środa, 20 marca 2013

Sowieci w Husowie - JózeF Jeżowski


Nowy okupant
W drugiej połowie 1944 roku sytuacja na froncie uległa zmianie
Wojska Związku Radzieckiego posuwały się sukcesywnie na
zachód, aby pod koniec lipca zająć południowo- zachodnie tereny
kraju. Husów znalazł się więc w obszarze działań armij radzieckiej.
Pojawienie się radzieckich żołnierzy odbierane było w
Husowie z pewną ulgą, ale zachodziła obawa przed rozwinięciem
się walk w tym terenie co przyniosło by wielkie szkody
i straty w ludziach. Obawy tej piękniejszej połowy mieszkańców
Husowa były innego typu. Nie wynikały one z kontekstu narodowościowego
czy ideologicznego, bo te nie miały tu żadnego
znaczenia, a raczej ze świadomości że lubili sobie wypić, a wtedy
ich zachowania bywały różne. Miłosne amory podchmielonych
żołnierzy nie były rzadkim przypadkiem.

 Pierwszy raz zobaczyłem radzieckich żołnierzy w scenerii przygnębiającej .Zapadał
powoli zmierzch. Padający od kilku dni deszcz sprawił, że nie utwardzona główna droga Husowa biegnąca przez środek wsi była pełna kałuż i błotnistej mazi. Byłem na podwórku przed domem, (chałupą) z swoim starszym rodzeństwem, gdy nie oczekiwanie dostrzegliśmy na drodze rosyjskich żołnierzy poruszających
się w kierunku na dół, w liczbie około dwóch kompanii lub może nawet batalionu [3 komp.] Część z nich jechała konno, część siedziała a niektórzy leżeli na furmankach, inni szli obok wozów. Wrażenie było przygnębiające. Oklejone błotem koła wozu, ubłocone po brzuch konie, które z trudem ciągnęły swe
wozy. Dokąd zmierzali w tamtym kierunku, nie jestem w stanie powiedzieć, zważywszy że husowski gościniec kończył się wówczas przy zabudowaniach Nicponiów, mieszkających na końcu
wsi, tuż pod lasem. Dalej w kierunku wsi Rzeki biegła tylko wąska kręta ścieżka, którą można było przejechać co najwyżej rowerem. Dzisiaj mogę jedynie spekulować że oddział ten mógł
wracać z potyczki z Niemcami gdzieś w okolicach Łańcuta, lub Albigowej, o czym mogli świadczyć leżący w furmankach być może ranni żołnierze, lub też został zluzowany z pierwszej linij obrony tamtych okolic.
 Szli w akompaniamencie odgłosu stąpających  w błocie końskich kopyt. Byłem pod wrażeniem tego
przygnębiającego widoku. W moich oczach pojawił się smutnyobraz wojennej żołnierskiej niedoli.
Na kwaterze
Wkrótce nadszedł czas kiedy do husowskich chałup przybywali
radzieccy żołnierze na kwatery. Drewniana chałupa w której
wówczas mieszkaliśmy to typowa zabudowa ówczesnego Husowa.
Mała izba, jeszcze mniejsza kuchnia, i komórka, w której
zawsze stała, jak pamiętam, beczka z kapustą, dwie skrzynki na
zborze i jakieś awaryjne miejsce do spania. Zatem miejsca dla
sześcioosobowej rodziny było nie wiele, ale trzeba było przyjąć
jeszcze trzech a czasem czterech żołnierzy, a w małej stodole
umieścić ich konie które zawsze się gryzły i kopały. Z pewnością były to konie ciągle uzupełniane, zarekwirowane od gospodarzy bo wojna nie oszczędzała nikogo, ani ludzi ani ich koni. Były
w różnej kondycji, jedne chude jak szczapa, inne całkiem niezłe Jedyny nie duży pokój wykorzystany był maksymalnie.Tuż przy moim łóżku na rozścielonej na podłodze słomie, przykrytej żołnierską
pałatką wypoczywało dwóch lub trzech radzieckich żołnierzy. Słoma  była wystarczającym posłaniem do wypoczynku. Rakiem gdy żołnierze wychodzili z domu, rodzice wynosili to prowizoryczne posłanie do stodoły, miotłą z brzozowych gałązek zamiatali pokój z resztek słomy i życie toczyło się normalnie.
Ciasnota była znaczna, ale nigdy nie zauważyłem jakichkolwiek
zadrażnień między gośćmi a rodzicami. Dzieliliśmy wspólną biedę wojennych czasów i pomagaliśmy sobie w tej biedzie. Pobyt tych samych żołnierzy na kwaterze, nie trwał długo, niekiedy tydzień, a po jakimś czasie pojawiali się inni żołnierze, zależnie od  rozwoju sytuacji.
