poniedziałek, 28 listopada 2011

Płaczący pociąg. Rozmowa z Władysławem Bednarkiem


Płaczący pociąg

z Władysławem Bednarkiem rozmawiają Tomasz Czarny i Michał Okrzeszowski

Mówiąc o wojennej historii nie raz wspomina się o okopach i rowach przeciwczołgowych.  Niewiele mówi się jednak o tym, jak te urządzenia powstawały. Kto je kopał? W jakich warunkach? A może, zmuszając do pracy ponad siły, okradziono kogoś z młodości? Takim człowiekiem jest pochodzący z ziemi kaliskiej pan Władysław Bednarek, obecnie mieszkaniec Krzemienicy. Jego losy to opowieść o wysiedleniu, budzącej grozę podróży w okolice frontu, niewolniczej pracy przy okopach, oraz służbie wojskowej w czasach stalinizmu. Jak interesująca jest to opowieść? Na początku naszej rozmowy za oknem było całkiem jasno. Ani my, przeprowadzający wywiad, ani pan Władysław nawet nie zwróciliśmy uwagi, kiedy nastał zmierzch. Myślę, że ten „drobny szczegół” jest dobrą odpowiedzią na to pytanie.        


Proszę opowiedzieć kilka słów o swoim dzieciństwie.
Było nas pięcioro rodzeństwa. Najstarsza siostra już przed wojną była mężatką, mieszkała w sąsiedniej wsi. Potem był brat, który na wiosnę 1939 wyszedł z wojska. Oprócz tego miałem jeszcze jednego brata i siostrę. Do wybuchu wojny moje dzieciństwo było raczej szczęśliwe. Ojciec miał gospodarstwo - około10 hektarów pola i 7 hektarów lasu. Do tego jeszcze dorabiał sobie jako furman. W moich okolicach było wielu Żydów, więc woził towary od jednego do drugiego, np. deski. Był jeden bogaty Żyd, on miał tartak i młyn parowy. Ludzie na niego nie narzekali, był dobry. Zawsze dawał wypłatę w terminie. Miałem nieźle. Można powiedzieć, że na krótko przed wojną robiło się coraz lepiej.
Jak się nazywała Pana rodzinna miejscowość?
Głuszyna, w powiecie wieluńskim (województwo łódzkie). Na Wieluń spadły pierwsze bomby w 1939. Pierwszego września., o czwartej rano. Około ósmej, lub wpół do ósmej, wygnałem krowy na pastwisko. Sąsiad akurat wcześniej był w Wieluniu i już o tej ósmej wracał. Opowiedział całą sytuację, co się dzieje.
Ile miał pan wtedy lat?
Jedenaście. Za jakieś trzy dni po wybuchu wojny zmobilizowano do wojska sąsiada i mojego najstarszego brata również. Jak wspominałem, brat ledwie skończył zasadniczą służbę na wiosnę, a we wrześniu znów musiał iść. Potem dostał się do niewoli. Gdy Niemcy rozdzielali jeńców, pytali się ich, skąd są (bo przez to zamieszanie żołnierze nie mieli dokumentów). Brat powiedział, że z Poznańskiego. Dzięki temu wyszedł. Poznańskie było kiedyś pod zaborem pruskim, więc jeńców stamtąd puszczali do domu. Gdyby się przyznał, że jest z dawnej Kongresówki (zabór rosyjski – przyp. MO) to trafiłby do obozu jenieckiego. Potem jednak i tak go zabrali na roboty, gdy była łapanka. O tym opowiem później.
Czy wtedy, gdy poszedł pan paść krowy pierwszego września, było słychać jakieś wybuchy? Bo granica z Niemcami była w tym czasie niedaleko.
To było około 50 km, więc nie było słychać. O wojnie dowiedzieliśmy się od sąsiada.
Czy ludzie się jej spodziewali?
Tak, posłuchy były już wcześniej. Już był ten postrach.   
Czy przez Głuszynę ciągnęły kolumny uchodźców z okolic położonych bardziej na zachód?
Nie, to była wioska trochę na uboczu, otoczona lasami. W okolicy było bardzo dużo lasów i sąsiadujące miejscowości były dość oddalone od siebie.
Proszę opowiedzieć o wkroczeniu Niemców.
Jak uderzyli to zaraz wkroczyli. Sąsiad ,który mieszkał niedaleko mnie walczył jakieś 40 km na zachód od nas, pod Wieruszowem. Tam Niemcy właśnie przekraczali granicę i wpadli w zasadzkę przygotowaną przez Polaków. Doszło do walk na białą broń, a Niemcy bardzo się bali tej białej broni. Niewielu Niemców uszło stamtąd żywych. Jednak mimo zwycięskiej potyczki Polacy musieli się wycofywać, bo do Niemców nadeszły posiłki, a oni nie mieli tyle wojska. Więc się wycofywali stopniowo w kierunku Łodzi i Warszawy.  W ten czas, kiedy Niemcy nadchodzili to ludzie z naszej wsi uciekali w kierunku Kraszewic. Ksiądz chodził po wsi i ostrzegał. Ludzie brali krowy, wozy i kryli się w tych lasach, bo bardzo się bali. Krążyła pogłoska, że Niemcy zabrali kilku chłopów z okolic Ostrowa Wielkopolskiego i rozstrzelali. Paru chłopaków z wioski, w tym mój brat (ten średni, starszy ode mnie) uciekło w stronę Łodzi. Gdy podchodzili pod Łódź to akurat trwało bombardowanie. Tam były magazyny paliwa. Brat mówił, że beczki z benzyną tylko fruwały w powietrzu. Zapalały się jedna od drugiej i wybuchały. To była masakra. Chłopaki już się zatrzymali, bo nie było sensu dalej iść. Chcieli wracać, ale z drugiej strony bali się spotkać się z Niemcami. Kiedy już przeszedł ten front to powrócili. Pojedynczo przekradali się do swoich domów. Brat wrócił dopiero za jakieś 2 tygodnie. Ze strachem, ale cały i zdrowy. Wtedy już była okupacja.
