Wspomnienia, rozmowy .


                MIECZYSŁAW  INGLOT – SYN  STEFANA   Z  ALBIGOWEJ

         Stefan Inglot- profesor Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, Uniwersytetu Jagiellońskiego i Uniwersytetu Wrocławskiego  pochodził z Albigowej.  

Jego syn – Mieczyslaw Inglot  jest emerytowanym profesorem Uniwersytetu Wroclawskiego, humanistą, historykiem literatury polskiej, edytorem, autorem licznych książek i opracowań literackich na temat literatury romantyzmu.
Profesor Mieczyslaw Inglot – mieszkaniec Wroclawia, a zarazem czynny uczestnik życia społecznego i kulturalnego tego miasta od 1957 roku doczekał się różnych odnotowań biograficznych, z których najpoważniejszym  jest hasło osobowe w 10 tomowym Słowniku pt. Współcześni polscy pisarze i badacze literatury ( t. 3, oraz uzupełnienie: t.10).

 Starsi mieszkańcy Albigowej wspominają z wielkim uznaniem wrocławską gałąź rodziny Inglotów. Pod wpływem tych sugestii podjęłam  starania o fundusze na podróż młodzieży zaangażowanej w zbieranie wspomnień do Wrocławia celem przeprowadzenia wywiadu z panem Profesorem i równocześnie nawiązałam z Nim kontakt mailowy. Starania w sferze finansów są -  jak na razie -  bezowocne, za to  Internet okazał się łączącym ludzi medium, przy pomocy którego  pan Profesor cierpliwie odpowiadał na pytania naszej  ankiety.

                   
Oto co napisał nam o swoich rodzicach,  o swoim życiu i o pobycie w czasie okupacji w Albigowej  profesor Mieczysław Inglot.

Mój ojciec , Stefan Inglot, profesor Uniwersytetu Jana Kzimierza  we Lwowie, Uniwersytetu Jagiellońskiego  i Uniwersytetu Wrocławskiego, związany również z lwowskim Ossolineum, działacz polityczny ( kandydat na posła PSL-u z miasta Wrocław, w wyborach styczniowych 1947 roku i  w związku z tym internowany przez UB.  W latach 1958-1966 tzw. „figurant” SB, podejrzewany o kierowane procesem reaktywacji podziemnego stronnictwa ludowego, nawiązującego do PSL- Mikołajczyka), jest postacią znaną , odnotowywaną w różnych encyklopediach.

W roku 1997, w ramach cyklu ‘Rody uczonych” przeprowadziła z nami wywiad red .Magdalena Bajer. Tekst wywiadu został opublikowany w czasopiśmie „Forum Akademickie” ( 1999, nr 3 albo 4 )  Jest to tekst dostępny w Internecie i b. łatwo się z nim zapoznać.
Od roku 2007  organizujemy Zjazdy Rodzinne Inglotów linii albigowsko-wrocławskiej. W związku z tym postało też sporo różnych zapisków i opisów. A także interpretacji . Pewne z nich wyszły spod pióra mego ojca, zawodowego historyka, tworzę je na bieżąco osobiście, a ostatnio współdziałają w tej mierze przedstawiciele młodszego pokolenia: mój  syn Tomasz Inglot ( profesor uniwersytetu w Minneapolis, USA) oraz cioteczny wnuk, Paweł Inglot ( archiwista rodzinny). 
        
