiosz"
Ich słownictwo przyswajaliśmy sobie bez trudu i niemal bezwiednie.
Dezercja
Tu wspomnę o innej wojennej rzeczywistości. Ucieczka żołnierza z frontu jest wyrazem desperacji, aktem rozpaczy, zważywszy, że jest świadom kary, jedynej jaką może otrzymać, najsurowszej.
Jeśli wziąć pod uwagę również takie czynniki jak surowa zima, nie znajomość terenu, brak środków do życia oraz odległy o setki albo tysiące kilometrów cel tej ucieczki, można określić
to jako szaleństwo. Kiedy jednak stres jest tak duży że nie pozwala dojść do głosu rozsądkowi, takie przypadki w czasie wojny mają miejsce. Z taką właśnie sytuacją spotkałem się zimą 1944/45roku.
   Była to zima śnieżna i mroźna. Husowska rzeczka latem przypominająca strumyczek, kiedy zimą zamarza, na lodową pokrywę wydostaje się spiętrzona woda, która też zamarza . Powstaje równa gruba warstwa lodu. Okoliczność tę wykorzystał radziecki żołnierz. Skąd uciekł, tego nie wiem. Szedł zamarzniętą
rzeczką która swoim głębokim korytem dawała mu świetną osłonę i schronienie. Kiedy był blisko naszego domu, postanowił poprosić o pomoc. Był wycieńczony i zziębnięty. Rodzice zaprosili go do domu, poczęstowali czym mogli. Prosił o jakąś wierzchnią odzież. Za tą pomoc chciał się czymś odpłacić choć
nikt tego nie żądał. Mimo tego zostawił ojcu swój bagnet i plecak. Było mu to wówczas już nie potrzebne, bo jako cywil, nie mógł iść z bagnetem i wojskowym plecakiem. Pepeszki nie miał, być może już wcześniej oddał ją komuś za otrzyma pomoc. Ten podarowany ramach wdzięczności sprzęt przydawał się mojemu
ojcu, ponieważ wielu gospodarzy Husowa a także Tarnawki, zwykle przed świętami Bożego Narodzenia prosiło ojca o zabicie im świniaczka i przygotowanie wędlin. Ojciec trudnił się tym rzemiosłem
z powodzeniem. Wtedy w wojskowy plecak tato wkładał maszynkę do mięsa, jakieś inne przybory, i ów bagnet który nie służył już do wojennych celów. Pamiętam smak tej pysznej kaszanki domowej roboty, kiełbasy z czosnkiem wędzonej w jałowcowym dymie, którą można było przechowywać jako suchą aż do Wielkanocy.

Żołnierska kuchnia
Kolejni żołnierze którzy zatrzymali się w naszym domu to młodzi
sympatyczni ludzie. Łatwo nawiązali kontakt z moimi rodzicami.
Kiedy nadchodziła pora obiadowa, z żołnierskiej polowej
kuchni przynosili wiaderko gorącej zupy. Taka ilość nawet przy
dobrych apetytach to porcja zbyt duża dla trzech żołnierzy, więc
częstowali nas swoim posiłkiem. Trzeba przyznać iż zupa była
smaczna i smakowała nam wyśmienicie. Żołnierze dodawali do
gorącej zupy kostkę masła. Było to wielką przesadą wszak zupa
bez tego była smaczna, a takie roztopione masło nie było dobrym
dodatkiem do niej, ale.....skoro tak lubili . Czasem matka mówiła
że to zbyt dużo, a oni odpowiadali charaszo, charaszo (dobrze,
dobrze) Mieli do tego chleb pieczony w prostokątnych formach,
pół razowy, ciemny, zawsze świeży i smaczny. Także przydział
chleba był z dużym naddatkiem. Częstowali nas swoim chlebem
Zatrzymali się u nas około tygodnia czasu. Żal nam było kiedy
odjeżdżali. Trzeba nadmienić że stacjonujący w Husowie radzieccy
żołnierze byli cywilizowanymi ludźmi. Niemniej zdarzało
się w innych miejscowościach, że trafiali tam żołnierze z północnego
Kaukazu, Czerkiesi. Ta grupa etniczna w niczym nie przypominała
naszej kultury. W okolicy siali strach i spustoszenie wśród mieszkańców.
Łącznościowcy
Po pewnym czasie pojawili się w naszym domu łącznościowcy
którzy chcieli nawiązać łączność z dowództwem. Przyjechali późnym
zimowym wieczorem, kilka słów zamienili z ojcem, i zaczęli
zdejmować z koni sprzęt do nawiązania łączności. Jakieś
skrzynki, anteny, kable, i wnosili do izby. Bardzo się śpieszyli
Kiedy to wszystko połączono przewodami, jeden z nich zaczął
nadawać meldunki alfabetem Morsea .Matka przygotowała im
gorącą herbatę, byli zziębnięci i przemoczeni od mokrego śniegu
Prawdopodobnie mieli jakieś kłopoty techniczne bo ciągle coś
majstrowali przy radiostacji. Nie wiem czy wreszcie uporali się
z problemem, czy też sami czekali na rozkazy bo w mieszkaniu
zrobiło sie trochę spokojniej. Było już dość późno, myślę że około
23-ciej, kiedy nagle usłyszeliśmy odgłosy końskich kopyt na
podwórku i do izby wpadł żołnierz z konnego zwiadu krzycząc
od drzwi, German, German. Nasi łącznościowcy w wielkim pośpiechu
załadowali swój sprzęt na konie, i galopem odjechali