No właśnie, jak u was wyglądało życie w czasie okupacji?
Żyło się pod strachem, ale byli ryzykanci. Był taki jeden, który wcześniej był w Niemczech, znał dobrze język niemiecki. On mieszkał pod samym lasem. Handlował świniami. Zabijał je i woził mięso do Kalisza. Kalisz leżał 28 km od nas, to było największe miasto w okolicy. Więc woził to mięso różnymi sposobami. Pewnego razu niemieccy policjanci jechali przez wieś rowerami i akurat pojechali pod jego dom, bo pies był spuszczony. Pytali, czego ten pies tak biega. A on na to, ze taki niegroźny, więc nie musi być na łańcuchu. No ale tak nie wolno. Markę kary musiał zapłacić (okolice Kalisza po zajęciu przez Niemców nie znalazły się w granicach Generalnego Gubernatorstwa. Zostały bezpośrednio wcielone do III Rzeszy, dlatego obowiązywała tam waluta niemiecka, czyli marka – przyp. MO) . Weszli do niego do mieszkania, a akurat w sąsiednim pomieszczeniu już było zabitych 10 świń. Niemiec nawet złapał za te drzwi, ale ten gospodarz do niego po niemiecku: „proszę tutaj usiąść, my tu mieszkamy”. I usiedli w tej pierwszej izbie. Wypisali mandat, zabrali tę markę kary, powiedzieli „auf wiedersehen!” i wyszli. Udało mu się, bo dopiero co wcześniej, o jedenastej, w stajni był ubój. Potrafił zachować zimną krew.  Innym razem policja go zatrzymała, gdy ze wspólnikiem nieśli połówki świni na plecach. Zabrali ich na posterunek. Ale on umiał się jakoś wytłumaczyć i puścili go. Jednak już do domu nie wrócił. Słusznie, bo na drugi dzień przyjechali po niego. Wtedy już partyzantka była zawiązana, więc uciekł do nich.
A czy byli jacyś kolaboranci?
Byli. Był nawet taki miejscowy Niemiec. Tam bliżej Kalisza była cała wioska niemiecka (w Łódzkiem było wielu Niemców, osiadłych w XIX wieku – przyp. MO). W 1939 żołnierze czekali na nieprzyjaciela, a tu z tyłu ktoś strzela. Nie wiedzieli skąd. Okazało się, że ten miejscowy Niemiec siedział na topoli i strzelał z karabinu maszynowego.
Teraz opowiem o wysiedleniu. W 1940 roku nas wysiedlili. Całą wioskę wywieźli.
Dlaczego wysiedlali?
Żeby osiedlić w naszych domach Niemców ze wschodu. Przeważnie to były same kobiety, bo mężczyzn brali do armii. Polacy pracowali u nich w gospodarstwach, coś tam zarabiali. Już od początku okupacji było wiadomo, ze będziemy wysiedleni, tylko nie było wiadomo kiedy. Wiele razy uciekaliśmy w las z myślą, że może tego unikniemy. Jednak przyszli akurat wtedy, kiedy nikt się nie spodziewał. Był więc 13 grudnia 1940 r…  

Czy zima była wtedy mroźna? 
Zima w tym roku była średnia, ale wtedy 13 grudnia jeszcze nie było śniegu. Jeszcze braliśmy ściółkę z lasu na przykrycie ziemniaków. Nie było wolno, więc w nocy przywieźliśmy.