          Chciałbym poświęcić jeszcze kilka słów stacjonującym u nas żołnierzom tej pierwszej
zmiany. Byli w różnym wieku, ponieważ straty uzupełniane były różnymi rocznikami. Była to tak zwana "starszyzna".Dwóch sierżantów, a trzeci kapral.
     Jeden z sierżantów był wojskowym weterynarzem, leczył zranione konie.
 Był sympatycznym człowiekiem. Ciemna cera, krótki wąsik i miły sposób bycia.
Zaprzyjaźniłem się z nim, a powiem nawet więcej, polubiłem go. Sądzę że on mnie chyba też. Być może gdzieś w głębi Rosji, zostawił córeczkę albo syna w moim wieku, a ja pewnie go przypominałem.
     Często siedział wieczorami przy stole, wypełniał jakieś służbowe raporty, czy sprawozdania a ja lubiłem siedzieć przy nim, kiedy starsze rodzeństwo już spało. Do dziś pamiętam jego słowa którymi nakłaniał mnie, abym szedł spać "Józik,spać nada"
    Przyznam że do spania nigdy mi się nie śpieszyło. Kiedy wieczorem mył się w misce, zdejmował z rąk zegarki, które miał pozapinane aż do łokci. Miał też kilka kieszonkowych. Odmykał ich koperty, sprawdzał czy chodzą, czasem mnie przekładał do ucha żebym posłuchał. Obchodził się z nimi z wielka starannością,
być może niektóre były złote i pewno tak było, ale wówczas nie znałem się na tym. Czy dowiózł ten wojenny łup do swojego domu oddalonego o tysiące kilometrów?. To mało prawdopodobne.
    Przed nimi było jeszcze kilka miesięcy wojennych zmagań. Być może po najbliższym starciu z Niemcami któryś z jego towarzyszy stał się znowu chwilowym właścicielem kolekcji zegarków, i równie jak on cieszył się nimi ?.
   Drugi z sierżantów też był miłym człowiekiem i też go lubiłem.
 Dużo ze mną rozmawiał, czasem coś mi pokazywał, tłumaczył łamaną polszczyzną. Zajmował się pocztą polową. I z tego właśnie okresu pamiętam trójkątne koperty żołnierskiej korespondencji. Było ich sporo, poukładane w paczki. Segregował je , układał według przydziału kompanii czy batalionu. Każdy z tych listów to „Żołnierskie serce w trójkątnej kopercie” wiadomości z frontu, do żony, rodziców,
rodzeństwa,dzieci, przyjaciół. Lubiłem przebywać w jego towarzystwie. Na kartce papieru rysował mi konie i wielbłądy, te jednogarbne i dwugarbne. Pytał na którym chciał bym jeździć Pokazałem że na jednogarbnym. Roześmiał się i powie dział że wygodniej by mi było na tym dwugarbnym, bo z tamtego łatwo
bym spadł. Takie były moje rozmowy, przyjaźnie z radzieckimi  żołnierzami.
   Jeszcze jeden szczegół utkwił mi w pamięci. Ołówki.
Miał ich wiele, czarne i kolorowe, związane w paczki. Dwa czerwone otrzymałem od niego. Ten kolor bardzo lubiłem.
Nasi żołnierze wcześnie rano galopowali na swych koniach do Sieteszy.
Myślę że tam mieli swoje dowództwo. Pędzili na skróty, przez zasiane pola nie trzymając się drogi. Może to żołnierska ostrożność, a może pośpiech. Ich konie były zawsze ubłocone od galopu po rozmiękłych polach. Wspomnę także o trzecim przebywającym na kwaterze żołnierzu. W przeciwieństwie do swoich
towarzyszy, nie był miłym człowiekiem .Nigdy się z nim nie zaprzyjaźniłem.
(...)
Przygotowanie linii obrony
Była też też inna grupa radzieckich żołnierzy którzy nieco później
zatrzymali się w naszym domu. Nie byli długo. Przygotowywali
linię obrony na zachodnim skraju tarnawskiego lasu. Kopali okopy, czyli stanowiska
 strzeleckie dla baterii moździerzy, karabinów maszynowych i pojedyncze
dla strzelców piechoty.
Kilka lat później, gdy byłem już starszym chłopcem oglądałem te
miejsca z moim kolegą, Olkiem Ferencem. Blisko owego lasu
jego rodzice mieli kawałek pola na którym pasał krowy a ja mu
towarzyszyłem. Oglądaliśmy tu ślady żołnierskiej pracy. Okopy
były porośnięte krzewami i leśną roślinnością, ale wyraźne.
  Gdy żołnierze wracali na odpoczynek do naszego domu byli zmęczeni
i ubłoceni, próbowali posilić się swoim żołnierskim prowiantem.
Matka częstowała ich ciepłym posiłkiem, zupą kartoflanką
i ciemnym razowym chlebem upieczonym z mąki zmielonej
w żarnach. Byli jej za to wdzięczni. Opowiadali z jakich rejonów
Związku Radzieckiego pochodzą. Szczególnie dobrze zapamiętałem
jednego z nich, młodszego od pozostałych. Z kieszeni munduru
wyjął portfel a z niego zdjęcie. Pokazał mojej matce tłumacząc
że to jest "żonku, żonku". Miał w oczach łzy, mówił łamaną
polszczyzną że bardzo tęskni do niej, że bardzo chciał by do niej
wrócić. Siedziałem obok mamy i oglądałem trzymaną w jej ręku
fotografię dziewczyny o długich ciemnych włosach i ładną buzią.
Widziałem wzruszenie na twarzy matki. Doskonale rozumiała
tego młodego żołnierza, rozłączonego rozkazem wodza od rodziny.
Czy wrócił do niej, czy spotkał się jeszcze ze swoją kochaną żonką ,
do której tak bardzo tęsknił? Dziś oceniam tę możliwość na niemalże zerową,
 gdyż przed nim było jeszcze wiele wojennych dni..
W mojej matce znalazł kogoś, komu mógł się zwierzyć,
pożalić. Potrzebował zrozumienia i życzliwości. Matka
była osobą wrażliwą na ludzką niedolę, zawsze potrafiła się pochylić
nad potrzebującym .Tu chciałbym wspomnieć o sprawach
językowych. Trzeba przyznać że nie było z tym większych problemów.
Oni starali się poznać nasz język, a my chcielmy chcieliśmy
zrozumieć ich. Poza tym wiele słów jest zbliżonych, o znaczeniu
podobnym. Kiedy skończyła się wojna, ja i moi rówieśnicy znaliśmy wiele
rosyjskich słów. Nikt z nas np. nie mówił do kolegi dokąd idziesz,
tylko "kuda idiosz"
Ich słownictwo przyswajaliśmy sobie bez trudu i niemal bezwiednie.
Dezercja
Tu wspomnę o innej wojennej rzeczywistości. Ucieczka żołnierza z frontu jest wyrazem desperacji, aktem rozpaczy, zważywszy, że jest świadom kary, jedynej jaką może otrzymać, najsurowszej.
Jeśli wziąć pod uwagę również takie czynniki jak surowa zima, nie znajomość terenu, brak środków do życia oraz odległy o setki albo tysiące kilometrów cel tej ucieczki, można określić
to jako szaleństwo. Kiedy jednak stres jest tak duży że nie pozwala dojść do głosu rozsądkowi, takie przypadki w czasie wojny mają miejsce. Z taką właśnie sytuacją spotkałem się zimą 1944/45roku.
   Była to zima śnieżna i mroźna. Husowska rzeczka latem przypominająca strumyczek, kiedy zimą zamarza, na lodową pokrywę wydostaje się spiętrzona woda, która też zamarza . Powstaje równa gruba warstwa lodu. Okoliczność tę wykorzystał radziecki żołnierz. Skąd uciekł, tego nie wiem. Szedł zamarzniętą
rzeczką która swoim głębokim korytem dawała mu świetną osłonę i schronienie. Kiedy był blisko naszego domu, postanowił poprosić o pomoc. Był wycieńczony i zziębnięty. Rodzice zaprosili go do domu, poczęstowali czym mogli. Prosił o jakąś wierzchnią odzież. Za tą pomoc chciał się czymś odpłacić choć
nikt tego nie żądał. Mimo tego zostawił ojcu swój bagnet i plecak. Było mu to wówczas już nie potrzebne, bo jako cywil, nie mógł iść z bagnetem i wojskowym plecakiem. Pepeszki nie miał, być może już wcześniej oddał ją komuś za otrzyma pomoc. Ten podarowany ramach wdzięczności sprzęt przydawał się mojemu
ojcu, ponieważ wielu gospodarzy Husowa a także Tarnawki, zwykle przed świętami Bożego Narodzenia prosiło ojca o zabicie im świniaczka i przygotowanie wędlin. Ojciec trudnił się tym rzemiosłem
z powodzeniem. Wtedy w wojskowy plecak tato wkładał maszynkę do mięsa, jakieś inne przybory, i ów bagnet który nie służył już do wojennych celów. Pamiętam smak tej pysznej kaszanki domowej roboty, kiełbasy z czosnkiem wędzonej w jałowcowym dymie, którą można było przechowywać jako suchą aż do Wielkanocy.

Żołnierska kuchnia
Kolejni żołnierze którzy zatrzymali się w naszym domu to młodzi
sympatyczni ludzie. Łatwo nawiązali kontakt z moimi rodzicami.
Kiedy nadchodziła pora obiadowa, z żołnierskiej polowej
kuchni przynosili wiaderko gorącej zupy. Taka ilość nawet przy
dobrych apetytach to porcja zbyt duża dla trzech żołnierzy, więc
częstowali nas swoim posiłkiem. Trzeba przyznać iż zupa była
smaczna i smakowała nam wyśmienicie. Żołnierze dodawali do
gorącej zupy kostkę masła. Było to wielką przesadą wszak zupa
bez tego była smaczna, a takie roztopione masło nie było dobrym
dodatkiem do niej, ale.....skoro tak lubili . Czasem matka mówiła
że to zbyt dużo, a oni odpowiadali charaszo, charaszo (dobrze,
dobrze) Mieli do tego chleb pieczony w prostokątnych formach,
pół razowy, ciemny, zawsze świeży i smaczny. Także przydział
chleba był z dużym naddatkiem. Częstowali nas swoim chlebem
Zatrzymali się u nas około tygodnia czasu. Żal nam było kiedy
odjeżdżali. Trzeba nadmienić że stacjonujący w Husowie radzieccy
żołnierze byli cywilizowanymi ludźmi. Niemniej zdarzało
się w innych miejscowościach, że trafiali tam żołnierze z północnego
Kaukazu, Czerkiesi. Ta grupa etniczna w niczym nie przypominała
naszej kultury. W okolicy siali strach i spustoszenie wśród mieszkańców.
Łącznościowcy
Po pewnym czasie pojawili się w naszym domu łącznościowcy
którzy chcieli nawiązać łączność z dowództwem. Przyjechali późnym
zimowym wieczorem, kilka słów zamienili z ojcem, i zaczęli
zdejmować z koni sprzęt do nawiązania łączności. Jakieś
skrzynki, anteny, kable, i wnosili do izby. Bardzo się śpieszyli
Kiedy to wszystko połączono przewodami, jeden z nich zaczął
nadawać meldunki alfabetem Morsea .Matka przygotowała im
gorącą herbatę, byli zziębnięci i przemoczeni od mokrego śniegu
Prawdopodobnie mieli jakieś kłopoty techniczne bo ciągle coś
majstrowali przy radiostacji. Nie wiem czy wreszcie uporali się
z problemem, czy też sami czekali na rozkazy bo w mieszkaniu
zrobiło sie trochę spokojniej. Było już dość późno, myślę że około
23-ciej, kiedy nagle usłyszeliśmy odgłosy końskich kopyt na
podwórku i do izby wpadł żołnierz z konnego zwiadu krzycząc
od drzwi, German, German. Nasi łącznościowcy w wielkim pośpiechu
załadowali swój sprzęt na konie, i galopem odjechali


 Trzeba nadmienić że warunkizakwaterowania radzieckiego wojska były
wprost proporcjonalne do warunków bytowania ówczesnych husowian.
Takich urządzeń jak łazienka, z której dziś korzystamy, nie było
chyba w żadnym husowskim domu. Sądzę że również na plebanii.
Jak zatem radzili sobie żołnierze stacjonujący w takich chałupach?
Pewnego jesiennego wieczoru, pamiętam że było zimno
miałem okazję dowiedzieć się tego. Zaintrygował mnie unoszący
się dym nad ogrodem sąsiada, Franciszka Stysia. Podszedłem
bliżej aby zobaczyć co się dzieje. Zobaczyłem skleconą z czegoś
szopkę, coś na wzór indiańskiego "wigwamu" i palące się wewnątrz
ognisko z kilkoma kamieniami w środku. Była to, jak wówczas
mówiono, "bania" czyli łaźnia parowa. Warunki były iście
spartańskie, ale dobre i to w sytuacji kiedy przez długi czas mogli
umyć się latem w rzeczce, a zimą natrzeć śniegiem.
Handel w czasie okupacji
Wojna wymusza określone działania wojska a również ludności
cywilnej. Słowa powstańczej piosenki „ teraz jest wojna, kto han
dluje ten żyje” kryją w sobie wiele prawdy. Wojna stwarza nonowe
okoliczności, które co sprytniejsi potrafili wykorzystać
W filmie Noce i Dnie ( Kawalerowicza) żyd Szymszyl, skupywał
kurze łapki. Być może kierował się tą zasadą że lepszy kiepski
handel jak dobra praca. W Husowie nie było żadnej pracy, ale
handlować mógł każdy. W czasie wojny handlowano czym się
dało. Alkoholem, odzieżą, zbożem, ale najlepiej kwitł handel końmi
i krowami. Wspomnę przy tej okazji o moim wujku ( chrzestnym
ojcu jednocześnie) Pawle Cieszyńskim, znanym husowskim
muzykancie tamtych czasów. Grał na skrzypkach. Wspomina
o nim w swojej książce pt. „Husowskie śpiewanie”, dr. Kazimierz
Hawro, jako jednego z twórców husowskiego folkloru
tamtego okresu. Co najmniej połowę husowskich wesel w tamtych
czasach uprzyjemniał swoją muzyką. Życie traktował na
luzie,swobodnie, z przymrużeniem oka.. Był duszą towarzystwa
człowiekiem dowcipnym, i zabawnym. Znał wiele ciekawych
opowiadań, dowcipów. Umiał je w sposób zabawny opowiedzieć
Ale w wojennych czasach trudno było z samej muzyki utrzymać
się. To też z swoim ciotecznym bratem Pawłem Macem handlowali
końmi i krowami. Bywało że wybierali się razem do sąsiednich
wiosek, Markowej, Tarnawki, Sieteszy, Chodakówki , Lipnika.
W ten sposób powiększali obszar swoich handlowych usług
Ich profesja budziła pewne podejrzenia niemieckiego okupanta,
iż prowadzą kolportaż ulotek czy innych nie dozwolonych wydawnictw.
Niemcy mieli na oku takich co to chodzą po domach nie
wiadomo za czym. Prawdopodobnie stąd pojawienie się w naszym
domu Niemców w poszukiwaniu prasy. Wspomnę jeszcze
o pewnej zabawnej sytuacji z tamtego okresu. Był zimowy mroźny
wieczór. W domu byli jacyś goście, dziś nie pamiętam już
kto. Był też mocniejszy poczęstunek, bo goście rozmawiali dość
żywo. W pewnej chwili wchodzi do izby nasz dobry przyjaciel,
Paweł Mac wraz z przywiązaną do paska kurtki krasulą. Ręce
miał w kieszeni bo było zimno i z pewnością zapomniał że idzie
za nim efekt handlowej transakcji z przed kilkudziesięciu minut.
Takich spraw bez butelki się nie załatwiało. Była to stara, dobrze
zakorzeniona handlowa tradycja i nasz przyjaciel był w dobrym
humorze podobnie jak nasi goście. Wkrótce pojawił się pewien
problem bo krasula do towarzystwa nie bardzo się nadawała, ale
też nie miała wielkiej ochoty go opuścić ponieważ stała tyłem do
drzwi, a wiadomo, krowa to nie koń, i do tyłu cofać się nie potrafi.
Co było robić aby w małej izbie obrócić ją we właściwym kierunku.
Ktoś wpadł na pomysł aby skusić ją kromką chleba.Faktycznie,
za tym przysmakiem krasula powoli obróciła się o 180
stopni, i machnąwszy na pożegnanie ogonem,opuściła rozbawione
towarzystwo. Później przez dłuższy czas wspominano tę
zaskakującą wizytę naszego sąsiada wraz z swoim nowym nabytkiem.
Czy krasula równie długo wspominała ten poczęstunek ?
Trudno mi powiedzieć. Być może.

1 komentarz:

  1. Pomysł zebrania i udostępnienia wspomnień z lat wojennych jest inicjatywą zasługującą na uznanie. Upływający czas zabiera bezpowrotnie niezwykłe historie,przeżycia tych którzy doświadczyli lat wojny. Moje wspomnienia z tamtego okresu były postrzegane oczami kilkuletniego chłopca, który na swój sposób przeżywał lęk wojennej rzeczywistości. Cieszę się iż swoimi wspomnieniami z tamtych lat mogłem wzbogacić ten interesujący temat

    Pani Janinie Haładyj-Różak dziękuję za zainteresowanie się moimi wspomnieniami z tamtych lat

    Józef Jeżowski
    Husów-Koszalin

    OdpowiedzUsuń