 Trzeba nadmienić że warunkizakwaterowania radzieckiego wojska były
wprost proporcjonalne do warunków bytowania ówczesnych husowian.
Takich urządzeń jak łazienka, z której dziś korzystamy, nie było
chyba w żadnym husowskim domu. Sądzę że również na plebanii.
Jak zatem radzili sobie żołnierze stacjonujący w takich chałupach?
Pewnego jesiennego wieczoru, pamiętam że było zimno
miałem okazję dowiedzieć się tego. Zaintrygował mnie unoszący
się dym nad ogrodem sąsiada, Franciszka Stysia. Podszedłem
bliżej aby zobaczyć co się dzieje. Zobaczyłem skleconą z czegoś
szopkę, coś na wzór indiańskiego "wigwamu" i palące się wewnątrz
ognisko z kilkoma kamieniami w środku. Była to, jak wówczas
mówiono, "bania" czyli łaźnia parowa. Warunki były iście
spartańskie, ale dobre i to w sytuacji kiedy przez długi czas mogli
umyć się latem w rzeczce, a zimą natrzeć śniegiem.
Handel w czasie okupacji
Wojna wymusza określone działania wojska a również ludności
cywilnej. Słowa powstańczej piosenki „ teraz jest wojna, kto han
dluje ten żyje” kryją w sobie wiele prawdy. Wojna stwarza nonowe
okoliczności, które co sprytniejsi potrafili wykorzystać
W filmie Noce i Dnie ( Kawalerowicza) żyd Szymszyl, skupywał
kurze łapki. Być może kierował się tą zasadą że lepszy kiepski
handel jak dobra praca. W Husowie nie było żadnej pracy, ale
handlować mógł każdy. W czasie wojny handlowano czym się
dało. Alkoholem, odzieżą, zbożem, ale najlepiej kwitł handel końmi
i krowami. Wspomnę przy tej okazji o moim wujku ( chrzestnym
ojcu jednocześnie) Pawle Cieszyńskim, znanym husowskim
muzykancie tamtych czasów. Grał na skrzypkach. Wspomina
o nim w swojej książce pt. „Husowskie śpiewanie”, dr. Kazimierz
Hawro, jako jednego z twórców husowskiego folkloru
tamtego okresu. Co najmniej połowę husowskich wesel w tamtych
czasach uprzyjemniał swoją muzyką. Życie traktował na
luzie,swobodnie, z przymrużeniem oka.. Był duszą towarzystwa
człowiekiem dowcipnym, i zabawnym. Znał wiele ciekawych
opowiadań, dowcipów. Umiał je w sposób zabawny opowiedzieć
Ale w wojennych czasach trudno było z samej muzyki utrzymać
się. To też z swoim ciotecznym bratem Pawłem Macem handlowali
końmi i krowami. Bywało że wybierali się razem do sąsiednich
wiosek, Markowej, Tarnawki, Sieteszy, Chodakówki , Lipnika.
W ten sposób powiększali obszar swoich handlowych usług
Ich profesja budziła pewne podejrzenia niemieckiego okupanta,
iż prowadzą kolportaż ulotek czy innych nie dozwolonych wydawnictw.
Niemcy mieli na oku takich co to chodzą po domach nie
wiadomo za czym. Prawdopodobnie stąd pojawienie się w naszym
domu Niemców w poszukiwaniu prasy. Wspomnę jeszcze
o pewnej zabawnej sytuacji z tamtego okresu. Był zimowy mroźny
wieczór. W domu byli jacyś goście, dziś nie pamiętam już
kto. Był też mocniejszy poczęstunek, bo goście rozmawiali dość
żywo. W pewnej chwili wchodzi do izby nasz dobry przyjaciel,
Paweł Mac wraz z przywiązaną do paska kurtki krasulą. Ręce
miał w kieszeni bo było zimno i z pewnością zapomniał że idzie
za nim efekt handlowej transakcji z przed kilkudziesięciu minut.
Takich spraw bez butelki się nie załatwiało. Była to stara, dobrze
zakorzeniona handlowa tradycja i nasz przyjaciel był w dobrym
humorze podobnie jak nasi goście. Wkrótce pojawił się pewien
problem bo krasula do towarzystwa nie bardzo się nadawała, ale
też nie miała wielkiej ochoty go opuścić ponieważ stała tyłem do
drzwi, a wiadomo, krowa to nie koń, i do tyłu cofać się nie potrafi.
Co było robić aby w małej izbie obrócić ją we właściwym kierunku.
Ktoś wpadł na pomysł aby skusić ją kromką chleba.Faktycznie,
za tym przysmakiem krasula powoli obróciła się o 180
stopni, i machnąwszy na pożegnanie ogonem,opuściła rozbawione
towarzystwo. Później przez dłuższy czas wspominano tę
zaskakującą wizytę naszego sąsiada wraz z swoim nowym nabytkiem.
Czy krasula równie długo wspominała ten poczęstunek ?
Trudno mi powiedzieć. Być może.