Wstaliśmy  wcześnie rano, stoimy na środku podwórza, a tu Niemiec w bramce. Podchodzi do ojca i pyta: „Bednarek Piotr?” „Tak.” „Jesteście wywłaszczeni. Za pół godziny wszyscy mają się zabrać.” Ręce nam opadły. Idziemy do domu, budzimy rodzinę. Ale ten Niemiec nie był zły, więc troszkę nam pomógł. Ojciec był w Niemczech przed wojną (może jeszcze przed pierwszą światową?).  W każdym razie mówił trochę po niemiecku, więc się dogadali. Nie wolno było zabrać nic, chyba że w domu były małe dzieci, to wtedy pozwalali wziąć jakąś poduszkę. Cały dobytek był spisany i miał zostać na miejscu (takie rejestry robili już na początku okupacji). Akcję przeprowadzali w ten sposób, że Niemiec przychodził do rolnika, który miał konie i kazał mu je zaprzęgać do furmanki. Dopiero wtedy się okazywało, że tym wozem będzie wiózł wysiedlonych. W takiej tajemnicy to ukrywali. Do nas przyjechał furman z innej wioski. Zaczęliśmy na ten wóz pakować mąkę, poduszki, a on mówi: „To wam wszystko zabiorą. Jeżeli macie jakieś deski to zakryjcie to wszystko”. Wzięliśmy więc okładnice z naszego wozu i zakryliśmy nimi bagaż. Pakowanie zeszło nam dłużej niż pół godziny, bo jeszcze Niemiec kazał nam usunąć łóżka. Gdy wychodziliśmy to moja babcia z płaczem powiedziała do niego : „Przeżyłam już 70 lat, a teraz musze iść na tułaczkę!”. Jemu też łzy popłynęły z oczu…            Dojechaliśmy do drogi Kalisz – Wieluń, przy której były już wszystkie inne furmanki. Tam gestapo czekało na samochodzie. Z większych wozów pospychali i pozabierali ludziom wszystko. Nam się udało, bo zajechaliśmy jako ostatni i to już była zbiórka na odjazd. Jechaliśmy do urzędu gminy, ok. 8 km.  Był z nami brat (średni) i nastoletnia siostra. Ona gdzieś zmieszała się z tłumem i uciekła do ciotki, która mieszkała po drodze. Tym sposobem uniknęła wywózki na roboty. Gdy dotarliśmy do urzędu to Niemcy oddzielili młodzież od reszty i zatrzymali w takim areszcie, a potem ich wywieźli do Rzeszy. Średni brat przeczekał całą okupację u wuja. Wtedy w urzędzie gminy, gdy była ta łapanka na roboty,  jemu udało się gdzieś „zaplątać” i go nie zauważyli. Potem znowu już niewiele brakowało i wzięliby go, ale ciotka przekupiła Niemca. Dała mu kurę, masło, a on coś tam „pokręcił” w papierach. Potem brat już do domu nie wrócił, ożenił się w sąsiedniej wiosce, gdzie do dziś mieszka (teraz ma 92 lata).
Reszta naszej rodziny przeprowadziła się tymczasowo do tej zamężnej siostry z sąsiedniej wioski. Ona chętnie nas przyjęła, bo jej mąż dostał się do niewoli i wojnę spędził w lagrze.
W jakiejś miejscowości był ten obóz dla jeńców?
Nie wiem, ale na pewno na terenie, który po wojnie znalazł się pod okupacja amerykańską. Po wojnie szwagier wrócił w amerykańskim mundurze, jako żołnierz USA.
Początkowo Niemcy osiedlali ludzi z naszej wioski w jakiejś miejscowości koło Wieruszowa, gdzie były domy opuszczone przez mieszkańców wypędzonych wcześniej. Jednak potem zabrakło tych domów i wtedy pozwalali się osiedlać wedle uznania. Więc my poszliśmy właśnie do tej siostry. Mieszkaliśmy tam przez całą wojnę. Od czasu przeprowadzki nasza rodzina żyła w miarę normalnie. Czasem po kryjomu zabiło się świnię. Mięso ukrywaliśmy jakieś 300 m od domu, w cebrzyku, który wkładaliśmy do dołka wykopanego pod miedzą. Najlepiej było to zrobić w niedzielę, bo w dzień powszedni było trochę niepewnie. Masła też nie było wolno robić. Maselnica i żarna nie mogły być na widoku, żeby ktoś nie zobaczył i nie doniósł Niemcom. Ale masło robiliśmy. Brało się słój, trzymało się go na kolanach. Śmietanę ubijało się korkiem zrobionym z buraka, owiniętym szmatą.
Kiedyś najstarszy brat pojechał oddać kontyngent mleka (Niemcy narzucili polskim rolnikom kontyngenty – obowiązkowe dostawy, w których musieli oddawać np. mleko, zboże – przyp. MO). Wtedy była łapanka. Niemcy złapali go i zatrzymali. Wysłali kogoś innego z tym mlekiem, a jego wywieźli na roboty. Pracował w Austrii w fabryce. Wcześniej już należał do partyzantki. Jego współpracownicy z oddziału mówili do siostry, żeby jej napisał w liście, gdzie ma ukryty pistolet. Trzymał go w chlewiku, pod słomą. Napisał więc, w którym miejscu mają go szukać. Chłopaki znaleźli tę broń i wzięli ją.