                                                                    2.
         Wrzesień 1941 roku Lwów wchodzi w skład Generalnej Guberni.. Ojciec ( 1902-1994, doktorat 1926, habilitacja 1932, prof. tytularny UJK 1938 r.[1] ) pracuje w Ossolineum, noszącym obecnie nową nazwę Stads Bibliotek Lemberg  jako starszy kustosz, na stanowisku kierownika działu rękopisów. Wzywa go nowy, niemiecki dyrektor tej instytucji , von  Abb. „Panie Inglot, pańskie nazwisko brzmi podejrzanie. Proszę  udokumentować aryjskość swego pochodzenia”.
         Ojciec udaje się w rodzinne strony i wertuje zachowane jeszcze wówczas w Łańcucie księgi parafialne. Potwierdzają one znane mu poprzednio dane. Engelharci,[2] Englatowie = Inglatowie = Inglotowie , obok  innych mieszkańców Albigowej, takich jak Cwynary, Pelze, Reizery ,Szpunary czy Ulmany – to potomkowie niemieckich kolonistów, sprowadzonych do Małopolski Wschodniej , w celu  zasiedlania  ówczesnych puszcz w XIV i XV wieku,. To okres panowania Kazimierz Wielkiego, okres „parcia na Wschód’, owocujący m.in. przyłączeniem do Polski Rusi Halickiej ze Lwowem na czele.
         Przy okazji powstało drzewo genologiczne. Ojciec przyjął zasadę odnotowania jego rozległego kształtu  tylko od chwili, kiedy pojawił się pierwszy osobnik , obdarzony przez zapisującego nazwiskiem INGLOT. To Tomasz Inglot ( 1739- 1789) ojciec Agnieszki, Jana i Stanisława.
         Kolejna wizyta u dyrektora. Październik 1941. Niemcy idą na Wschód jak burza. Są już w Kijowie, zbliżają się do Moskwy. Ojciec ogranicza się tylko do danych metrykalnych -  sięgających ,jak nakazują Ustawy norymberskie – po trzecie pokolenie.
„Panie Inglot – dyrektor robi się[3] bardzo życzliwy . Cieszę się bardzo, to zatem na pewno niemieckie nazwisko. Panie Inglot, ja panu dobrze radzę. To tylko  jeszcze parę miesięcy – ZSRR padnie , a my będziemy panować w Europie. Niech pan podpisze volkslistę. Ta decyzja odmieni Pańskie życie.”
         Konsternacja. Nagle ojcu przychodzi do głowy genialna myśl: „panie dyrektorze , to nie wchodzi w grę. Przy okazji odkryłem bowiem ,że nasza rodzina pochodzi z jeńców szwedzkich ,z połowy XVII wieku”. Na to dyrektor ,z aprobatą:” No, no – Szwedzi to dobra rasa!!!”
          Galicja – druga połowa XIX w. ,początki XX. Słynna galicyjska nędza – zmuszająca  rzesze Polaków z przeludnionych i głodujących wsi  do emigracji do USA , ale zarazem, dzięki autonomii galicyjskiej – rozwój polskiego życia  kulturalnego i  politycznego.    To między innymi rok  1895,  
ks. Stanisław Stojałowski i powstanie Stronnictwa Ludowego. A głównie pozytywistyczny kult wiedzy, uosobiony w postaci Andrzeja Radka jednego z bohaterów Syzyfowych prac . To wtedy pojawia się na skalę masową dążenie do awansu społecznego przez oświatę i wykształcenie. Pionierami jest pokolenie Franciszka Bujaka, twórcy historii społeczno - gospodarczej , prof. .UJK i UJ ( 1875-1953, ur. w Limanowej,) Franciszka Leji , matematyka, prof. UJ.( 1885-1979, ur. w Grodzisku k. Przeworska) i Stanisława Pigonia, historyka literatury, prof. Wileńskiego uniwersytetu im. Stefana Batorego i UJ
( 1885-1968, ur. w Komborni k .Jasła) [4]
W Albigowej działa ksiądz – społecznik, Antoni Tyczyński. I on też  zachęca młodzież wiejską do dalszego uczenia się. Zaczyna mój ojciec, potem za jego zachętą jego bracia Jan i przedwcześnie zmarły Bolesław. Kolejno kończą we Lwowie wyższe studia, wspomagani przez ojca , jego kuzyni: Julian Pelz   (uczeń Bujaka, historyk, ostatnio dyrektor Wydawnictwa  Ossolineum we Wrocławiu) , oraz Władysław Szpunar (znany  łańcucki lekarz, specjalista chorób płucnych).
            To pokolenie  mozolnego trudu , borykające się z kłopotami materialnymi. Żyjące zarazem w  świadomości ,że ich awans społeczny  jest możliwy tylko dzięki wyrzeczeniom się rodziców i kosztem pozostałego licznego rodzeństwa.[5] Po śmierci dziadka Tomasza – zarówno mój ojciec , jak i stryj Janek – zrzekli się notarialnie swojej części spadku na rzecz pozostałego na roli średniego brata Juliana. Wspomagali oni zarazem studia jego z kolei dzieci : Janki i Marysi.
            Te dwa pierwsze  pokolenia : Bujaka i ojca,  to ludzie wsi awansujący w polskim piekle : w środowisku pełnym uprzedzeń i zawiści[6] obsadzonym głównie przez inteligencję pochodzenia szlacheckiego, pełną anty chłopskich uprzedzeń.  Spotykające się z nierzadkimi objawami  niechęci  ("chamy pchają się do koryta”, ) czy drwin . („ Franek, słoma ci z butów wypada, gnój tobie wyrzucać, a nie matematyką się zajmować”)
Zdaniem niektórych moich ciotek, moja mama Miecia , nauczycielka  szkoły podstawowej ( a po ślubie : pani przy mężu) , córka zawiadowcy stacji Mieczysława Rozehnala, - popełniła…mezalians.
            Były to  zarazem pokolenia świadome tych uprzedzeń i zagrożeń i swojej , ciągle jeszcze pionierskiej  roli. Ojciec działał aktywnie w Związku Inteligencji  Ludowej „Orka”, i razem z prof. Bujakiem i swoim uniwersyteckim  kolegą  Wincentym Stysiem ( z Husowa) wydawali i redagowali czasopismo „Wieś i Państwo”. ( 1938-1937 i 1946- 1947).
                                                           3.
  Jako drugi z kolei syn[7] małżeństwa Stefana Inglota i Mieczysławy (z domu Rozehnl)  urodziłem się ( 11 01 1931) i wychowywałem się we Lwowie. W zakupionej przez ojca willi przy ul. Henryka Dembińskiego 14 ( obecna ulica Morozenki), blisko Grodeckiej (kościół parafialny św. Elżbiety ). Tam też przeżyłem wybuch wojny – bombardowania Lwowa, i okupacje sowiecką .Po latach wróciłem do tej epoki, już jako badacz  i wydałem książkę pt. Polska kultura literacka Lwowa lat 1939-1941,(Wrocław 1995.)
Okupacja niemiecka przyniosła ze sobą m.in. drastyczne pogorszenie warunków życia, głównie z zakresie wyżywienia. Dlatego  też ojciec wysłał mnie ,jako 10-latka na wieś , najpierw do dziadków Rozehnalów , do miejscowości Korczów k/Uhnowa, przy linii kolejowej Rawa Ruska – Sokal. Przebywałem tam od sierpnia 1941 do kwietnia 1942 roku. Ale w Korczowie,   wiosce zamieszkałej      w połowie przez Ukraińców – zaczęło być niebezpiecznie. Dziadek Rozehnal, emerytowany zawiadowca tamtejszej stacji, miał zwyczaj odwiedzania dworca kolejowego w czasie przyjazdów pociągu. Przy okazji nadzorował moją czynność .Uprawiałem z zyskiem zawód sprzedawcy  owoców z dziadkowego sadu pasażerom pociągów. Trwało to jednak krótko – pasażerowie płacili bowiem bardzo zróżnicowaną walutą ( marki niemieckie, marki gdańskie, korony czeskie  czy słowackie, ruble z okupowanej Rosji, no i okupacyjne złotówki GG ) a w Korczowie nie było kantoru wymiany walut.
            W czasie jednej   z takich dworcowych wycieczek, znany miejscowy nacjonalista, niejaki Starodub,  wychodzący z pociągu, uderzył dziadka w potylicę. Dziadek upadł – na szczęście podniósł się bez szwanku. Ale był to znak ostrzegawczy. Dziadkowie wkrótce przenieśli się do Łańcuta ,do rodziny babci de domo Sitarskiej.[8]
Mnie natomiast ojciec zabrał z  Korczowa do Albigowej. Była to podróż z przygodami.  Komunikacja kolejowa była dla Polaków utrudniana – i na dłuższe przejazdy trzeba było mieć przepustki wydawane przez policję.  Z Korczowa do Łańcuta jechało się przez Rawę Ruską, Lubaczów i Jarosław, czyli przez tereny dawnej, sowieckiej strefy okupacyjnej. Niemcy dociekliwie kontrolowali przejeżdżających tą trasą Polaków.
Ojciec zaryzykował i wsiadł do przedziału "Nur fur deutsche" , mieszczącego  się w wagonie ogólnym. W Rawie Ruskiej wpadła do wagonu hurma niemieckich policjantów i z okrzykami „raus, raus” , zaczęła wyganiać podróżnych. Ojciec patrzył przez okno z olimpijskim spokojem. Był przyzwoicie ubrany i…Niemcy zostawili nas w spokoju.
            Mieliśmy, tylko pewien kłopot w Jarosławiu. Uciekł nam pociąg  do Łańcuta i na następny trzeba było czekać około 10 godzin. Miejscowi kolejarze doradzili nam : ” za godzinę zatrzyma się tutaj pociąg pospieszny –zaryzykujcie. Tam jest nasza obsługa”.[9]
            Dodajmy : Żydom nie można była wówczas w ogóle jeździć pociągami, Polacy podróżowali osobowymi, z przepustkami, a pospieszne były wyłącznie dla Niemców ( w drodze wyjątku także dla oficerów armii sojuszników III Rzeszy)
            Na stację wtoczył się imponujący , pulmanowski ekspres : Kiiw- Kiel. ( Kijów-Kolonia). Wsiedliśmy. Absolutny luksus, stoimy w pustym korytarzu, konduktor udaje ,że nas nie widzi. Z jednego ze starannie zamykanych  przedziałów wychodzi chłopczyk w moim wieku – w mundurze Hitler Jugend. Zmierza do toalety. Zerkamy na siebie – równolatkowie- z dwóch innych planet …..
            Albigowa…Zatrzymujemy się w domu dziadków.    Ale Żyje już tylko babcia Dorota,    a gospodaruje stryj Julek z ciocia Wiktorią.  Echa historii. Najpierw jakaś plotka, o szczególnych niemieckich względach dla mieszkańców. Miały one wynikać z planów zaliczenia ich do „godności’ volksdeuschów, z racji niewątpliwego ,rasowo rzecz ujmując – pochodzenia. Wiedziałem jednak ,że działa konspiracja i to zróżnicowana politycznie O ile pamiętam, to np. Kluzowie ,kuzyni stryjenki ( „stryjny” )  Wikci byli z AK, a dyrektor SP,  Śnieżek –z AL-u.
            Owszem , działali donosiciele. Z tym ,że ten z którym się osobiście zetknąłem, osobnik znany z innych ówczesnych wspomnień[10] , mieszkający w okolicach młyna był akurat zarazem szantażystą. Działał jawnie. Pojawił się u stryja któregoś listopadowego ranka. Rozmowa odbywała się w kuchni, w której spałem, na tzw. ławie, wyłożonej słomianym siennikiem. Ów pan, chyba Kuźniar mu było – przyszedł tuż po świniobiciu. I zażądał łapówki. Stryj poszedł w zaparte, i oświadczył ,że świnia została zabita legalnie. I  wyrzucił donosiciela.
            Stryj miał znajomości w Łańcucie i dzięki nim  jeszcze tego samego dnia  wystarał się o „lewe’ zaświadczenie. Już na drugi dzień przyjechała do nas bryczka z gestapowcami. Po stwierdzeniu legalności uboju – zażądali skosztowania smakołyków. Odbyło się przyjęcie, suto zakrapiane wódką. Pamiętam gest wychodzącego z  gościnnej izby  policjanta, który rozochoconym  gestem pokręcił parę razy korbą stojącej w kuchni centryfugi .[11]
            Kolejne echo wielkiej historii…. Obok ,w sąsiednim domku, żyła wdowa imieniem Tekla, z córką na wydaniu. Która „służbowała” po miastach, i gdzieś w 1943 roku przyjechała ze wschodu – z mężem. Poszła wieść,  że to Ukrainiec. Po paru tygodniach, w biały dzień otoczyli dom partyzanci – wywlekli człowieka i zastrzeli pod progiem.
 Całą tą scenę widziałem na własne oczy. Tyle tylko ,że był to , niestety , widok mi nie obcy. Kiedy w Korczowie rankiem przechodziłem przez tory – nieraz widziałem  leżące na poboczu trupy. Byli to zastrzeleni przez konwojentów więźniowie , którzy usiłowali uciec z wagonów, w których wieziono ich do obozów lub na śmierć.
            Albigowa…Żywnościowy raj. Masło codziennie, chleb własnego wypieku  i „boskie” placki z żytniej mąki, z dodatkiem potasu, pieczone na blasze. Obiady jarskie – tylko w niedziele mięsne .Na ogół kawałki kury z rosołu. Od czasu do czasu – raz na rok, świniobicie i orgia żarcia. Obyczaj świątecznych śniadań w tym czasie : kawa zbożowa ( na ogół piło się mleko, herbaty brakowało, był to ponadto napój odświętny) oraz…gotowana wędzonka. ( teraz nazywana boczkiem) .
            Nie „bałakałem” po lwowsku . W domu mówiło się starannym literackim językiem. Ojciec był w tym zakresie bardzo wyczulony, być może w podświadomej obawie przed szykanami ze strony „miastowych”. Mama,  jako się rzekło, była nauczycielką. A tu….albigowski dialekt.  Zapamiętałem nie wiele : „zabarzyć sobie” , oraz „najduch”. I to staranne odróżnianie : stajnia to jest pomieszczenie dla koni i obora -  pomieszczenie dla krów.  I „drybcynie”( albo „drabowanie”) - oryginalne określenie, oznaczające ugniatanie obornika  na gnojowisku.
            To było czynność należąca do mnie. Stryj Julek miał   parę koni. Siadałem na jednego z nich, ale ugniataliśmy parą. Potem jechałem na nich do pobliskiego potoku i płukaliśmy nogi. ( koń miał nogi, nie łapy!). Do moich obowiązków należało pasanie krów .A w czasie młocki – poganiałem konie zaprzęgane do kieratu, obracającego  młockarnię. Nudna, koszmarna robota, wymagająca nieustannej uwagi i wsłuchiwania się w rytm dźwięków wydawanych przez maszynerię.  Do moich obowiązków należało też wyprawa po liście z buraków -  pastewnych albo cukrowych. To był pokarm dla krów, zrywany wieczorem na polu, i podawany w czasie udoju.
            To był nowy świat. Jako miejskie dziecko nie miałem żadnych obowiązków. Poza szkołą.
 W odróżnieniu od dzisiejszych dzieci dużo czytałem .Ojciec od dzieciństwa przynosił do domu różne „Płomyczki”. W domu był Bajarz polski Glińskiego, baśnie Andersena, braci Grimm i oczywiście Charles  Perrault ( Kot w butach, Kopciuszek ). Pierwszą „grubą’ ksiązką była słynna powieść  W pustyni i w puszczy. Czytałem ją w II klasie, w całości. W IV klasie przeczytałem cała trylogię, w V-tej Quo vadis. Potem z jednej strony seria powieści pióra Aleksandra Dumasa, z drugiej Karol May.              I komiksy westernowe (Sierżant King z królewskiej konnej) .Mama i ciocie czytywały Rodziewiczówną i Dołęgę –Mostowicza.  W kinie byłem w dzieciństwie chyba raz; na filmie Królewna Śnieżka . W teatrze też tylko raz , na Kocie w butach.
A tu…praca. Regularne obowiązki. I określone nawyki – które zostały mi na całe życie: poczucie obowiązku, punktualność, nawyk pracy zespołowej.  Ale też sporo czytałem. W domostwie stryja Julka i stryjenki Wikci były różne romansidła , np. Tajemnice Bastylii, Alibaba i 40 rozbójników, Siedem żon Sinobrodego. Było też trochę powieści Kraszewskiego. A także roczniki czasopisma „Rola”, gdzie królowała powieść w odcinkach. ( m.in. Zaklęty dwór W. Łozińskiego ). Przy ubijaniu masła czy innych czynnościach  podejmowanych przez ciocię, dzieliłem się z nią opowieścią o przeczytanych książkach. Moje kuzynki do dziś dnia wyrzucają mi żartobliwie ,że przeze mnie…nie przeczytały Trylogii .Bo została im ona opowiedziana.

Jak już wspomniałem – do Albigowy zawitałem w maju 1942 roku, i przebywałem tam do stycznia 1945 roku. Jeszcze w maju pojawiłem się w V klasie tamtejszej szkoły podstawowej. Uczyła nas Zofia Ciskówna. Zachowały się jej listy do ojca. Opisywała w nich starannie proces mojego wchodzenia w nowe środowisko, wskazując na moje , wysokie na tle klasy kwalifikacje, ale także na zdolność szybkiego nawiązania kontaktów w obcym dla mnie środowisku. Rzeczywiście – miałem tam wkrótce  dwóch serdecznych kolegów – Józka Kluza ( mieszkał na górze, przy starej cegielni) i Władysława Falgra.          Z Władkiem kontaktowałem, się potem  przez lata ,najpierw w Krakowie, gdzie studiował na  Akademii  Medycznej, a potem w  Rzeszowie ,  gdzie był ordynatorem szpitala wojskowego w randze majora.
Ojciec podarował naszej pani komplet Trylogii  wydawanej przed wojną w Ossolineum. W czasach okupacji nie było podręczników, ani lektur. Uczyliśmy się polskiego z czytanek zamieszczanych w tygodniku ‘Ster”. Z chwilą pojawienia się Trylogii , pani zarządziła głośne czytanie fragmentów tej lektury w klasie. W 1944 roku zorganizowałem na terenie szkoły drużynę harcerską. I parę wycieczek z nią, m.in. na odpusty.
   W latach 1943-1944 zaszły pewne zmiany. W klasie pojawili się nowi koledzy. Były to dzieci „bieżeńców” , czyli uciekinierów ze wschodu, zagrożonych przez pogromy ukraińskiej UPA. Osiedlali się oni przejściowo w Albigowej. Dziwnym trafem – do Albigowy trafiła też moja koleżanka z Korczowa , córka kolejowego dróżnika, Terenia Rak. Jednocześnie zacząłem regularną naukę na tzw. tajnych kompletach, przerabiając materiał z zakresu I klasy gimnazjalnej. Różnych przedmiotów uczyli mnie różni ludzie . Np. geografii i historii uczył mnie dyrektor szkoły  Śnieżek. Matematyki – nauczyciel Lubieniecki. Na niemiecki i łacinę chodziłem do pana Gorzkiewicza. Był to przedwojenny urzędnik kolejowy, który ukończył austriackie jeszcze gimnazjum klasyczne i świetnie znał te  oba języki. Czytał też regularnie ówczesna prasę niemiecką, m.in. tygodnik ‘Das Reich”.
Radia się u nas nie słuchało, nie było prądu. Świeciło się naftą a potem karbidówkami. Ale zięć pana Gorzkiewicza , pan Dąbrowski, pracował w banku rzeszowskim, i przywoził mu regularnie prasę. To u niego dowiedziałem się np. o lądowaniu aliantów na Sycylii, a potem o inwazji  na Francję w czerwcu 1944 roku.
            Do dziś dnia pamiętam komisyjny egzamin. Był to czerwiec. W  domostwie ,mieszczącym się w pobliżu ówczesnej mleczarni, urządzono rodzaj imieninowego przyjęcia. Tak to wyglądało na zewnątrz. A w środku zsiadła komisja z pobliskiego Łańcuta, złożona z nauczycieli tamtejszego gimnazjum im. Henryka Sienkiewicza.[12]
            Potem lipiec 1944 roku ( o ile pamiętam te datę). Pojawiają się pierwsi radzieccy żołnierze. W czasie pobytu we Lwowie, poznałem język rosyjski w szkole a ponadto bawiłem się z dziećmi mieszkających w naszej willi Rosjan. Stryj wysłał mnie do nich po papierosy. A oni…opieprzyli „malczyka” ,że taki mały , a już pali!!!
            Rosjanie we wsi ...Stali długo , aż do zimowej ofensywy. Wyświetlali raz po raz wojenne filmy , m.in. według powieści Wandy Wasilewskiej Tęcza. .I wzruszający film:”Żdy  menia – a ja wernuś „ ( Czekaj na mnie –a ja powrócę ).
                                                           4.
            W latach 1945-1951 mieszkaliśmy w Krakowie. Z tym ,że ojciec na swoim pierwszym etacie pracował także  we Wrocławiu gdzie w 1946 roku utworzył jako profesor nadzwyczajny katedrę historii społeczno-gospodarczej, specjalizując się zarazem w historii chłopów . A na UJ, przy wydziale rolniczym utworzył Studium Spółdzielcze. Był bowiem entuzjastą spółdzielczości, badaczem jej dziejów i uważał socjalizm za ustrój dla tego ruchu wymarzony.
            A ja zacząłem uczęszczać do III klasy[13] słynnego krakowskiego IV gimnazjum i liceum, imienia, nomem omen - Henryka Sienkiewicza. Pamiętam pierwszy dzień pobytu w szkole – w aurze całkowicie odmiennej, od atmosfery pierwszego dnia w albigowskiej podstawówce. Byłem wtedy ubrany bardzo „siermiężnie” , w zapinanej pod szyję marynarce z pokrzywy (tak wtedy mówiono ).  Chłopaczek o ruchach niezgrabnych, o łbie wygolonym na zero. To był w albigowskiej szkole obowiązek – bo powszechnie obawiano się wszy.
            Siedziałem gdzieś na końcu ,samotnie. Duża przerwa, obowiązkowa czarna kawa zbożowa i czarny chleb. Takie szkolne powojenne dokarmianie. Otaczają mnie koledzy. Sami chłopcy – bo wtedy twardo obowiązywał podział na żeńskie i męskie szkoły średnie. Kmiotek wśród mieszczuchów, ubranych jak na powojenne czasy modnie, że nie powiem :elegancko.[14]
            Jeden z nich, Kazio Wojtasiewicz, zwany „Pickiem” wyszedł ku mnie ze słowami: "dołożymy kmiotkowi”. I zaczęła się bitka. I tu – biedny picuś – sromotnie się przeliczył. „Kmiotek” może za bardzo bojowym nie był – ale miał „wiejska” krzepę. 
            To był taki pierwszy krok. Za parę tygodni przypadła kolejna lekcja historii. O Wielkiej Rewolucji Francuskiej . Uczący nas prof. Zieliński (kolega ojca z UJK) rzuca pytanie : Kto z was zna datę jej wybuchu.? Chwila ciszy. Nikt się nie zgłasza. Wstaję i rzucam: 1789.   Osłupienie .I respekt. Już jestem „nasz”. 
 Z kolegów pamiętam :rówieśnika z roku, Leszka Herdegena i dwa lata ode mnie starszego, Ludwika Flaszena. Leszek występował w  wystawianych przez naszą klasę „żywych obrazach” , w scenie z mieczami , przed bitwą grunwaldzką (  według Krzyżaków Sienkiewicza).Grał księcia Witolda, i pewnie był to jego debiut jako aktora. Ludwik z kolei napisał znakomitą pracę maturalną : Marksizm w kulturze.  Zgromadzono całą  szkołę w pobliskim kinie Skala –  i nasz kolega ją  nam wygłosił.
I teraz już krótko. Matura. Na specjalizacji mat-fiz.chem. bo rodzice nalegali ,żebym studiował politechnikę. Ale miałem znakomitego polonistę, prof. Jana Nowakowskiego. A ponadto…pisałem wiersze, i chciałem być poetą. Wybrałem polonistykę. W międzyczasie zlikwidowano studium spółdzielcze bo spółdzielczość komunistyczna tak się miała do normalnej, jak demokracja ludowa do demokracji. Rodzice przenieśli się do Wrocławia .A ja zostałem. Byłem uczniem najwybitniejszych ówczesnych polonistów ( Klemensiewicz, Kleiner, Kuryłowicz, Lehr- Spławiński, Pigoń, Taszycki, ) No i mój mistrz Kazimierz Wyka. U niego obroniłem w 1954 roku magisterium. Potem studia doktoranckie, doktorat na UJ. I praca we Wrocławiu. Wróciłem do rodziców – ale tylko na chwilę, bo wkrótce zawarłem ślub ze studiująca we Wrocławiu ukochaną Anną. Urodzoną na wileńszczyźnie. W niedalekiej przyszłości : profesor nauk medycznych, wirusolog.
            Był rok 1957 – i  egzotyczny dla mnie ,po niemiecki Wrocław jeszcze mocno podtopiony gruzami. Tylko ta nasza historia, ciągle tak samo zaborcza i tak samo wymagająca. Idea awansu społecznego o który zabiegał ojciec zwyciężyła.  Ale…Dzięki tej niepowtarzalnej i pełnej wielkich niespodzianek historii XX przyszło  ojcu , tym razem już ze mną odegrać kolejną , swoistą, niepowtarzalną rolę. Tym razem przypadła nam rola pionierów, kresowiaków,  byłych lwowian, ale zarazem budowniczych polskiego Wrocławia.
           
           


[1] Na uniwersytetach przedwojennych tytuł profeski był wiązany ściśle z kierownictwem katedry. Prof. Bujak cieszył się znakomitym zdrowiem i ojciec nie miał wtedy szans na kierownictwo, a tym samy na godność. Miewał tylko na uczelni tzw. docenckie wykłady. Jako docent był do nich zobowiązany, ale dla studentów były to wykłady nadobowiązkowe. Istniał  jednak obyczaj honorowania godnością profesorską szczególnie zasłużonych naukowo badaczy. W roku 1938 ukazała się ważna, wysoko ceniona książka mego ojca Historia społeczno-gospodarcza średniowiecza .I wtedy  senat UJK uhonorował  ojca profesorską godnością.

[2] „Anielskie serce”. Znajomy językoznawca, prof. Stanisław  Prędota, podrzucił mi przed laty notatkę następującej treści:” Byłbym skłonny uważać ,ze Pańskie nazwisko wywodzi się z od Angellot – Engellot ( angelotus = złota moneta)”. Są też inne hipotezy – m.in. wiążące pochodzenie nazwiska z Anglią i to z okresu  anglosaskiego ( .W źródłach angielskich pojawia się bowiem nazwisko Inglett, już w XVI wieku w wersji Inglott .) Fantazja nie zna granicsą i tacy, którzy wywodzą nazwę Albigowa od…Albionu!!! ( Anglia).
[3] De facto – nim był. Z pochodzenia Austriak, zachowywał się przyzwoicie i wobec Polaków życzliwie.
[4] Znałem ich osobiście .Bujak był mistrzem i opiekunem naukowym mego ojca. U prof. Leji i jego żony, Janiny, mieszkałem na stancji w l. 1951-1957 – podczas studiów w Krakowie. Prof. Pigoń był moim nauczycielem akademickim na krakowskiej polonistyce.
[5] Małżeństwo mojej babci Doroty z domu  Filar i Tomasza Inglota miało dziesięcioro dzieci. Z tego sześcioro osiągnęło  wiek dojrzały. ( 4 synów i dwie córki)
[6] To był roku 1926. Po wojnie – bez zmian. Kiedy w 1957 roku brałem ślub z moja żoną Anną , z pochodzenia Żydówką ( jej matką Natalia, po mężu Dubowska, była de domo Knopf, ) , „życzliwi” wysyłali moim rodzicom anonimy, ostrzegające przez „nieczystym” pochodzeniem.
[7] Pierwszy ,imieniem Janusz, ur. w 1927 roku, zmarł po 8 miesiącach na zatrucie pokarmowe. Miałem jeszcze jednego brata Stanisława, (1934-1981) , lekarza stomatologa.
[8] Do domostwa babcinej siostry,  cioci Mullerowej, przy ul. Grunwaldzkiej . To stary zabytkowy, do dzisiaj zachowany dom.

[9] Polska osobliwość…. Mam na myśli  naturalną życzliwość Polaków w owych czasach.  Spontaniczny odruch  kolejarskiej pomocy – na przekór Niemcom.

[10] Jak przeczytałem później – został on schwytany, osądzony przez partyzantów i powieszony w okolicach Wysokiej.

[11] Komputer mi tu  wprawdzie niczego  i nie poprawia, ale, na wszelki wypadek wyjaśnię : tak się nazywała wirówka do mleka, niezbędna do uzyskiwania śmietany. Podobnie jak żarna – było to urządzenie zakazane przez Niemców.

[12] Miałem tam kiedyś odczyty .O ile pamiętam : o Fredrze ,np.  z okazji 100 lecia śmierci komediopisarza. W czasie jednego z pobytów , otrzymałem godność Przyjaciela Szkoły
[13] Jak wspomniałem , w czerwcu 1944 roku ukończyłem, i klasę. Potem , od września 1944  do lutego 1945 ukończyłem w trybie częściowo  zaocznym  II klasę gimnazjalną, w łańcuckim gimnazjum . Od lutego do września, „balowałem” w Krakowie .A z dniem 1 września zacząłem ponownie naukę.
[14] Kraków był w czasie wojny stolicą GG. Było to miasto względnie lepiej niż inne zaopatrzone, a ludzie zamożni, bogacący się m.in. na mieniu pożydowskim, ale także  nagminnie handlujący. No i miasto nie zniszczone przez wojnę

Z profesorem Mieczysławem Inglotem w świecie wirtualnym  rozmawiała Janina Haładyj-Różak




Nie wszystek umarł[1]

swojego ojca, Stanisława Kiwałę, wspomina Maria Kiwała – Barnat. Rozmawiają: Janina Haładyj – Różak i Michał Okrzeszowski


Nagrobek niewiele powie nam o zmarłym. Imię i nazwisko, rok urodzin i rok śmierci. Suche fakty statystyczne. Idziemy dalej i zapominamy.  Nie zdajemy sobie sprawy, że być może przeszliśmy obok mogiły kogoś wybitnego. Tyle tylko, że nieznanego w szerszym gronie. Właśnie taki obraz pana Stanisława Kiwały wyłania się, kiedy czytamy jego wspomnienia. Był prawdziwym „człowiekiem renesansu”: mechanikiem, urodzonym krawcem, poszukiwaczem przygód marzącym o lotnictwie, a przede wszystkim autorem niepublikowanych wspomnień, które czyta się jak powieść. Poznaliśmy je dzięki uprzejmości córek autora. Jedna z nich, pani Maria Kiwała  - Barnat zgodziła się udzielić krótkiego wywiadu, w którym przybliżyła nam osobę swojego ojca.  Rozmowę z panią Marią  zamieszczamy poniżej, zaś na stronie głównej bloga  znajduje się fragment wspomnień pana Stanisława, pt.  Czas wojny - Stanisław Kiwała”.         

Proszę nam opowiedzieć o swoim ojcu.
Pochodził z Czarnej koło Łańcuta. Można powiedzieć, że dzięki mojej babci, mamie taty, tej mądrej kobiecie, nasza rodzina nie wyemigrowała na wschód. Przed wojną można było tam tanio kupić ziemię i osiedlić się. Tamta ziemia była żyzna, w przeciwieństwie do tutejszych piasków. Tu grządki trzeba cały czas podlewać latem, cały czas nawozić. Dlatego dziadek Wojtek koniecznie chciał jechać. Jednak babcia prosiła: „Przecież tutaj mamy całą nasza rodzinę, tutaj na cmentarzu są pochowani nasi przodkowie. No jak to tak odjechać?”. Prawdopodobnie dzięki temu przeżyliśmy wojnę.
Tato urodził się w 1922 roku w Czarnej, jako drugi z ośmiorga rodzeństwa. Był bardzo ciekawy życia. Od najmłodszych lat lubił czegoś się dowiadywać, był bardzo spostrzegawczy i zapamiętywał dużo. Pamiętam, że kiedy coś opisywał, to żył tym. Czasami mama gniewała się, że w domu czegoś nie zrobi, tylko wspomina. Gdy wspominał to ta pamięć zajmowała mu cały umysł. Zupełnie wchodził w to..  Później spisywał wspomnienia. Nawet potem, gdy już trudno było mu pisać, siostra przywiozła magnetofon, nagrywała go i później spisywała,. Tutaj mam jego rękopisy. Próbował pisać na maszynie, ale bardzo go to męczyło. Ja też część sama spisywałam. To były moje ćwiczenia w pisaniu na komputerze, bo dopiero co nauczyłam się pracować na komputerze.
Ojciec opowiadał nam wiele o dawnych zwyczajach i o pracach w polu - co i kiedy trzeba było dawniej robić. Wspominał, że dawniej ludzie wspólnie śpiewali. Gdy była ładna pogoda to chodzili nad rzekę (Wisłok, który przepływa przez Czarną – przyp. MO) i śpiewali, np. ballady Mickiewicza, które wszyscy znali na pamięć. Również Sienkiewicz był czytany. Kiedy pierwsza córka taty, moja starsza siostra była niemowlęciem to tato uspokajał ją recytując „Grażynę” Mickiewicza. Zresztą jej imię również pochodzi od tytułowej bohaterki. Częste było śpiewanie „Czatów”, które teraz już są zapomniane. Tata chodził do szkoły tu, na Czarnej. Szkoła była zresztą w domu dziadków. Mimo, że były tylko dwa pokoje w domu, to jeden przeznaczono na izbę lekcyjną. W dzień odbywały się lekcje, a w nocy spała tam jedyna siostra taty. Starsi chłopcy spali w stodole, a młodsi przy rodzicach. Potem tata uczył się w Łańcucie. Opisuje, jak do szkoły szli boso, ale na granicy z Łańcutem zakładali buty i tam już szli w butach. Jednak, gdy wracali to po dojściu do tego samego miejsca znów je ściągali. Tata opisywał swoją naukę. Miał różne spostrzeżenia z Łańcuta. Na uczniów ze wsi wołano: „wy wsioki”. To było bardzo przykre. Targany był za włosy, za uszy i słuchał takich obelg. Przeczytam fragment wspomnień z czasów szkoły: ”… Po mszy św. wybiegliśmy na rynek, gdzie dało się słyszeć orkiestrę hrabiego Potockiego. Orkiestra kroczyła przed swoim panem. Najbardziej interesował nas kucyk – mały konik, ślicznie przybrany, ciągnący na specjalnym wózku bęben. Hrabia i jego matka mieli specjalną lożę, w której słuchali mszy św. Obok ołtarza umieszczony był herb Potockich. Gdy hrabia jechał przez miasto, to na stopniu powozu ciągnionego przez czwórkę równej maści koni (mnie utkwiła w pamięci maść myszowata) stał trębacz i trąbił, by usuwano się z drogi. Bili mu pokłony i chłopi z okolicznych wiosek i Żydzi. Często można go było ujrzeć w Czarnej, galopującego w towarzystwie równie wysoko urodzonych. Daleko na przedzie jechał pełnym kłusem sługa w liberii i dżokejce, wlokąc przywiązaną na sznurze u siodła jakąś przynętę, padlinę. A za nim pędziła sfora rasowych przygotowanych do polowania psów, a za nimi całe towarzystwo”.  Marzeniem taty było zostać pilotem. W roku 1936 ukończył szkołę powszechną i chciał się dostać do podoficerskiej szkoły lotniczej w Bydgoszczy. Do podania należało dołączyć badania okręgowej komisji lekarskiej. Uprosił ojca i pojechali do tej komisji do Przemyśla. Wyniki badań wypadły pozytywnie. Opisuje, że „chodził dumny jak paw”. Jednak dokumenty zniknęły i nigdzie nie można było ich znaleźć. Podejrzewał, że maczała w tym palce babka ze strony ojca. Ona od początku była przeciwna. Mówiła: „Ty psia paro! Mało to jest innych fachów?! Zachciało ci się do lotnictwa!” Tym właśnie babcinym sposobem tato nie został lotnikiem.
Umiał szyć, bo tak wynika ze wspomnień.
Tak, chodził tutaj na lekcje do krawca czarniejskiego. Jednak nie wyuczył się od niego, bo nauka zaczynała się od sprzątania izby i pomagania przy gospodarstwie. Samo szycie było na końcu, a właściwie było to tylko przygotowanie do szycia lub prucie ubrań, które miały być przerabiane. Ale uszył czapkę, jak tu opisuje. Pamiętam, że u mnie w domu to głównie tato zajmował się szyciem, nie mama.        
Jak tato wspominał początek wojny?
Wojna zaczęła się, kiedy miał 17 lat. Tato miał uczyć się na technika dentystycznego u doktora Zysa w Białobrzegach. Jak pisze w pierwszej części swoich wspomnień: „Pojechaliśmy do niego we trójkę: babka, ojciec i ja, przyjęto nas bardzo gościnnie. Wszystko było dogadane, miałem od września rozpocząć naukę, a był to sierpień 1939 roku. Wojna pokrzyżowała nasze plany. Pan doktor został zmobilizowany, a ja zostałem przy igle.  Chciałem iść do wojska na ochotnika, ale nikt nie mógł udzielić informacji, gdzie trzeba się zgłosić. Takich jak ja było w Podborzu więcej. Dowiadywano się dokąd iść, Tymczasem mama przygotowywała nam wyprawkę na drogę. Piszę <<nam>>, bo Kazik wybierał się również bronić ojczyzny. Miał już 18 lat. Wieczorem 2 września wyruszyła z Podbórza grupa ok. 20 młodych chłopaków. Szliśmy za San, koło Leżajska, tam mieli formować ochotnicze oddziały. W rogi lnianego worka włożone były 2 surowe ziemniaki, i przewiązane długim sznurkiem. Po odpowiednim związaniu z worka zrobił się plecak. Mama włożyła do środka bochenek chleba – jeszcze był ciepły, bo specjalnie upiekła na drogę – kawałek mydła <<z jeleniem>>, ręcznik, łyżkę i nóż, trochę soli w papierku i pół serka. Taką samą porcję dostał Kazik. Maszerowaliśmy możliwie szybko, ale trzeb było robić przerwy, bo młodsi wołali o odpoczynek. Tak dotarliśmy do Giedlarowej przed Leżajskiem. Tam spotkaliśmy kilku polskich żołnierzy, którzy powiedzieli, ze nigdzie za Sanem nie formują się polskie oddziały i że nie mamy po co dalej się pchać. Radzili wracać do domów. Tośmy się nawojowali! Teraz trzeba wracać, i to szybko, by po drodze nie napotkać Niemców. Wróciliśmy koło południa 9 września. Niemców nie spotkaliśmy, ale takich uciekinierów jak my były całe grupy. Niemcy w tym dniu przejeżdżali tylko przez Czarną – Zawodzie od strony Łukawca, jechali przez Krzemienicę do Łańcuta. Była to jednostka pancerna. Czołgi, samochody opancerzone. Poszliśmy na pastwisko zobaczyć. Jechali butni, prawie nie zwracali uwagi na gapiów., których ze strachu dużo nie było. Zaczęła się okupacja.” To jest koniec części pierwszej. Potem zaczyna się druga część: „Młodość  - czas wojny”.         
Tutaj we wspomnieniach z czasu wojny opowiada o swojej przygodzie z niemieckim samolotem we wrześniu 1939. Omal nie przypłacił tego życiem. No był chojrak, ale lubił do ludzi się uśmiechnąć, życzliwie zagadać, ludzie go lubili, był taką „duszą towarzystwa”. Czasami wspominał zapamiętane ballady i fragmenty z „Pana Tadeusza”, niekoniecznie Adama Mickiewicza. Jak wspominałam, pamięć miał niesamowitą i na każdą okazję potrafił rzucić jakiś cytat. U nas w domu to cytaty, nie tylko z literatury, były na okrągło. Do dzisiaj właściwie u mnie i moich sióstr cytaty i jakieś powiedzonka przewijają się ciągle. Dam przykład cytatu ze wspomnień mojego taty: „ Ide, patsę: dziurka, kładę palec: kąse, jo się pytom mamy: co to takiego? A uni powiadajo że nie wiedzom!” Inny cytat pochodzi z opowieści o pewnej rodzinie z Czarnej. Jak pisze tata, jeden z nich, Stach skonstruował: „łyżwy drewniane okute drutem”, lub „rower cały z metalu, tylko koła były z drewna, okute metalową obręczą. 5 groszy brał za kilometr jazdy na tym pojeździe, czyli jedno jajko, bo tyle wtedy kosztowało. Co to była za jazda! Trzęsło niesamowicie, a tyłek bolał, jakby się dostało z dziesięć batów.  Jeden z tej rodziny miał hobby – strzelanie z broni palnej. Może co i kiedy upolował, ale wielu słyszało, że strzelał. Pewnego razu policjant usłyszał, że za stodołą u tej rodziny ktoś strzelił, wstąpił więc do ich domu i pyta: kto strzelał? Wszyscy byli w domu. Miny zrobili niewinne, a jeden z nich pyta: <<strzelał kto? My nic nie słyszeli! To u nas ma być ta spluwa? Sukej pon! Moze w pomyjach (bo ceber z pomyjami stał w kącie), moze w studni? Może w popielniku? >>. Ich powiedzonka krążyły po całej wiosce. Gdy jeden z nich zaklął:
-  niech piorun strzeli!
 drugi odpowiadał: niech strzeli!
- Niech szlag trafi!
- Niech trafi!
 - Niech diabli wezmą!
 - Niech wezmą!
I atmosfera się rozładowywała.”
Pani tato wspomina Barnatów. Czy pani mąż jest może z tej rodziny właśnie?
Tak! Mój mąż to syn przyjaciela taty. My znamy się zza płotu. Tutaj jest takie zdjęcie mojego dziadzia. On lubił stać przy płocie. To było tak na porządku dziennym, pogadać przy płocie z sąsiadami. My z mężem też stawaliśmy przy płocie i rozmawialiśmy, pamiętam, bo płoty były drewniane, obskubane całe. No i tak się stało. Przyjechałam na miejsce mojego taty, co prawda nie w to samo, ale po sąsiedzku.. Bardzo często Kiwałowie i Barnatowie robili takie wspólne spotkania. Mój teść Józef Barnat  - to był prawdziwy muzyk! Syn jeszcze lepszego muzyka, wnuk bardzo dobrego muzyka. Gdy były spotkania rodzin muzykujących, które odbywały się w Krzemienicy, wówczas moje dzieci (i mąż też) grały w gminnej orkiestrze dętej. Ksiądz Piętowski (poprzedni proboszcz parafii Czarna – przyp. MO) wyszukał stare dokumenty, z których wynika, że moje dzieci to piąte pokolenie muzyków wśród Barnatów. Mój teść miał ręce spracowane strasznie, ale kiedy wziął do ręki skrzypce, to te skrzypce grały. Ręce tak „chodziły” po strunach, że miło było nie tylko słuchać, ale i patrzeć. Jego ojciec był mańkutem, „Mańkuciarzem” tak zwanym i pięknie grał. Jak pisze tata: „Sąsiadami naszymi z lewej strony była rodzina Jakuba Barnata zwanego Muzyką, lub Mańkuciarzem . Gdy synowie chcieli zagrać na jego skrzypcach to musieli przekładać struny.” Z kolei dziadek  grywał na weselach, i to nie tylko w Czarnej, ale daleko poza Czarną był zamawiany i wtedy też ludzie zjeżdżali się, żeby go posłuchać. Tam było opisane przez Józefa Kluza z Krzemienicy, że nie było pieśni, którą zagrałby drugi raz. Taki miał repertuar. Kiedy ludzie prosili by zagrał jakąś konkretną pieśń, to on mówił, że to będzie dopiero po północy.
 Dziadek mojego taty był działaczem społecznym. Opowiadał się za budową drogi bitej przez Czarną – Zawodzie (czyli tak, jak teraz idzie droga wojewódzka do Medyni i dalej do Sokołowa Małopolskiego). Byli tacy, którzy chcieli, żeby ta droga przebiegała inaczej  - przez Kołki. Trzeba było Walentego Kiwałę, czyli mojego pradziadka trochę przestraszyć, żeby budowę tak przeprowadzić. Zrobiono zasadzkę, gdy Walenty i jego brat Władysław wracali z chrzcin siostrzenicy – najmłodszej córki Stanisława Panka z Kołków. Wynajęci chłopi – wyrobnicy pradziadka tak go postraszyli, ze pradziadek skonał na miejscu, a jego brat miał połamane nogi i wybitą szczękę. Żył jeszcze długo, ale jako inwalida.
Czarna była „zagłębiem tkackim”. W wielu domach był warsztat tkacki, były krosna i kołowrotek. Taki warsztat był i u Barnatów, i u Kiwałów. W czasie wojny nie wolno było ich mieć, ale warsztat mojej babci się zachował, było na nim napisane „Maryna”. Jednak po wojnie nie był używany i zabrano go do jakiegoś muzeum. Ludzie oddawali takie rzeczy, bo nie myśleli, ze są wartościowe.  Ludowy strój babci też kiedyś był w szkole, w izbie pamięci, a potem nie wiadomo gdzie go oddano.
Ojciec opisuje, jak trapiły go kurzajki.  Naliczył się ich 102. Nic nie pomagało, aż ktoś poradził: „weź białą nitkę i zawiąż na każdej kurzajce supełek taki, żeby się po niej ześliznął.   Po czym zwiń w kłębek nitkę i zakop pod okapem. Od tego czasu masz nie myśleć ani o zakopanej nitce, ani o kurzajkach. Zrobiłem dokładnie tak, jak mi pani Elza poradziła. Nawet udało mi się wszystko wymazać z pamięci na jakiś czas. I co? Nie wiem, kiedy i jak, ale kurzajki wkrótce zniknęły z moich rąk. Do dzisiaj nie mam ani jednej”.
Widać, ze to jest na pewno bardzo dobry sposób (śmiech).
Tato był zadziorny. Łagodny, ale nie lubił, gdy ktoś mu nadepnął na odcisk. We wspomnieniach z czasu wojny opisuje miejsca, o których czytał w „Ogniem i mieczem”. Wtedy to były ich „media”: książki, opowieści, śpiew, ballady. Zresztą u nas w domu książek było zawsze bardzo dużo. Było nastawienie, że książki trzeba czytać. Kiedy były poniedziałkowe teatry telewizji to trzeba je było oglądać. Było to dla nas czymś naturalnym. Wiersze były nie tylko te, co w szkole. Raz pamiętam, że trzeba było opanować życiorys poety, ale ja w ogóle nie miałam do tego pamięci. Ale wierszy się uczyłam. Kiedy zostałam wyrwana do odpowiedzi o życiorys to mówię, ze nie znam, ale mogę powiedzieć erotyk. Powiedziałam i dostałam piątkę (śmiech). Często z siostrą robiłyśmy sobie wieczory poetyckie w domu. To był głównie wpływ taty. On często mi pomagał zacząć pisać wypracowanie, bo zwykle miałam problem z początkiem  i zakończeniem.
A czym zajmował się tato po wojnie? Bo my mamy tylko tę część dotyczącą wojny.

Po wojnie skończył Technikum Mechanizacji Rolnictwa w Łańcucie. Potem został skierowany do Warszawy. Brał udział w odgruzowywaniu stolicy. Stamtąd nakazem pracy skierowano go do Jarocina, do Jarocińskiej Fabryki Obrabiarek. Jak pisze: „Zostałem skierowany przez Centralny Zarząd PGR. Otrzymałem nominację na instruktora terenowego, bo takie stanowisko było nieobsadzone.” Później dołączył do niego Stanisław Tokarz, znajomy z Połtawy. W Jarocinie tato poznał mamę i osiadł już tam. Ja też się tam urodziłam. Jednak od małego dziecka jeździliśmy tutaj, do Czarnej. Potem przeprowadziłam się tu, można powiedzieć, ze na miejsce taty...  To tak po krótce przedstawia się historia mojego ojca.
Dziękujemy serdecznie za rozmowę. 





Zdjęcia Stanisława Kiwały ze zbiorów Marii Kiwała - Barnat.               
            
                                           


[1] Tytuł jest parafrazą słów Horacego: „Nie wszystek umrę” („Non omnis moriar”)