Wspomnienia ze stron rodzinnych Józefa Jeżowskiego

Pan Józef Jeżowski dzieli się z nami wspomnieniami, ktore zawarl w książce :
" Husów.
 Wspomnienia z stron rodzinnych"
 Pierwszy rozdzial ksiązki dotyczy czasow wojny i okupacji. Ten rozdział postaramy sie przenieść  na bloga, niech internautom służy jako świadectwo tamtych czasow.

 Wspomnienia z lat wojny
Jeśli cokolwiek chciał bym przywrócić z minionych lat, to z pewnością
nie były by to lata wojny. Opisane tu zdarzenia, epizody,
sytuacje, niosą obraz tamtej nieprzewidywalnej rzeczywistości,
trudnej i niebezpiecznej, zmieniającej się, na którą my husowianie
nie mieliśmy żadnego wpływu. Każdy następny dzień odkrywał
nową kartę. Jaką ? Dziś to już wiemy, wtedy każda ewentualność
była możliwa. Moje wspomnienia z tamtych dni mają
początek, gdy miałem około cztery lata, a więc był to rok 1944.
Okres toczących się zmagań na wojennej arenie. Pamięć małego
dziecka to niezwykła kamera rejestrująca wszystko wokół, nie
ustannie, z właściwą ostrością. Nie tylko obraz, ale i osobiste odczucia
które pozostają przez lata.
Niemiecki okupant
Dla Niemców byliśmy narodem wrogim i tak byliśmy przez nich
traktowani. Jeśli w odniesieniu do żołnierzy radzieckich można
było w zasadzie mówić o pojedynczych przypadkach wrogości
do nas, to o żołnierzach niemieckich można mówić o nielicznych
nych przypadkach tolerancji. Już w pierwszych dniach okupacji
pojawiły się groźne symptomy działań wojennych. Któregoś dnia
moje starsze rodzeństwo, Janek i Emilia bawili się nie opodal domu,
w pobliskich zaroślach w „chowanego”, popularnej zabawie
dzieci szkolnych, gdy lecący na małej wysokości niemiecki samolot,
ostrzelał ich z karabinu maszynowego. Na szczęście strzelec
pokładowy samolotu nie należał do strzelców wyborowych
i seria z karabinu chybiła celu, dzięki temu uszli z życiem. Z pewnością
na partyzantów nie wyglądali, bo mieli zaledwie po 12-
13 lat. Było w ich zwyczaju że strzelali do wszystkiego co się rusza.
Inny podobny przykład z dalszego sąsiedztwa. Kiedy na ręcznym
wózku przewożono dzieżę z ciastem na chleb, do upieczenia
w piecu sąsiadów, niemiecki strzelec wymierzył w nich
serię z karabinu. I tym razem na szczęście nie celnie. Niektórych
zdarzeń nie jestem w stanie umiejscowić w czasie, dla tego nie
chcę posługiwać się szczegółowymi datami, niemniej wydaje mi
się że było to wiosną 1944 roku. Przyjechała wówczas do nas
dalsza rodzina mieszkająca na Kresach Wschodnich w okolicach
Sokala. Byli zrozpaczeni i zdezorientowani. Nie wiedzieli co począć
z sobą. Uciekli z tamtych terenów ratując skarb najcenniejszy....
życie. Mieli z sobą tylko w pośpiechu spakowane tobołki,
cały ich majątek. Naradzali się z rodzicami co dalej począć gdzie
jechać, gdzie się schronić. Nie byli u nas długo. Jak potoczyło się
ich dalsze życie, trudno mi dziś powiedzieć. Jest to tylko mały
fragment, obrazujący wojenne losy tysięcy polskich rodzin, których
wojna potraktowała w sposób bezwzględny.