Prawdopodobnie w 1943 roku Rosjanie zrzucili desant, który miał zorganizować partyzantkę. Grupą dowodziła Wanda Wasilewska (nie mylić z przywódczynią Związku Patriotów Polskich powstałego w Moskwie, to tylko zbieżność nazwisk – przyp. MO). W oddziale był telegrafista  - inwalida, który  obsługiwał łączność. Jednak Niemcy zorientowali się, że istnieje ta partyzantka i zrobili obławę. Pozganiali chłopów, którzy byli we wsi. Utworzyli z nich kilkuosobowe grupy. W każdej było ok. 4-5 Polaków oraz Niemiec z bronią. Szli tyralierą, otaczali i przeczesywali lasy. Wasilewska miała problem, bo z tym inwalidą trudno było im się ukryć. Znalazła się w potrzasku. Najpierw więc zastrzeliła telegrafistę, potem spaliła wszystkie dokumenty, rozbiła całą radiostację, a na końcu popełniła samobójstwo… Tymczasem trzeba było jakoś ostrzec partyzantów, że idzie obława. Oni ukrywali się głównie w domach, które były pod lasem. Wiadomo było, że ktoś starszy tam nie pójdzie, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Wysłano więc mnie. Wtedy była jesień, a tam w pobliżu były torfowiska, w których kopało się torf na opał. Ojciec zaprzągł konie, wsadził mnie na wóz i pojechałem, niby po torf. Minąłem całą tę tyralierę, dotarłem do jednego z domów i ostrzegłem partyzantów. Oni dali znać reszcie oddziału. Jakieś półtora kilometra dalej w lesie były olbrzymie świerki. Partyzanci powychodzili na nie, na sam czubek, a Niemcy przeszli pod nimi i ich nie zauważyli. Partyzantka ocalała. Ilu Rosjanie zrzucili tych dywersantów to nie wiem, ale wielu ich było.
Proszę jeszcze opowiedzieć o tych partyzantach.
Partyzanci przecinali Niemcom przewody telefoniczne, atakowali posterunki, uwalniali więźniów. Czasami czuli się zbyt pewnie i byli za mało czujni. W tym domu w lesie spali na strychu. Kiedyś przyjechali tam Niemcy. Gdyby nikt się nie odezwał, to Niemcy by pojechali i nic by się nie stało. Ale oni zaczęli strzelać. Niemcy się rozdzielili, a partyzanci rzucili się do ucieczki. Jeden z nich ukrył się w wyschniętym stawie. Lecz Niemiec go zauważył i zabił.
Jaka to była organizacja partyzancka?
Trudno powiedzieć, bo wtedy się w to nie wnikało. Człowiek nie rozróżniał. Mówiło się po prostu: partyzantka.
             Opowiem jeszcze o tym ryzykancie, który wcześniej handlował świniami. Wspólnie z człowiekiem, który był przed wojną sekretarzem w urzędzie gminy, przeprowadzili dla oddziału nieprawdopodobną wręcz akcję. Sekretarz miał wyższe wykształcenie (musiał pochodzić z zamożnej rodziny, bo przed wojną studia były płatne), znał biegle język niemiecki. Więc oni jakimś sposobem zdobyli generalskie mundury, przebrali się w nie i pojechali taksówką do Kalisza do banku. Dzięki podrobionemu czekowi wybrali z konta znaczną sumę pieniędzy. Tam im wypłacono i nikt w banku początkowo nie zwrócił uwagi, że coś jest nie tak. Potem jednak zauważyli, ale tamci dwaj wsiedli już do taksówki i odjechali. Później przekazali te pieniądze partyzantom.
W 1944 roku Rosjanie doszli już do Wisły i stanęli przed nią. Nas, młodych, Niemcy wzięli do kopania okopów. Sołtys musiał wybrać kilka osób ze wsi. Zawieźli nas pod Łódź. Każdy dostał zawiadomienie, wsadzili nas na furmankę, i zawieźli do Grabowa nad Prosną. Na tej stacji wsadzono nas do pociągu. Tam było ponad tysiąc ludzi. Większość to młodzież obojga płci od mniej więcej 14 do 20 lat. Starszych raczej nie było, bo byli wywiezieni na roboty.
Ile trwała taka praca w okopach? Osiem godzin, więcej?
Ooo, to nie było osiem godzin! Cały dzień.
Zawsze wspominam ten przyjazd, ten „płaczący pociąg”.  Ruszyliśmy z Grabowa przez Ostrzeszów do Wieruszowa. Jechaliśmy na południe od Wieruszowa. W pociągu był konduktor, który zawsze nam mówił, gdzie jedziemy. Skręciliśmy na wschód. Kiedy się okazało że na wschód, to „pociąg zaczął płakać”. Dziewczyny płakały, że jedziemy w niebezpieczne miejsce. Kiedy dojechaliśmy z Wieruszowa do Wielunia, to pociąg znów zakręcił na północ. W ten czas to już, pożal się Boże! Wokół płacz niesamowity. Każdy przerażony, bo wiozą nas na front. Zatrzymaliśmy się na stacji, nie pamiętam jak się nazywała, bo wtedy nie to było w głowie. Tam czekały furmanki, które zawiozły nas do miejscowości Kamyk. Na miejscu nas porozdzielali i zakwaterowali. Mojej grupie się udało, bo trafiliśmy w dziesięciu do stodoły, gdzie było dużo miejsca. Zboże już było wymłócone (pewnie Niemcy przykazali gospodarzom, żeby to wcześniej zrobili). Wzięli nas tam w połowie lipca, słoma była rozesłana, każdy miał poduszkę. Zabraliśmy ze sobą z domu kuferki, a w nich ubrania na zmianę i trochę jedzenia. Tam mieszkało się całkiem dobrze. Spaliśmy w tej stodole chyba do września. Potem zabrali nas do jakiegoś domu i tam nocowaliśmy na strychu. Gdy na tym strychu znalazło się „sto chłopa”, to jeden drugiego nie widział. Było brudno, więc zalęgły się wszy. Przecież nie było gdzie się umyć. Tylko czasem udało się trochę obmyć w zimnej wodzie. Mieszkaliśmy tam nie dłużej niż miesiąc. Potem spaliśmy w jakiejś oborze, ale też niedługo. 5 km od tego miejsca było osiedle Konopnica. Tam zakwaterowali nas w kościele, w którym były ustawione trzypiętrowe prycze. Oj, tam to była dopiero gehenna! Warunki były tragiczne…            Ale o tym później,  teraz opowiem o pracy w okopach. Przy kopaniu byliśmy podzieleni na grupy, którymi dowodził jeden Niemiec. Ten, któremu podlegaliśmy był dobry. Golił się wspólnie ze starszymi chłopakami, dzielił się z nami kawą zbożową (bo kawę brało się rano do butelek, a na obiad się nie wracało, jadło się dopiero wieczorem). Niedaleko tych okopów był niewielki lasek. On nas tam czasem prowadził. Mówił: „Spocznijcie sobie, ale ktoś z was musi być na czatach, żeby w razie czego dać znać, to wtedy wejdziecie znów do tego rowu.” Byli wśród nas dwaj czternastoletni chłopcy, jeszcze dzieci. On im zawsze wyznaczał do przekopania jeden wspólny odcinek, żeby się za bardzo nie męczyli. Jednak długo z nami nie był. Widocznie go obserwowali. Był za dobry. Kiedy odchodził to zrobił zbiórkę całej grupy (było nas około stu), ustawił w dwuszeregu i każdemu podał rękę. Płakał on i my wszyscy za nim… No i poszedł na front…
A wie pan może jak on się nazywał?
Pamiętam tylko, że miał na nazwisko Wilcke . Był dobrym człowiekiem. Potem na jego miejsce przyszedł taki esesman. Ooo, ten to „skurczybyk” był! Ubierał się po cywilnemu, na ręce nosił kastet . Często kopaliśmy rowy przeciwczołgowe. Taki rów u góry miał być szeroki na 10 m, a u dołu na 60 cm, zaś głęboki na 3 m. Dołem tam prawie rzeka płynęła, bo woda się zbierała. Trzeba było zrobić odwodnienie. W jednym miejscu było wzniesienie, więc trzeba było kopać 8 metrów. Wyrzucało się ziemię na wysokość trzech rąk (jeden drugiemu podawał). Raz już prawie wykopaliśmy rów, patrzymy, a tu 15 cm wody! No i jak to wyciągnąć, kiedy nie ma żadnej pompy? A ta woda musiała zniknąć! I tak stanęliśmy przy tym rowie… Aż tu nagle podchodzi ten esesman i bije jednego, drugiego, trzeciego i wrzuca nas w tę wodę! Musieliśmy ją mieszać z ziemią i rydlami wybierać błoto. Potem kazał nam wyczyścić zarośnięty rów melioracyjny. Za mną kopały te dwa młode chłopaki. Oni już  nie mogli sobie poradzić,  brakowało im sił. Nagle esesman podszedł do jednego z nich i zaczął bić go kastetem po plecach. To bolało niesamowicie. Wtedy taki chłopak z Wielkopolski wziął rydel i zaatakował tego Niemca. Gdyby „Szwab” miał pistolet to by go zastrzelił, takie nerwy go tłukły. Wysłał gońca po Sturmführera, który nadzorował całą robotę i jeździł konno wśród tych okopów (ubrany w mundur). Przyjechał więc na koniu, złapał „poznaniaka”, i wstrząsnął nim mocno. Esesman go jeszcze kopnął, ale nadzorca już mu więcej nie pozwolił kopać. „Poznaniak” dobrze mówił po niemiecku (bo wiadomo – pochodził z byłego zaboru pruskiego), więc się wytłumaczył jak było. Jednak Niemcy wysłali go do Kalisza do lagru. Był w tym obozie 3 miesiące, wrócił do nas jeszcze pod koniec. Mówił, że tam nawet miał lepiej niż w tych okopach.
Jeszcze na samym początku było takich dwóch cwaniaków, którzy chcieli się obijać. Nie szli w pole, udawali  że są chorzy i szli do lekarza. Lekarz nie dal zwolnienia, ale np. kazał im sprzątać. W końcu Niemcy wezwali policję, która przyjechała na koniach, z psem. Cały nasz obóz zebrali na placu, ustawili w czworobok. Wyszedł Lagerführer z trupią główką na czapce, obok stał tłumacz, a policjanci przejeżdżali z tymi dwoma delikwentami. Gnali ich przed sobą, tak żeby konie biły ich kopytami, a do tego pies ich szarpał. I tak przez 5 km na posterunek. Tam całą noc przesiedzieli po kolana w wodzie. Potem rano ich pałowali, a potem kazali się zameldować przy okopach. Przyszli. Pokazali nam plecy, które były całe czarne. To było takie ostrzeżenie dla reszty. Dowódca mówił: „Mi przykro jest patrzeć, ale niech nikt się nie waży postąpić w taki sposób!”.