Niechciani goście
Pojawienie się nawet kilku osobowego patrolu niemieckich żołnierzy na drodze,
 nie zapowiadało nic dobrego. Byłem wtedy na podwórku z rodzicami, gdy dostrzegliśmy na drodze niemiecki trzyosobowy patrol idący w kierunku na dół. Szli wolno, spokokojnie,
pewni siebie. Kiedy zbliżyli się do stojącego przy drodze krzyża, który nazywamy dziś krzyżem ks. Juliana Bąka, skręcili na ścieżkę prowadzącą do naszego domu. Widziałem zdenerwowanie
rodziców tą najmniej oczekiwaną wizytą. Było pewne że idą do nas. Kiedy weszli w zagłębienie koryta rzeczki dzielącej nas od drogi, i na chwilę zniknęli nam z oczu, ja uciekłem za
dom, i ukryłem się w pobliskich zaroślach. Panicznie się bałem, że wydarzy się coś złego.
 Siedziałem w gęstwinie i wyczekiwałem.Obawiałem się że usłyszę strzały. Co stanie się z rodzicami,
którym nie mogłem pomóc. W mojej wyobraźni pojawiało się wszystko co najgorsze. Poziom adrenaliny,
 o której wówczas nikt nie słyszał, był u mnie zapewne maksymalny. Kiedy po długiej chwili nic groźnego nie usłyszałem, podszedłem w inne miejsce i obserwowałem dom. Obawiałem się że mogą iść po mnie.
Co wtedy? Kilkadziesiąt kroków dalej były zabudowania naszego sąsiada, Andrzeja Raka. Ułożyłem sobie następujący plan działania. Jeśli zobaczę że wychodzą z za domu i idą w moim kierunku, chyłkiem ucieknę do sąsiada. Znali mnie przecież więc wiedziałem że mnie ukryją. Jak na kilku letniego chłopca, a miałem
wtedy nieco ponad cztery lata, taktyka była dość przemyślana.
Instynkt samozachowawczy działał bezbłędnie. Kiedy jednak po długiej chwili wyczekiwania nic niepokojącego się nie działo, postanowiłem wrócić. Ostrożnie, za wysokimi kwiatami matczynego
ogródka odczekałem jeszcze chwilę nasłuchując rozmów. Nic jednak podejrzanego nie usłyszałem, więc raźniej ruszyłem na podwórko. Rodzice stali i rozmawiali coś z sobą. Niemców już nie było. Poczułem ogromną ulgę .Okazało się że przyszli szukać konspiracyjnej prasy. Najprawdopodobniej ktoś oskarżył
ojca lub wujka Pawła który z nami mieszkał o posiadanie konspiracyjnych
gazetek lub ulotek. Wołali do ojca prasa? prasa?. To słowo jest dziś powszechnie znane, ale wówczas nikt tego nie kojarzył z gazetą. Zaskoczony ojciec tłumaczył że prosa nie sieje,
bo ziemia jest nieurodzajna, a jedynie żyto i pszenicę. Nie wiem jak to tłumaczenie rozumieli niemieccy żołnierze, czyżby były dla nich dość przekonujące skoro dali ojcu spokój, trudno powiedzieć. Dziwny traf, czy może łut szczęścia że ich wizyta zakończyła się szczęśliwie. Podejrzenia o kolportaż ulotek mogły
się skończyć w najlepszym przypadku wysłaniem do Oświęcimia.  Istotnie, tu i ówdzie krążyły ulotki przekazywane wśród znajomych. Któregoś dnia ktoś z sąsiedztwa przyniósł do nas
gazetkę w której znajdowała się informacja o obozach koncentracyjnych, o okrutnym traktowaniu więźniów, o tym że z ludzkiej skóry wyrabiano damską galanterię, o produkcji mydła z ludzkiego tłuszczu i wiele innych przerażających wieści. Były to pierwsze informacje o obozach zagłady które tą drogą docierały
do szerszego społeczeństwa. Nie było przecież innych środków informacji. Inny nie bezpieczny przypadek gdy na pożyczonym od sąsiadów sprzęcie do produkcji bimbru, tato zakończył już "cykl produkcyjny"
 i sprzęt wyniósł na podwórko do umycia. Po krótkiej chwili zobaczył idący drogą patrol niemieckich
żołnierzy. Szli w kierunku „na Górę” Istniała obawa że mocny zapach sfermentowanych resztek sprowadzi ich do nas. Odległość od drogi nie była duża. Co było robić. Tato przyniósł łopatę i szybko przysypał śniegiem bimbrowniczy sprzęt. To nas prawdopodobnie uchroniło od przykrych konsekwencji za łamanie
niemieckiego prawa. Okupacyjne prawo zakazywało produkcji wódki. Błędem byłoby jednak sądzić że niemiecki okupant troszczył się o zdrowie Polaków. Bynajmniej. Był w tym inny zamysł. Wódka była niekiedy środkiem płatniczym , ale musiała pochodzić od nich. Za dostarczone mleko do mleczarni, można
było otrzymać kilka butelek wódki, ale za produkcję wódki karano. Jeśli zakaz pędzenia bimbru można było jakoś uzasadnić, to zakaz mielenia zboża w żarnach nie był niczym uzasadniony.
Miał charakter czysto restrykcyjny. Tylko nieliczni husowianie
wozili zborze do zmielenia w młynie w Sieteszy lub Albigowej.
Ogromna większość posiadała w gospodarstwie domowym żarna do mielenia zboża, ale były one przez niemieckiego okupanta plombowane, aby nie można było z nich korzystać. Te nałożone papierowe plomby z pieczęcią ojciec sprytnie zdejmował aby zmielić zborze na chleb. Kiedy ziarno zostało zmielone, plomba ponownie była wklejana na właściwe miejsce
.
Egzekucje
W czasie stacjonowania w Husowie wojsk radzieckich, nie słyszałem
o żadnym takim zdarzeniu, natomiast w okresie gdy Husów
był w rękach niemieckich, wiem o czterech takich przypadkach,
w tym jedna egzekucja zbiorowa, która miała miejsce
obok domu Rejzy, w jego ogrodzie. Wspomina o niej mój brat
Janek, w temacie „Husowscy Żydzi”str.27.Przypomnę tu bardzo
drastyczny przypadek o którym wiele wówczas mówiono. Kiedy
niemiecki patrol spostrzegł uciekającego żydowskiego chłopca,
może dwunastoletniego, zaczęto do niego strzelać. Gdy ten, zraniony
strzałem upadł na ziemię, niemiecki żołnierz podszedł do
niego. Wtedy chłopiec resztkami sił ukląkł przed nim, i błagał
o darowanie mu życia, jednak ten kilkoma strzałami z bliskiej od
ległości dokończył swoje zbrodnicze dzieło. Ten tragiczny przypadek
poruszył husowian do głębi. Miał miejsce w okolicy domu
Jana Wrony. Były to brutalne skutki nazistowskiej ideologij. Kolejny
przypadek o którym wiem, dotyczył husowianina o nazwisku
Musz. Był nie dalekim sąsiadem Stanisława Magonia, husowskiego
bibliotekarza. Kim był ów człowiek ? W późniejszym
czasie pytałem o to mojego ojca. Odpowiedz była następująca.
Był handlarzem. Zapewne było to dodatkowe jego zajęcie gdyż
miał nie wielkie gospodarstwo, więc prawdopodobnie „dorabiał”
w ten sposób na utrzymane rodziny. Za handel i złodziejstwo na
terenach okupywanych przez Niemców groziły surowe kary. Jednak
Musz ryzykował. Nie wstawił na wezwanie więc przychochodzili
po niego do domu. Ukrywał się przed nimi długi czas.
Udawało się do momentu gdy zaskoczono go w domu. Skrył się
w małej piwnicy a z niej przez okno uciekał do ogrodu. Nie daleko,
bo około 15-20 metrów od domu dosięgła go niemiecka kula.
W miejscu gdzie zginął, został pochowany. Ilekroć szedłem
obok jego domu, ta polowa mogiła intrygowała mnie. Mogiła
w ogrodzie to nie spotykany widok W mojej wyobraźni ta scena
rozgrywała się jakby na moich oczach. Miał córkę starszą odemnie
i rok. Powtarzała rok i wtedy chodziliśmy do jednej klasy.
Doskonale pamiętam tę szczupłą wysoką panienkę. Matka zmarła
jej wcześniej więc po śmierci ojca samotną dziewczyną opiekowała
się jej ciotka. Kierownik szkoły pan Błaszkiewicz znał
tragiczną sytuację tej biednej dziewczyny i żywo interesował się
nią, otaczając szczególną ochroną. Kolejna śmierć od niemieckiej
kuli spotkała mieszkańca Tarnawki. Niestety, nazwiska nie
pamięam ani też kim był ów człowiek. Wieziono go furmanką
w kierunku Husowa drogą obok tarnawskiej leśniczówki. Niemcy
wymuszali świadczenie usług transportowych na gospodarzach
posiadających konny zaprzęg. W tym przypadku było podobnie.
Gdy furmanka znalazła się obok tarnawskiego lasu,
blisko skrzyżowania z drogą do Husowa, kazano zatrzymanemu
zejść z furmanki i uciekać. Nie był to bynajmniej dobroduszny
gest niemieckich żołnierzy. Gdy ten wbiegł do lasu, oddano serię
z karabinu. Zdołał przebiec zaledwie kilkadziesiąt kroków.
Być może niemiecki żołnierz czuł się jak na polowaniu i przestrzegał
myśliwskie zasady iż strzelać można tylko do uciekającej
zwierzyny. Pochowano go w tym miejscu gdzie upadł. Ta
leśna mogiła z brzozowym krzyżem doskonale widoczna z drogi
przetrwała do lat pięćdziesiątych. Wtedy dokonano ekshumacji
tej i pozostałych mogił, a ich szczątki pochowano na husowskim
cmentarzu. Prawdopodobnie egzekucji wykonanych przez Niemców
było więcej. Nie mam jednak o nich wiedzy.


środa, 13 marca 2013

O swoim ojcu i o wydarzeniach w Czarnej pisze Adam Rejman


   Adam Rejman pisze:

   W związku z tym, że pani  Stanisława Piekło opowiada w swojej relacji o różnych wojennych zdarzeniach które i mnie są znane, oraz w związku z tym, że wśród osób które wymienia umieszcza również mojego Ojca, zdecydowałem się zabrać głos, celem złożenia wyjaśnień i uzupełnienia niektórych wątków.
  W relacji mojej postaram się zamieścić tylko to o czym słyszałem, bo z racji urodzenia w roku 1948 nie mogłem być przecież świadkiem tych wydarzeń.  Nie muszę też chyba dodawać, że wspomnienia takie choć mają wartość, mogą być obarczone różnymi błędami.  Zacznę może od tej romantycznej poniekąd historii z udziałem mojego, przebywającego w niemieckiej niewoli Ojca, o której słyszę zresztą po raz pierwszy. 
 Ojciec, który dużo i chętnie opowiadał o wojnie, nigdy o tym nie wspominał. Pamiętam natomiast, że wśród rzeczy które przywiózł po powrocie z Niemiec do  Czarnej, była kenkarta, dwa zdjęcia, widokówka z kościołem w Dirmstein, brulion z zapisanymi ołówkiem niemieckimi słówkami i rysunek młodej dziewczyny.  Dziewczyną tą, której portret sporządził jakiś uzdolniony kolega Ojca na podstawie jego wskazówek, była moja Matka, która w ten wojenny czas była dla Ojca tylko osobą znajomą, dziś powiedzielibyśmy, mieszkającą w  Czarnej, sympatią.  Niestety z tego co pamiętam, przedstawiona na rysunku osoba nic a nic nie była do mojej Matki podobna.  Jest prawdopodobne, że rysunek ten tak jak i inne przywiezione przez Ojca z wojny pamiątki, przekazane zostały do czarnieńskiej szkoły podstawowej, do tworzonej tam kiedyś izby pamięci. A z tych dwóch zdjęć jedno było szczególnie ciekawe, bo na nim Ojciec ma przypiętą do ubrania literę P,  to znaczy  Pole / Polak /.
  Opowiadał też Ojciec, że kiedy wyjeżdżał z  Niemiec przed końcem wojny / na jego miejsce pojechał na ochotnika jakiś znaleziony przez rodzinę Ukrainiec /, rzeczywiście młode Niemki często wyrażały chęć wyjścia za mąż za Polaków i przekazania w ich ręce całych gospodarstw w sytuacji, gdy jasnym stawało się, że wielu młodych Niemców z wojny nie wróci nigdy.  I  ja zapytałem Ojca jak to z tym było.  Odpowiedział mi, że wśród jego kolegów zdecydowanych na takie rozwiązanie po kończącej się wojnie chętnych było niewielu a poza tym jak na gust młodych Polaków " Niemki miały za grube łysty ".  W tym żartobliwym określeniu, chodziło oczywicie o łydki.
  Teraz kilka słów o tym pożarze stodoły, w trakcie gaszenia której takim bohaterstwem wykazał się Ojciec oraz wielu mieszkańców Zawodzia, czemu nie mógł się nadziwić ów radziecki, przesłuchujący AK-owców, oficer.  Rzecz polegała na tym, że w stodole był cały, nie zgłoszony władzom radzieckim arsenał.  I  gdyby wszystko to zaczęło wybuchać, na właścicieli stodoły / a Ojciec był jednym z nich / mogły by spaść bardzo poważne represje, tym bardziej że oficer ów zamieszkiwał na tym samym podwórku, w stojącym tam domu, na wynajętej kwaterze i był przekonany, że znalazł się wśród bardzo poczciwych, lojalnych i prawdomównych polskich chłopów.  Podobnie zresztą jak czeski folksdojcz, żandarm Heinrich  Kratzinger, który do przybycia Armii Czerwonej również wybrał sobie pomieszczenie w tym, jednym z okazalszych wówczas w  Czarnej budynków, na swoją kwaterę. 
               I  z jego pobytem w tym domu związane jest inne niż pożar, ale nie mniej dramatyczne wydarzenie. Bo oto pewnej nocy, do okna zastukał w umówiony sposób podziemny łącznik, który przemieszczał się w trudnym dziś do określenia celu, wiedząc że tu otrzyma miejsce na nocleg i odpopczynek, ale nie wiedząc, że w międzyczasie zamieszkał tu też uzbrojony , niemiecki żandarm.Łącznik został błyskawicznie rozpoznany i umieszczony w specjalnej skrytce w stodole i wydawało się, że wszystko jest w porządku. Wszyscy domownicy wiedzieli jednak, że obudził się również Kratzinger, ale wyjść ze swojego pokoju się nie odważył.  Gdyby wyszedł, musiałby zginąć, co z pewnością spotkało by się z odwetem tak na mieszkańcach domu, jak i  na wyznaczonych przez niemieckie władze, zakładnikach. Na drugi dzień, gdy łącznik udał się już w dalszą drogę, wszyscy wraz z  Kratzingerem udawali, że nic się nie wydarzyło.
          Zbrodniom  Kratzingera i innych żandarmów, dość dużo miejsca poświęca ksiądz  Piętowski w swojej monografii.  Jest wysoce prawdopodobne, że Ojciec był jednym z tych Czarnian, których relacje zostały przez księdza wykorzystane przy pisaniu tej książki. Wśród wielu mordów, których dopuścił się Kratzinger /  Ojciec wymawiał jego nazwisko jako  Krecyngier i określał epitetem - gówniarz  / było m.in. zastrzelenie małego, ok. 4-letniego żydowskiego chłopca. Chłopca tego albo ktoś podrzucił w okolice wspólnego podwórza, albo został on skądś przez Kratzingera przyprowadzony .Chłopiec był podobno tak śliczny, że nawet zbrodniarzowi coś nie pozwoliło zastrzelić dzieciaka od razu.  Dzięki temu ten dzieciak mógł jeszcze przez jakiś czas żyć, biegać i bawić się na podwórku, pod troskliwą opieką osoby której poznać nie było mi dane, a którą była moja Babka od strony Ojca.
 Babka jest pokazana na zdjęciu w blogu pani Barnat*, z podpisem Matka profesora Aleksandra  Rejmana, Anna  Rejman z domu Czado, a wiem o niej m.in. to, że umiała czytać i pisać. I  to ona właśnie chciała uratować tego chłopca, chrzcząc go imieniem Andrzej. Uważała bowiem, że chłopiec ten w momencie ochrzczenia przestaje być Żydem a w związku z tym nie będzie potrzeby zastrzelenia go i dzięki temu będzie mógł przeżyć.  Ja znam taką wersję, choć przecież nie jest wykluczone, że tak jak podaje pani  Stanisława  Piekło, mogło chodzić też o zbawienie duszy tego żydowskiego a więc z pewnością nie ochrzczonego dziecka.  Akcja ta się nie powiodła.  Któregoś dnia  Kratzinger wyprowadził chłopca na pastwisko i zastrzelił. Podobno po tym zdarzeniu oprawca  chodził przez kilka dni wściekły i pocieszał napotkanych ludzi, że to się wszystko niedługo skończy.  Babka, która mord ten przeżyła szczególnie mocno, załamała się całkowicie i niedługo potem zmarła.  I  choć podobno bezpośrednią przyczyną jej śmierci był tyfus, którym zaraziła się od tego dziecka, na jej pomniku na cmentarzu w Krzemienicy, synowie umieścili napis, że była ofiarą zbrodni hitlerowskich.
      Warto tu dodać, że Andrzejek nie był jedynym Żydem, którego próbowała uratować. To w piwnicy jej domu znalazło schronienie wielu z nich, którym pomagała jak mogła. Niestety, wszystko to skończyło się w momencie kiedy na kwaterę przybył  Kratzinger, który szybko zlokalizował wszystkich przebywających w piwnicy Żydów.  Kratzinger systematycznie opróżniał z nich piwnicę i kierował na stację kolejową w  Łańcucie, ze słowami " pojedziecie do Pełkini i tam wam będzie dobrze ". Trudno powiedzieć, czy  Kratzinger rzeczywiście prowadzał tych Żydów aż na stację kolejową w  Łańcucie aby tam kupić im bilet, czy też likwidował ich wcześniej, po drodze. Kierowanie Żydów z piwnicy do  Pełkini, to rozwiązanie inne niż planowane przez  Niemców początkowo, kiedy to Babka miała być rozstrzelana wraz z nimi na miejscu.  Ja myślę, że tu też  Kratzinger miał świadomość, że kiedy zastrzeli synom Matkę, wtedy i on nie przeżyje, bez względu na to ilu zakładników Niemcy rozstrzelają w odwecie.  Warto podkreślić,  że ta, głęboko religijna kobieta wyznania rzymsko-katolickiego, miała pełną świadomość, że za każdą udzielaną  Żydom pomoc, w tym opiekę nad żydowskim dzieckiem, grozi kara śmierci i jest to groźba jak najbardziej realna. Andrzejek nie był jedyną ofiarą hitlerowskiego zbrodniarza Kratzingera, zastrzeloną i zakopaną na pastwisku w  Czarnej i okolicy.  Wiem, że szczegółową relację na ten temat składał mój Ojciec już po wojnie przed jakąś przybyłą do  Czarnej komisją,czemu trochę dziwili się niektórzy sąsiedzi , którzy obawiali się , że " nigdy nie wiadomo przecież co jeszcze może z tego wyniknąć ".  Być może relacja ta jest nawet do odnalezienia w jakichś archiwach i mogła być pomocna w powojennych ekshumacjach. Ja, z tego o czym dużo i chętnie rozmawiali dorośli, spośród których wielu było świadkami tych wydarzeń choć przyglądanie się egzekucjom było zabronione, zapamiętałem  następujące:
 Tu uwaga i ostrzeżenie. Niektóre z nich są wyjątkowo drastyczne.

 1. Zamordowanie dwóch młodych, ok. 20-letnich Żydów, którzy sami zgłosili się na rozstrzelanie.  Kiedy wykopali już własnoręcznie dla siebie dół, okazało się że zbrodniarzowi skończyła się amunicja.  W związku z tym polecił im tańczyć a sam poszedł uzupełnić magazynek.  I  kiedy wrócił, zastrzelił obydwu w trakcie tańca nad wykopanym dołem, strzałami w tył głowy. Ludzie, którzy obserwowali tą scenę z ukrycia, dziwili się, że " byli przecież tacy młodzi i silni, że mogli zbrodniarza rozszarpać choćby zębami, a dali się zastrzelić jak przysłowiowe barany...ale oni mieli podobno coś takiego w tej swojej religii ". 2.  Zamordowanie młodej kobiety z dzieckiem na ręku.  To ona krzyczała do oprawcy gdy do niej strzelał, że " moja krew cię zabije ! "

 3. Dwie kobiety z dziećmi koło przeprawy promowej. W  trakcie tego wydarzenia jedna z matek rzuciła się z pazurami i zębami na zbrodniarza, co mieszkańcy komentowali następująco : "  Patrzcie, a jednak się rzuciła... A mówią, że oni zawsze jak te barany, na rzeż ".  Kiedy oprawca uporał się już z dorosłymi kobietami, mógł zająć się dziećmi, ale trwało to jakiś czas, bo prawdopodobnie niektóre dzieci rozbiegły się i słychć było, jak  długo wiszczały.  Nie wykluczone też, że oprawca po zastrzeleniu matek odwlekał przez chwilę egzekucję dzieci z sobie tylko wiadomego powodu. Podobno Kratzinger dość często przesiadywał w okolicy obsługiwanego przez Polaków promu, bo było to miejsce w którym mógł obserwować ruchy ludności i polować na przemieszczających się  Żydów.

 4.  Śmierć starego  Żyda.  Mogł to być ten, który jedną zimę przetrwał na Jęziorach wśród pól w betonowym kanale na wiązce badyli i który czasami niczym jakaś zjawa pukał nocą do okien, domagając się chleba.  Prawdopodobnie na rozstrzelanie w końcu zgłosił się sam.   A kiedy  Kratzinger wrócił już znad  Glemieńca, ktoś łamiąc zakaz poszedł zobaczyć jak to tam wygląda.  I zastał tego, jak się okazuje żle strzelonego  Żyda, który siedział na ziemi i obejmując rękami swoją skrwawioną głowę, strasznie " jojczoł ".  Człowiek ten szybko odnalazł  Kratzingera i poinformował go o tym co zastał, słowami " trza by coś z tym zrobić,  panie komendancie".  Kratzinger się wściekł, zbeształ informatora że chodzi tam gdzie nie wolno, po czym udał się nad  Glemieniec i dobił tego nieszczęśnika.

 5.  Wydaje się bardzo prawdopodobne, że czarnieński zbrodniarz, wraz z innymi żandarmami, mógł brać udział w wymordowaniu dwóch żydowskich rodzin w czarnieńskim lesie. Sprawa ta jest bardziej znana i wspomina o niej również  ksiądz Piętowski.  Mało znany jest natomiast incydent, który miał miejsce już po zabiciu tych niewinnych ludzi. Otóż , kiedy na miejsce zbrodni przybył jakiś chłop, aby z polecenia żandarmów zakopać ciała, zastał wszystkich zabitych odartych już z ubrań, które miały być zapłatą za pochówek.  Z tego wniosek, że ktoś musiał dokładnie obserwować z krzaków całą akcję, ale pozostaje pytanie.  Znalazł się tam przypadkowo, czy to on wydał  Żydów i oczekując na koniec akcji w krzakach, spodziewał się w wysadzonych granatami wraz z ludżmi ziemiankach jakichś większych łupów, ale zadowolił się też ich ubraniami ?
      Jaki był stosunek  Czarnian do tego, czego byli niejednokrotnie świadkami?  Przeważnie było to przerażenie i przekonanie, że " kiedy  Niemcy skończą z  Żydami, wezmą się za nas ". I  mówiła mi moja  Matka, wówczas młoda dziewczyna, że sama doświadczała w tym czasie zmiennych nastrojów od " niech już może zabiją nas wszystkich i niech to się już raz na zawsze skończy ", po krzyk rozpaczy " niech biją , niech dręczą, niech robią co chcą, aby tylko dali żyć ".
    Nigdy nie słyszałem, żeby w  Czarnej ktoś wyłapywał , prześladował i wyzyskiwał ukrywających się Żydów, ale przypadki takie sporadycznie podobno zdarzały się czasami gdziś w okolicy. Czarnianie mieli na ogół do takich ludzi stosunek jak do przestępców, którzy zdarzają się w każdej społeczności i którzy zawsze mogą zagrozić komuś słabszemu, czy znajdującemu się w sytuacji bez wyjścia i niekoniecznie musi to być skazany na śmierć,  Żyd.  Człowiekiem na określenie którego słowo przestępca albo zbrodniarz wydaje się być nazbyt łagodne, mógł być ten, który przygarnął sobie młodą Żydówkę, którą przetrzymywał w dzień w starej, wypróchniałej wierzbie, a na noc zabierał do swojej chałupy.  Kiedy zaszła w ciążę, miał ją podobno zabić szpadlem i zakopać za swoją stodołą.  Historia ta miała rzekomo mieć miejsce w jednej z podczarnieńskich wsi.  Jest możliwe też, że wydarzenie takie nigdy nie miało miejsca i powstało tylko w czyjejś chorej wyobrażni.

  Ponieważ do napisania niniejszego tekstu w dużym stopniu skłoniło mnie to, co napisała pani  Stanisława  Piekło, mam też coś specjalnie dla niej.  Bo ja pamiętam ten dom w którym mieszkała w dzieciństwie a który stał obok zabudowań rodziny  Haładyjów nad  Wisłokiem.  I  to właśnie dokądś tam, udał się w czasie wojny mój Ojciec z workiem pszenicy, aby zemleć ją w ukrywanych tam żarnach.  Można wyobrazic sobie jego przerażenie, kiedy w trakcie pracy otworzyły się drzwi i stanął w nich  Kratzinger. A towarzyszyła mu jego siostra, która przyjechała do braciszka w odwiedziny i razem udali się na spacer nad Wisłok. Oboje zdumieni tym co zastali, kazali mleć i długo śmiali się, jaki to w  Polsce jest prymityw.  Na koniec kazali żarna potłuc, a o tym że za takie złamanie obowiązujących okupacyjnych przepisów groziła surowa kara wraz z wysłaniem do  Oświęcimia włącznie wspominać nie musieli, bo to było powszechnie wiadomo.

  Adam Rejman rocznik 1948, syn Andrzeja i  Heleny z d. Wilkoń, relacja napisana w marcu 2013
________________________________________________________________________
*Chodzi o  Blog wsi Czarna nad Wisłokiem