Kiedy spaliśmy w tym kościele to było nam bardzo ciężko. Przyszliśmy tam chyba na początku listopada i do 17 stycznia 1945 nie myliśmy się, bo nie było wody. Była na plebani, ale tam był posterunek. Tylko garnki myliśmy w strumyku, jakieś 200 metrów za kościołem. Na obiad była taka zupa, że nie wiem, czy nawet świnie by to chciały jeść. Gotowali ją z liści po kapuście, które zostały na polach, dodali trochę jakiegoś oleju i wody. Do tego chleb z trocinami w środku.   W tym czasie  kopaliśmy rowy na głębokość 20 cm. Gdy ziemia zamarzła, to przestaliśmy kopać. Kopanie rowów przeciwczołgowych było lepsze, bo w jednym końcu wykopało się głębiej, i tam już było cieplej, można było schronić się przed wiatrem. Potem, gdy przestaliśmy kopać to robiliśmy takie drabinki. Okopy były kopane na 1,60 m głębokości i 60 cm szerokości. Na spód się kładło te drabinki, żeby żołnierz nie grzązł w błocie. Warunki były straszne. Wkoło zimno. Przeziębiłem się i myślałem, że już umrę. Prosiłem Boga, żeby stał się jakiś cud... Wtedy już się miało ku końcowi, już Sowieci mieli lada chwila uderzyć. Już te rowy przeciwczołgowe były wykopane, a droga była zastawiona. My, na trzy zmiany przekopywaliśmy drogę i kładliśmy wiązki faszyny (  faszyna to powiązane ze sobą cienkie gałęzie, najczęściej wiklinowe. Obecnie używane głównie przy regulacji rzek i przy innych pracach wodnych, w celu umacniania brzegów. W przeszłości faszyna służyła do budowy umocnień polowych przy pracach fortyfikacyjnych – przyp. MO za Wikipedią). Nie zdążyliśmy całej drogi przekopać.
16 stycznia 1945 roku w nocy moja grupa miała trzecią zmianę. Wróciliśmy, zjedliśmy śniadanie, grupa następna poszła do roboty, a my położyliśmy się spać. Za chwile ktoś wchodzi do kościoła i mówi: „rewolucja!” Człowiek nie wiedział, co to rewolucja. Każdy głowę podniósł, ale położył się z powrotem i śpi. Jednak za chwilę wchodzi goniec i mówi: „za pół godziny mają być wszyscy zebrani w pogotowiu!” Szybko się spakowałem, wziąłem kuferek i plecak ze sobą (plecak mi matka uszyła, trzymałem w nim lepszą bieliznę, starałem się mieć go zawsze przy sobie. Kuferek w razie problemów można było zostawić, ale plecak nie). Wszystko było brudne, śmierdziało, bo nie było gdzie wyprać i człowiek się nie mył. Gdy wszyscy byli gotowi to goniec poszedł po innych. Nasz grupowy, tzw. Vorarbeiter zameldował na policję, że wszyscy gotowi. A oni na to: „niech idą gdzie chcą.” Więc my wtedy szybko poszliśmy w stronę Warty, żeby tylko tam się przedostać. Widać było, że coś się dzieje, że Niemcy uciekają. Tej nocy było bardzo jasno od wybuchów, tak, że „igłę by znalazł”. Do tego Niemcy puszczali race. Wziąłem kuferek i plecak, przeprawiłem się przez rzekę. Jednak te kuferki były ciężkie. Poszliśmy więc do jakiegoś gospodarza żeby użyczył nam  desek. Przybiliśmy po dwie do kuferków i ciągnęliśmy je jak sanki po śniegu. Spotkaliśmy Niemców, którzy jechali furmanką. Wołają nas: „Komm, komm!” wsiedliśmy więc na wóz i jechaliśmy z nimi jakiś kilometr czy dwa. Potem powiedziałem: „Danke schön!” i zeskoczyliśmy, bo jechali w innym kierunku. … Nagle, w miejscowości Złoczew „dopadł” nas goniec i mówi, że mamy wszyscy wracać. O niewesoło! Ale wracać się nie będziemy! Był taki jeden mądry chłopak, starszy od nas, jakieś 22 lata. Mówi do nas: „nie wracamy! Trzeba się rozejść i te wszystkie duże bagaże zostawić po domach”. Więc tak uczyniliśmy. Zaniosłem kuferek do jednej kobiety i mówię jej: „Gdy przeżyję to wrócę po to. Jeżeli nie, to niech sobie pani to weźmie. Tylko że to wszystko nie jest zbyt czyste”.  Podzieliliśmy się wtedy na takie grupki i poszliśmy w las. Szliśmy cały dzień lasem i gdy już się zaczęło robić ciemno to zeszliśmy na drogę. Dotarliśmy do miasteczka o nazwie Klonowa. Tam ktoś z nas miał znajomych. Gospodyni ugotowała nam kawy zbożowej i przyjęła bardzo gościnnie. Gdy usiedliśmy, odpoczęliśmy, to już ciężko było wstać. A potem dalej w drogę. Później już się rozchodziliśmy, każdy do swojej wioski. W tym kierunku, w którym szedłem, byłem już prawie sam. Uszedłem może 4 km i napotkałem wóz. Napakowany, siedziały tam prawie same kobiety. Byłem sam, wskoczyłem więc i pojechałem z nimi. Dotarliśmy do Czajkowa – tej gminy, do której nas przesiedlili. Potem znów szedłem pieszo. W Kuźnicy Grabowskiej natknąłem się na wozy z innymi ludźmi wracającymi z okopów. Wieźli te wszystkie rydle, którymi kopaliśmy. Znów wskoczyłem na wóz i dojechałem do miejscowości, gdzie byliśmy przesiedleni. Tam okazało się, że rodzice już wrócili na swoje gospodarstwo. Mogli to zrobić, bo Niemcy uciekli. Rodzice musieli się spieszyć, żeby ktoś nie obrabował gospodarstwa. Ja resztkami sił doszedłem do domu siostry. Umyłem się wreszcie i ubrałem w czyste rzeczy, ale jeszcze przez trzy dni wszy schodziły ze mnie!
Siostra przez te trzy dni gotowała moje ubrania i tępiła pasożyty. Gdy kolega zobaczył mnie takiego wycieńczonego to tylko głową pokiwał. Bądź co bądź, przeszedłem przecież ponad 80 km. Wszystko mnie bolało. Byłem tak bardzo przeziębiony, że nawet nie kaszlałem, tylko „wyłem”. Już miałem płuca „zajęte”. Powstały w nich zrosty. Dopiero tutaj się o nich dowiedziałem (w Krzemienicy – przyp. MO), po wielu latach, na badaniach rtg. Ale wtedy za młodu sam się wyleczyłem. Przecież szpitala nie było, bo jeszcze wojna trwała.
Leczyłem się żółtkiem ucieranym z cukrem i zalewanym gorącym mlekiem. Piłem to codziennie rano, na czczo.
Wtedy Pan u siostry mieszkał?
Tak, ona mnie ratowała, bo miała mnie jedynego chłopa na gospodarstwie (śmiech). Mąż był jeszcze w obozie, nie wiadomo było czy wróci. I tak się wykurowałem. Jednak w marcu dostałem wysypki. Wyglądało to jak świerzb. Siostra poszła do starego aptekarza, który zrobił maść siarkową, na świerzb. Jednak wtedy tak mnie zaczęło piec, że nie mogłem wytrzymać. Powstały rany. Bo to nie był świerzb. To była ta „przeziębiona krew”. Wtedy siostra znów poszła do aptekarza. Dał mi maść, ale starczyła tylko na dwa razy. To przesuszyło wysypkę może na dwa dni, ale potem znów było to samo. Jednak brat już wrócił z Austrii, już mieszkał u rodziców. On się dowiedział o pewnym zielarzu, który mieszkał 14 km za Kaliszem. Wybraliśmy się do niego z bratem na rowerach. Zielarz popatrzył tylko na moje ręce i mi w oczy. Dał małą buteleczkę płynu (na pewno był w nim spirytus) i kazał tym przemyć rany. Dał także półkilogramową paczkę ziół. Kazał to zaparzyć wieczorem i wypić. Tak więc zrobiłem. Wstałem rano, a ta cała wysypka „przybielała”. Jakby „ręką odjął”!  Wszystko wracało do normy. I tak się skończyła moja wojenna gehenna. Gdybym nie leczył się jeszcze dwa, trzy tygodnie, to prawdopodobnie bym zmarł...        Potem trzeba było siostrze pomagać w gospodarstwie. Radziłem sobie z tym dobrze, bo byłem przyzwyczajany od najmłodszych lat. Tylko jeszcze nie umiałem siać (śmiech). Potem szwagier wrócił w 1946 r. na żniwa. Wtedy ja wróciłem do domu rodzinnego. 
Czyli wszystkim z waszej rodziny udało się tę wojnę jakoś szczęśliwie przeżyć?
Na szczęście, tak. Niedługo po powrocie zacząłem pracować na gospodarstwie u wuja, który  był „kułakiem”. Z tego powodu „władza ludowa” zabrała jego syna do pracy w kopalni. Wujek został sam, więc prosił, żebym mu pomógł przez jakiś czas. To było duże gospodarstwo, miał „trochę” hektarów, trzy konie, chyba z piętnaście krów. Potem zatrudnił kogoś na służbę, a ja wróciłem do domu i zapisałem się na kurs wieczorowy dla osób, które nie ukończyły szkoły. Przed wojną skończyłem trzy klasy. Na tym kursie w przyspieszonym trybie ukończyłem klasę czwartą, piątą i szóstą. Dzięki temu, gdy wzięli mnie do wojska to dostałem się do szkoły podoficerskiej. W tym czasie mało kto miał ukończone sześć klas. Większość miała trzy, cztery klasy.
Kiedy pan był w wojsku?
W 1949 roku, za czasów Rokossowskiego (Rosjanin polskiego pochodzenia, marszałek ZSRR. Z polecenia Stalina marszałek Polski i Minister Obrony Narodowej w latach 1949 – 1956, od 1952 wicepremier – przyp. MO). Miałem aż trzy lata służby. 37 miesięcy.
A w jakiej to miejscowości?
Bolesławiec, na Dolnym Śląsku. Prawie rok czasu byłem w tej szkole podoficerskiej. Potem zostałem kapralem i mianowali mnie dowódcą plutonu, bo tam brakowało dowódcy. Awansowałem (śmiech) Nie zapomnę jednego poligonu. Chyba w 1950 roku poszliśmy 50 km na „obóz zimowy”. To był pułk pierwszego uderzenia, jednostka zmechanizowana. Tam była artyleria, piechota, kompania saperów, kompania łączności, czyli mieliśmy prawie wszystkie rodzaje wojsk. Gdyby była wojna to poszlibyśmy na pierwszy ogień. Szło się z ciężkimi karabinami maszynowymi. Podstawa ważyła 32 kg, karabin 21 kg, osłona 8 kg . Podstawę niosło się na ramionach i czasem od tego aż krew szła. Ale się zmienialiśmy. W drużynie było nas trzydziestu siedmiu. Jeden np. niósł karabin, drugi podstawę, trzeci amunicję. Gdy maszerowaliśmy, trwała burza śnieżna.. Przez pewną wioskę szliśmy gęsiego. Matki i babcie powychodziły z domów i pytały czy przypadkiem nie idzie jednostka ich syna lub wnuka. Patrzyły na nas i z żalem mówiły: „Mój Boże, mój Boże! To człowiek tak dziecko pielęgnuje, a tu tak poniewierają!”. Na miejscu namioty stały na gołym polu. W dzień minus 10 stopni, w nocy minus 15. Kładliśmy się pod namiotem „jak śledzie, jeden za drugim”. Narzucaliśmy na siebie wszystkie koce i pałatki, które mieliśmy. Spało się na boku, i w nocy na komendę trzeba było się przekręcić na drugi bok. Buty mokre, bo śnieg po kolana. Nogi owijało się takimi owijkami, onucami (bo skarpetek nie było), które spinało się spinaczami. Służbowy palił ognisko, koło którego stawiało się buty, żeby odtajały, a potem dalej się w nich chodziło cały dzień. I tak dwa tygodnie.
A na czym spaliście w tych namiotach?
Tam były sienniki (worki napychane słomą – przyp. MO). To było najlepsze, bo najcieplejsze.
Nie ciągnęło zimno od dołu?
Nie, to była dobra izolacja. Najczęściej w środku siennika była słoma owsiana, bo ona jest elastyczna, nie kruszy się.
Czy tam w wojsku mieliście oficerów politycznych? Była jakaś indoktrynacja?
Tak, jasne! Zawsze rano oficer polityczny czytał gazety, żeby „uświadomić” wojsko. Poza tym były wykłady polityczne.
Gdy wyszedłem z wojska wyjechałem do Wrocławia, tam poznałem dziewczynę z Krzemienicy. Przyjechałem tu, spodobało mi się i zostałem (śmiech).
W którym roku pan tu przyjechał?
W 1960.                               
Czy była jakaś duża różnica między Krzemienicą a pana rodzinną wioską?
Tutaj gospodarstwa były bardzo rozdrobnione. U nas dziesięciohektarowe to były najmniejsze.
A czy była różnica w mowie?
Tak, tam była inna gwara i tu inna. Na Medyni jeszcze inna (śmiech) (chodzi o Medynię Łańcucką i Medynię Głogowską – przyp. MO).
Wróćmy jeszcze do lat 40. Jak się zachowywali Sowieci w pana rodzinnych stronach?
Gdy mieszkałem u siostry to tam akurat przejeżdżały wojska pancerne. Oni byli dosyć kulturalni. Ale zegarek ukradli (śmiech). Przynieśli mi za to pas, bo tam Niemców gdzieś złapali, trzymali ich w pustej oborze u sąsiada. Zabrali jednemu z nich i mi dali.
Czy była po wojnie jakaś partyzantka antykomunistyczna?
Nie, ale były bandy rabunkowe. Raz na przykład wpadli na zabawę na wsi i zabrali organizatorom pieniądze.
W tych czasach trzeba było uważać, co do kogo powiedzieć. Raz na przykład chodził po domach chłopak ze Związku Młodzieży Polskiej, który skupował zboże. Tłumaczy bratu, że „jest bieda, Polska buduje się”. A brat nie pomyślał i mówi: „buduje się, buduje, i nic nie widać”. To było w latach czterdziestych. Komendant milicji kwaterował wtedy u mojej siostry. Pyta tego chłopaka jak idzie ten zbiór zboża. On odpowiada, że nawet nieźle, tylko że Bednarek coś tam powiedział. Potem do brata przyjechał milicjant i aresztował go. I to znajomy, z  sąsiedniej wioski! Zawiózł go w kajdankach do sądu. Brat został oskarżony jako „burzyciel gromady”. Potem nawet dostał wyrok, miał „siedzieć” jakiś czas. Jednak jego żona napisała podanie, pod którym podpisała się cała gromada, że brat nie jest „burzycielem gromady”. Dzięki temu został uniewinniony na drugiej rozprawie.
Czy ludzie bali się komunizmu?
Bardzo się nie bali, tylko tak jak wspomniałem - trzeba się było ze słowem liczyć. Był taki dowcip, ale nie wypada mówić.
Ale proszę powiedzieć! To też jest cenne, takie dowcipy z tamtych czasów.
No dobrze. „Szło dwóch pijanych. Jeden upadł, a drugi go kopie po pośladku. Przyszedł milicjant i mówi: co pan robi? A on na to: panie władzo, on ma przyjaźń polsko-radziecką w d…, a ja mu pomagam!”
(wspólny śmiech naszej trójki:) 

Dziękujemy bardzo.                                                                               
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz