Ludzie ludziom…
ze Stanisławem
Czechowiczem rozmawiają: Dominika Bogusz, Tomasz Czarny i Michał Okrzeszowski
Na pytanie: „Co kojarzy ci się z hasłem: II wojna
światowa?” Zapewne każdy odpowie: nienawiść, śmierć, dehumanizacja. Jednak w czasach,
kiedy zło sięgało ekstremum, byli też ludzie, którzy wbrew wszystkiemu ratowali
innym życie. Zdumiewająca historia, która wydarzyła się w Wysokiej w roku 1944
nie jest szerzej znana opinii publicznej, nawet w okolicach Łańcuta. Świadkiem
tych wydarzeń, jako dziecko, był słuchacz ŁUTW, pan Stanisław Czechowicz. Po
latach napisał o tym artykuł, którego fragment ukazał się Biuletynie Łańcuckiego Uniwersytetu
Trzeciego Wieku. Artykuł ten
zamieszczamy poniżej, natomiast w dalszej części znajduje się wywiad, którego
udzielił nam autor w dniu 23 stycznia 2012 r.
Nim ten artykuł powstał,
odwiedziłem wiele domów, w których mieszkali ci ludzie w czasie okupacji
hitlerowskiej. Skąd oni się wzięli?
Proboszczem w parafii Meducha, koło Stanisławowa (obecnie Iwano-Frankiwsk, miasto na Ukrainie, w byłej Galicji Wschodniej – przyp. MO) był ksiądz, który nazywał się Piotr Zawora, rodem z Wysokiej[1]. Gdy tam na wschodzie zaczęły się te straszne mordy szowinistów ukraińskich na Polakach, ten ksiądz przyjechał pod koniec 1943 roku, prosić Wysoczan, by przyjęli Polaków z jego parafii, bo inaczej ich wszystkich wymordują Ukraińcy. Było ich ponad 1000; około 1300 osób było wyznania katolickiego w parafii Meducha. Nie było wyboru. Mieszkańcy Wysokiej wspólnie z księdzem proboszczem, Stanisławem Sabatem i sołtysem wsi, panem Wojciechem Wojnarem, postanowili tych ludzi przyjąć.
Proboszczem w parafii Meducha, koło Stanisławowa (obecnie Iwano-Frankiwsk, miasto na Ukrainie, w byłej Galicji Wschodniej – przyp. MO) był ksiądz, który nazywał się Piotr Zawora, rodem z Wysokiej[1]. Gdy tam na wschodzie zaczęły się te straszne mordy szowinistów ukraińskich na Polakach, ten ksiądz przyjechał pod koniec 1943 roku, prosić Wysoczan, by przyjęli Polaków z jego parafii, bo inaczej ich wszystkich wymordują Ukraińcy. Było ich ponad 1000; około 1300 osób było wyznania katolickiego w parafii Meducha. Nie było wyboru. Mieszkańcy Wysokiej wspólnie z księdzem proboszczem, Stanisławem Sabatem i sołtysem wsi, panem Wojciechem Wojnarem, postanowili tych ludzi przyjąć.
Wspomnienia o Kresowiakach z 1944 roku
Nam, ludziom nieco starszym,
przyszło żyć w czasach II wojny światowej i chociaż nie uczestniczyliśmy
bezpośrednio w działaniach wojennych, to mieliśmy okazję być świadkami
ogromnych ludzkich tragedii, których sprawcami byli nacjonaliści z
hitlerowskich Niemiec w połączeniu z ludobójczym nacjonalizmem ukraińskim, a także
sowieckim -NKWD. To ostatnie wykazało swój bandytyzm w dniu 10 lutego 1940
roku, kiedy to pośród nocy sowiecki żołnierz walił do drzwi i wołał: „Otwieraj!
Ręce do góry! Gdzie jest broń?!” Za nim przyszło dwóch ukraińskich chłopaków,
którzy zaciągnęli się do milicji i mówili: „Teraz będzie nasz rząd!”. To byli
ci sami chłopcy, którzy najmowali się do pracy za pieniądze w gospodarstwach
rolnych Polaków. Dali pół godziny czasu na spakowanie niezbędnych rzeczy, które
pozwolili zabrać. Odwieźli saniami do stacji kolejowej, gdzie stał długi pociąg
towarowy. Rodziny były bardzo szybko ładowane do wagonów i zamykano drzwi. Tak
wywozili Sowieci na Kresach Wschodnich Polaków na Syberię.
Opisuję tutaj historię rodziny, która przybyła do nas i
mieszkała u mnie w domu moich rodziców. Małżeństwo i ich trzyletnia córka, byli
rodem z Wysokiej i za chlebem osiedlili się w początku lat trzydziestych w
okolicach Równego[2], gdzie można było
spokojnie żyć, gdyby nie to, co wydarzyło się owej nocy 1940 roku.. Pociąg
wlókł się powoli i po trzech tygodniach dotarł do stacji Świerdłowsk[3], a
następnie po dwóch dobach trafili na Syberię. W
okresie od września 1939 roku, do końca czerwca 1941 roku w wyniku aresztowań i
zsyłek na Sybir pojedynczych osób i całych rodzin liczba ludności polskiej na Kresach
Wschodnich gwałtownie się zmniejszyła. Istotną rolę odegrali miejscowi
ukraińscy szowiniści poprzez donosy do NKWD o tzw. „wrogach ludu”. W okresie
nowej okupacji „niemiecko-ukraińskiej” w latach 1941-1944 nastąpiło dalsze
„oczyszczanie” Kresów Wschodnich z ludności polskiej. Zorganizowane bandy
ukraińskich nacjonalistów wspierane przez niemieckich oprawców coraz bardziej
agresywnie napadały na domostwa Polaków, podpalając zabudowania wśród nocy i
mordując w sposób bestialski polski naród. Dzięki rzetelnej pomocy profesora
Edwarda Prusa, czytelnicy mogą poznać bezmiar zbrodni, jakiej dokonano na
narodzie polskim w okresie II wojny światowej. Wielu Kresowiaków wiedziało, że
jedynym sposobem na uratowanie życia, jest opuszczenie swoich stron rodzinnych
i szukanie ratunku u innych ludzi z dala od tej krwawej tragedii.
We wsi Meducha, gmina Delejów, proboszczem
parafii był ksiądz Piotr Zawora, który był rodakiem z parafii Wysoka. Ten
ksiądz, chcąc ratować swoich polskich parafian, przyjechał do Wysokiej, końcem
1943 roku z prośbą, by jej mieszkańcy przyjęli wszystkich Polaków z Meduchy,
gdyż w przeciwnym razie wszyscy zostaną wymordowani. Ogromnego wsparcia dla Kresowiaków
udzielił ówczesny proboszcz Wysokiej ksiądz Stanisław Sabat, który zmobilizował
parafin do niesienia pomocy wszystkim, którzy się tu zjawią.
Parafia Meducha liczyła 1252 wiernych. We wsi
było 354 zagrody i 1756 mieszkańców wg GUS z 1931 roku. Przeważała ludność
polska, Ukraińcy stanowili tam około 25%. Mieszkało tu około 40 Żydów,
zabranych do getta na początku 1941 roku, gdzie zostali zamordowani. W lipcu
1941 roku policja ukraińska dokonała licznych aresztowań wśród młodzieży
polskiej. Byli przez kilka tygodni więzieni, przesłuchiwani i torturowani. W
wyniku usilnych starań u władzy niemieckiej zostali zwolnieni z aresztu. Do
połowy 1943 roku wieś była schronieniem dla Polaków z innych okolicznych
wiosek, którzy ocaleli z pogromów lub schronili się tutaj przed innymi.
Istniała tu samoobrona, która spełniała względne warunki bezpieczeństwa.
Banderowcy dokonali napadu na wieś 13 lutego 1944 roku. Były ofiary w ludziach
i spalona została część budynków. Po tym napadzie większość polskich
mieszkańców Meduchy opuściła wieś organizując wyjazd do stacji Łańcut. Przypomnijmy, że wszystko to działo się w
czasach okupacji hitlerowskiej i ze wszystkim należało się kryć.
W pierwszych dniach kwietnia 1944 roku
przyjechał do Łańcuta pociąg towarowy, w którego wagonach znajdowali się ludzie
i zwierzęta. Bardzo sprawnie całą akcją kierował ówczesny sołtys wsi Wysoka pan
Wojciech Wojnar, który wyznaczył rolników posiadających konne furmanki, by
jechali do stacji kolejowej po ludzi skrajnie wymęczonych swoją tragedią i
podróżą, a oczekujących, gdzie ich los przeznaczy. O przyjeździe pociągu wypełnionego
ludźmi i zwierzętami mieszkańcy wsi Wysokiej byli uprzedzeni, by mogli się
przygotować na ich przyjęcie wraz z częściowym dobytkiem i zwierzętami.
Organizatorami tej potajemnej wyprawy kolejowej byli ksiądz Piotr Zawora, pan
Władysław Skulski i pan Chojny, który pracował w swoich stronach na kolei. To
on poczynił starania, aby taki pociąg załatwić. Starano się, by o tym nie
wiedzieli ani Ukraińcy, ani Niemcy, bo wszystkim zależało na zamordowaniu
Polaków. Po przyjeździe do parafii Wysoka, ksiądz Piotr Zawora zamieszkał w
domu Marii i Stanisława Michnów. Wraz z księdzem zamieszkała w tym domu jego
siostra z dwoma córkami. Kiedy w końcu 1944 roku przez Wysoką przetaczała się
nawałnica wojenna, ksiądz Zawora oraz jego bliscy Michnowie ukryli się w schronie
piwnicznym u Andrzeja Tejchmana. W tym schronie ukryli się także inni sąsiedzi.
Wyjść z tego schronu mogli dopiero w ostatnią niedzielę lipca 1944 roku (30
lipca). A stało się tak dlatego, że wojska sowieckie okrążyły Wysoką od strony
południowej. Dotarły do Lipnika, Tarnawki, Handzlówki, a w Soninie[4] i w
Wysokiej był ciężki front. Spadały pociski artyleryjskie. Od strony północnej
wkroczyli już do Łańcuta, a pod Wysoką i Soniną trwały jeszcze zacięte walki. W
nocy z soboty na niedzielę mocno polało deszczem. Strzelanina ucichła po obu
stronach i Niemcy, posiadający bardzo szczegółowe mapy drogowe zorientowali
się, że jedynym sposobem ucieczki z Wysokiej była bardzo błotnista droga koło
młyna w Albigowej w kierunku na Kraczkową[5].
Wracając do osoby księdza
Piotra Zawory należy poinformować, że nacjonaliści ukraińscy zorganizowali
zamach na jego życie jeszcze w parafii Meducha, ale pewien człowiek narodowości
ukraińskiej w porę go o tym uprzedził i dzięki temu ksiądz uratował życie swoje
i wielu parafian. Ostatnie lata swojego życia ksiądz Piotr przeżył w parafii
Szczecinek[6] i tam
został pochowany. Sprawa udzielenia schronienia ludności z Kresów Wschodnich we
wsi Wysoka była przeprowadzona w sposób bardzo staranny, gdyż dla wszystkich
zwierząt i ludzi znalazł się przysłowiowy dach nad głową, zaś wagony kolejowe
na stacji Łańcut zostały puste jeszcze tego samego dnia. W większości domów
zostały przeprowadzone prace remontowo- budowlane, polegające na umieszczeniu
najczęściej dodatkowej kuchni, tak, aby każdy przyjezdny mógł zamknąć drzwi do
pomieszczenia, w którym przebywał i miał tę odrobinę niezbędnej prywatności. W
niektórych rodzinach bywało i tak, że starsi synowie gospodarzy zostali
przeniesieni z miejscem noclegowym na prycze do stajni, a przybyszom oddano
izbę, w której zbudowano kuchnię z cegły i gliny. Byłem świadkiem tych
wydarzeń. W dzisiejszym czasie warto zaapelować do pewnych osób, by od czasu do
czasu pojawiły się ogłoszenia o mszy świętej za tych, którzy dla ludzi,
uciekających od śmierci, otwarli swoje serca i drzwi swoich domów. Otwarli je
nie dla mamony, ale z przykładnej miłości i szacunku do drugiego człowieka. Bo
miłość bliźniego najlepiej przejawia się w prostych czynach, a nie w
gwiaździstej, próżnej mowie. W tamtych czasach, kiedy okupant ściągał ogromne
kontyngenty, w niektórych domach brakowało razowego chleba, a tu jeszcze pod
swój dach trzeba było przyjąć kilka osób. Przecież te przybyłe rodziny
potrzebowały też jakiegoś wsparcia, aby mogły przeżyć.
W naszej parafii zamieszkali nie tylko
uchodźcy z Meduchy, gdyż do stacji kolejowej Łańcut przybywały coraz częściej
pociągi towarowe z innymi ludźmi uciekającymi z Kresów Wschodnich. Tak opisuje swoje wspomnienia pan Adolf
Kondracki, osiadły w Koźminie koło Zgorzelca: „Gdy w 1994 roku przypadła 50
rocznica napadu banderowców na Ostrów niedaleko Sokala w województwie lwowskim
(pochodzę z tej miejscowości), chciałem przede wszystkim podziękować tym mieszkańcom
obecnego województwa podkarpackiego i małopolskiego, którzy nas przyjęli pod
swój dach i udzielili pomocy. Mieszkańcy Meduchy z księdzem Piotrem usadowili
się w Wysokiej, zaś Ostrowianie rozproszyli się od wschodu (Przeworsk) do
zachodu (Myślenice) i od południa (Grybów, Tuchów), do północy (Stalowa Wola,
Mielec). Uważałem, że słowa podziękowania dla tej ludności, która wtedy
przyszła nam z pomocą najlepiej umieścić w katolickiej gazecie „Niedziela”,
albo „Gość Niedzielny”.” Czasopisma te
zachowały jednak milczenie i treści podziękowań pana Kondrackiego nie opublikowano.
W dalszej części swego listu do mnie pan Kondracki pisze: „ Panie Stanisławie!
Jestem bardzo wdzięczny mieszkańcom wsi Wysoka i innych miejscowości
województwa podkarpackiego za ich serce, które okazali nam w takich trudnych
czasach. Do Łańcuta przyjechaliśmy 1 kwietnia 1944 roku w godzinach popołudniowych.
Część ostrowian jechała dalej na zachód. Noc z 1 na 2 kwietnia w kuckach
przespaliśmy na poczekalni PKP Łańcut. Rano ojciec wynajął furmankę i udaliśmy
się do Kraczkowej, do naszych znajomych, którzy byli mieszkańcami Ostrowa do
1944 roku. W Kraczkowej zamieszkaliśmy u państwa Bemów. Była to liczna rodzina.
Po dwóch tygodniach naszego pobytu zostaliśmy przesiedleni do Wysokiej.
Zamieszkaliśmy u Władysława Szmuca, który udostępnił nam starą kuchnię za
pomieszczenie, w którym stało łóżko, kredens i stół. Było ciasno, ale
przytulnie i ciepło. Byliśmy całkowicie uniezależnieni od właścicieli domu.
Zaczęliśmy prowadzić „własne” gospodarstwo i życie godne człowieka. Już
pierwszego dnia zorientowaliśmy się, że ludzie tu w Wysokiej są jak „prawdziwi Samarytanie”. Sołtys z Wysokiej
pan Wojciech Wojnar, ojciec późniejszego księdza Czesława, zorganizował zbiórkę
żywności dla przyjezdnych. Wydał odezwę, w której zwracał się do mieszkańców
wsi by nieśli pomoc „wysiedlonym”. Nazywano ich wysiedlonymi, a to byli
uchodźcy, którzy uciekli w celu ratowanie swojego życia. Sowieci nazywali ich „ubieżańcy.”
„Ludzie przynosili mąkę, chleb, masło. Bardzo mile wspominam rodziców pani
Zofii Hadław-Marię i Wojciecha Szmuców. Mnie i moją siostrę traktowali, jak
własne dzieci. Większość dnia spędzaliśmy u nich. Wielkiej pomocy udzielił nam
ówczesny proboszcz Wysokiej ksiądz Stanisław Sabat. Dzięki niemu mój ojciec
znalazł pracę w cegielni u Szmuca, zaś matka u państwa Jedlińskich. Ksiądz Sabat
dawał ojcu pieniądze, by sobie kupił brzytwę do golenia. Załatwił w
nadleśnictwie przydział drewna na opał. Pani Michnowa- (ta, którą zastrzelił
Sowiet) kupiła mi zeszyt i obsadkę ze stalówką, oraz podręcznik „Ster”” . Takich
ludzi było więcej np. właściciel sklepu poniżej kościoła, za mostem. Tato
poszedł do niego kupić jedną łyżkę do jedzenia, a on zapytał, ile osób liczy
nasza rodzina i dał pięć łyżek za darmo. Gdy w kościele słucham Ewangelii wg
Świętego Mateusza: „Pójdźcie błogosławieni Ojca Mojego. Weźmijcie w posiadanie
królestwo, przygotowane od założenia świata, bo byłem głodny, a daliście mi
jeść, byłem spragniony a daliście mi pić, byłem przybyszem, a przyjęliście
mnie. Byłem nagi a przyodzialiście mnie”, to zawsze moje myśli kieruję ku
Wysokiej i wspominam tych ludzi, których tam poznałem. Od czasu do czasu
odwiedzam cmentarz w Wysokiej i udaję się na groby osób, które znałem, by się
za nich pomodlić. Udaję się też do waszej świątyni, bo tam 17 czerwca 1945 roku
przyjąłem Pierwszą Komunię Świętą. Panie Stanisławie, cieszę się, że pan się tą
sprawą zajął. Niech się pan nie przejmuje trudnościami. Źli ludzie są wszędzie
i tam też panu będą utrudniali. Pozdrawiam pana. Były uciekinier - Adolf Kondracki.” A
oto inne informacje ocalone od zapomnienia przez niektórych Wysoczan- świadków
minionych zdarzeń. W domu Jana i Józefy Szmuców, mających troje dzieci,
zamieszkała rodzina Kresowiaków z nazwiska Podkówka- Szymon i Stefania, również
wychowujących troje dzieci w wieku szkolnym. Rodzina Podkówków przyjechała do
Wysokiej od Tarnopola wraz z księdzem o nazwisku Nowak, który osiedlił się w
Tarnawce. Jako autor tej publikacji potwierdzam, że do mojej klasy w szkole
uczęszczał Józef Podkówka, syn wspomnianej rodziny i razem w 1947 roku
przystąpiliśmy do Pierwszej Komunii Świętej w parafii Wysoka. Na pamiątkowej
fotografii komunijnej są także dzieci wysiedlonych, co oznacza, że trzy lata po
wojnie wielu kresowiaków było jeszcze z nami. W rodzinie Podkówków przyszło na
świat jeszcze jedno dziecko i zostało przyjęte przez wszystkich domowników z
radością. A jaka to była radość, gdy
po latach urodzona w Wysokiej dziewczynka wychodziła za mąż w okolicach
Kluczborka i zaprosiła na swój ślub i wesele tych, u których w domu się
urodziła. Warto dodać, że w niewielkim domu zamieszkiwały w opisywanym czasie
dwie rodziny, liczące razem dziesięć osób i do stajni wprowadzono dodatkowo
konia i krowę-własność wysiedlonych. Wszyscy się jakoś wspierali, szanowali i
długo o sobie pamiętali. Pisemne oświadczenie o tej sprawie złożyła pani Helena
Blajer- córka Jana i Józefy Szmuców. Oto
relacje i wspomnienia pana inżyniera Stanisława Czechowicza, urodzonego w 1929
roku w Wysokiej, a obecnie zamieszkałego w Łańcucie. „W roku 1943 przybyła do
Wysokiej grupa osób z okolic Lwowa, prawdopodobnie z miejscowości Obroszyn.
Organizatorem ucieczki tej ludności przed Ukraińcami był ksiądz Andrzej
Czechowicz, który przed laty urodził się w naszej parafii i tu powrócił, by
pośród najbliższych rodzin, kuzynów ratować swoje życie i osób mu towarzyszących.
Wszystkim przybyłym udzielono pomocy. Otrzymali oni skromne pomieszczenie
mieszkalne i wyżywienie. Ksiądz Andrzej był kuzynem mojego ojca Michała
Czechowicza. W tamtym czasie już przebywała w naszym domu Anna Kasprowicz wraz
z bratem Stanisławem, który wkrótce otrzymał pracę na kolei i wyjechał. Często
przychodzili do naszego domu siostry i bracia księdza Andrzeja, a także inni
parafianie ze wschodu, a główny cel takich odwiedzin, to było zdobycie
pożywienia, którego musiało starczyć dla okupanta, dla rodziny i dla Kresowiaków.
Dzieci chodziły do kościoła i do szkoły na bosaka, bo nie było za co kupić
sandałów. Uczono nas, że z bliźnim trzeba podzielić się kromką chleba. Po przyłączeniu
do Polski ziem zachodnich, stopniowo te ziemie były zasiedlane przez ludność z
Kresów Wschodnich. Ksiądz Andrzej Czechowicz wraz ze swoją najbliższą rodziną i
parafianami wyjechał w okolice Szczecina i zatrzymał się w miejscowości Chojna[7],
gdzie został proboszczem miejscowej parafii. W 1950 roku, będąc jeszcze studentem
otrzymałem od księdza Andrzeja zaproszenie do odwiedzenia jego miejsca pobytu.
Skorzystałem z zaproszenia goszcząc także u rodzeństwa księdza w Kamieniu
Pomorskim[8].”
Także w domu moich rodziców - Heleny
i Romana Czechowiczów zamieszkała rodzina Walerii i Józefa Żurawieckich z małym
chłopczykiem. Rodzina ta była bardzo zżyta z nami. Rozstanie było bardzo
trudne, ale kiedyś do tego dojść musiało. Osiedlili się we wsi Szczaniec,
powiat Świebodzin - dawne województwo zielonogórskie. Przez długie lata prowadzona
była korespondencja, a było o czym pisać, bo jeszcze powiększyła się rodzina u
nas w domu i u naszych gości. A poza tym i jedni i drudzy zajmowali się
rolnictwem. Jako dziecko w tamtym czasie mile wspominam naszych Kresowiaków.
Toteż, jak się nadarzyła po latach okazja, postanowiłem ich odwiedzić.
Zajechałem pewnego razu pod ich dom, pod ich zagrodę wraz z kierowcą samochodu
„Żuk” i podszedłem poprosić, by przyjęli na nocleg dwóch mężczyzn, którzy
pomylili drogę, jadą z daleka i są
bardzo zmęczeni. Myśmy nie zbłądzili tylko celowo tam zajechałem. Nie
przyznałem się, kim jestem. Jak odjeżdżali miałem dziesięć lat, a jak ich
odwiedziłem miałem około czterdziestu. Pan gospodarz spytał: „A skąd wy?”.
Odpowiedziałem: „Z Rzeszowskiego”. „A z jakiej miejscowości?” Odpowiedziałem:„Z
Łańcuta”. „Z samego Łańcuta?”. Odpowiedź: „Nie, z Wysokiej”. Drzwi do domu były
otwarte i gdy padło słowo „z Wysokiej”, natychmiast wyszła żona i gospodarz
mówi: „Ktoś tu z Wysokiej chce przenocować”. Po chwili żona odpowiada: „To ty
nie poznał? Bo ja poznała”. W tym momencie znalazłem się w objęciach pani
Walerii. Po latach ludzie się zmienili, ale zachowali piękny, śpiewny akcent.
Mieli piękną mowę, po której rozpoznałbym ich zawsze i wszędzie. Miłe było
spotkanie, wiele było do opowiadania. Jedna noc była za krótka na wspomnienia
bezmiaru przeżyć, które nas łączyły. Rankiem ze zdumieniem odkryliśmy, że
poczciwy „Żuk”, ugina się od ciężaru worów ze zbożem, którymi nas postanowili
obdarować gospodarze. Pan kierowca mnie poinformował, że na samochodzie jest
dużo worów ze zbożem, co my z tym zrobimy, ja tego nie wezmę. Kierowca mówi:
„Niech pan nic nie mówi, bo tak było przyjemnie, fajnie. Oni nie wezmą, pan nie
weźmie. Jak się teraz rozstaniemy? Ja to załatwię”. A ten pan kierowca był
naprawdę mądry. Starszy pan, który był w Niemczech na robotach. Poszedł do
gospodarza i powiedział, że my jedziemy po towar i musimy mieć samochód pusty,
że my nie możemy tego zabrać. Pojechali do stodoły i wory ze zbożem zostały
rozładowane. W tej publikacji przedstawione są
autentyczne wydarzenia życiowe ludzi, którzy szukali ratunku, by ocalić życie
swoje i najbliższych, aby nie zostać w sposób bestialski zamordowanym. Mamy
jednak w sposób skromny przedstawioną drugą stronę, która pospieszyła z pomocą.
Zasługuje też na uwagę, jak ludzie, którym udzielono bezpośredniej pomocy
chcieli się odwdzięczyć przy każdej nadarzającej się okazji, ale także i to,
czego uczyli nas rodzice, że dobro czyni się nie dla pychy i chwały, a dla
drugiego człowieka. Ten temat pragnę mocno zaakcentować, bo w dzisiejszym
czasie dla niektórych zarozumialstwo, pycha, chciwość mają się bardzo daleko od
służebności. Nasi rodzice posiadali zwykły chłopski rozum, a w nim było
zakodowane, że człowiek jest tyle wart, ile potrafi uczynić dobra dla drugiego
człowieka. Kresowiacy przebywając z nami w okresie okupacji hitlerowskiej i po
wojnie zdążyli się przekonać, że ta ludzka dobroć ich sprowadziła do naszej
parafii. Toteż w dowód wdzięczności w przedsionku głównym naszego kościoła
umieścili pamiątkową tablicę następującej treści:
„Deo gracias wielebnemu księdzu Stanisławowi
Sabatowi, proboszczowi parafii Wysoka i całej wspólnocie parafialnej wyrazy
najgłębszej, dozgonnej wdzięczności za chrześcijańską miłość i serdeczną
gościnność okazaną nam w dramatycznych chwilach roku 1944, gdy zagrożeni
okrutną śmiercią z rąk ukraińskich szowinistów na Kresach Wschodnich II
Rzeczypospolitej znaleźliśmy ocalenie i oparcie u mieszkańców wsi Wysoka.
Wyrazy wdzięczności i podziękowania wielebnemu księdzu Piotrowi Zaworze,
proboszczowi parafii Meducha i panu Władysławowi Skulskiemu za zorganizowanie
transportu kolejowego dla społeczności polskiej parafii Meducha i Hańcza w
województwie stanisławowskim do Łańcuta a następnie do Wysokiej. Semper fidelis
dua Rei Publicae Polonae. Wraz z Polakami z Kresów, dziećmi i wnukami. Na
wieczną pamiątke w 58 rocznicę przymusowej ewakuacji Anno Domini 2002 roku”.
Przez blisko pół wieku Kresowiacy
milczeli o zbrodni ludobójstwa nie mając prawa do publicznego wyrażania swojego
bólu, smutku i żalu o zamordowanych własnych dzieciach i rodzicach,
rodzeństwie, krewnych, znajomych i przez wiele lat słuchali wierutnych kłamstw
o tamtej wielkiej narodowej tragedii. Są świadkami cynizmu i obłudy,
wychwalania formacji, która dopuściła się najbardziej barbarzyńskiej zbrodni na
ludności polskiej w czasie II wojny światowej. Mimo tych doznanych krzywd Kresowiacy
nie żywią nienawiści do Ukraińców - tamtego, a tym bardziej obecnych pokoleń,
pragną pojednania i wyciągają rękę do braterskiego uścisku, bo zdają sobie
sprawę, lepiej niż ktokolwiek inny, że niezgoda i waśnie między narodami do
niczego dobrego nie prowadzą. W modlitwach o pojednanie, nie zapominają o
Ukraińcach, zwłaszcza o tych, którzy za sprzyjanie i pomoc polskim sąsiadom w
czasie pogardy zapłacili najwyższą cenę życia.
Drogi czytelniku! By ten
artykuł mógł powstać trzeba było odwiedzić wiele starszych osób w mojej parafii
i wyciągnąć z ich umysłów przykurzone latami wiadomości o ludziach, którzy zimą
1944 roku musieli pozostawić swój życiowy dobytek na Kresach Wschodnich i udać
się w nieznane strony w celu ratowania ludzkiego życia. Tą oazą, w której wiele
osób się schroniło przed barbarzyńska śmiercią, była wieś Wysoka. Kresowiacy
byli przekonani, że tamci rodowici wysoczanie zasłużyli na najwyższy szacunek i
dlatego swoją wdzięczność utrwalili na pamiątkowej tablicy, umieszczonej przy
wejściu do naszej świątyni. Kopię tego artykułu kieruję do Instytutu Pamięci Narodowej
z nadzieją, że sprawa Kresowiaków zamieszkałych w naszej parafii nie zostanie
zapomniana. Uważam, iż IPN powinien
wystąpić do kancelarii prezydenta o nadanie wsi Wysoka wysokiej klasy
odznaczenia.
Artykuł opracował na podstawie
wspomnień Stanisław Czechowicz, mieszkaniec wsi Wysoka. Konsultacja
historyczna: magister Anna Miechowicz- historyk i nauczyciel.
Wywiad
Proszę powiedzieć, w którym roku się pan urodził?
Urodziłem się 6 kwietnia 1937 roku
w Wysokiej.
Co pan pamięta z wojny?
Ja początku wojny nie pamiętam, bo miałem dwa i pół roku.
Ale czasy niemieckie sobie pamiętam już, bo jak miałem pięć lat, to już się
bawiłem z dziećmi; bieganie tu i tam i rozmaite zabawy . Szło
się do sąsiada, nieraz gdzieś tam na wieś, to się pytali: „Coś jadł, co było w domu?” A
mama mówiła tak: „ Nie mów dziecko, nie mów, co się jadło. Żebyś tam czasem nie
powiedział, że było w domu mięso!” A mięso od czasu do czasu na niedzielę było,
bo tam raz do roku była zarżnięta świnka. Wszystko było po kryjomu, bo za nielegalny ubój groziło wywiezienie do obozu koncentracyjnego. Tak, że zestrachany byłem ciągle
Niemcami, bo się bałem tego.
Był we wsi, niedaleko mieszkał, taki człowiek, co był
folksdojczem. To był taki cymbał i on donosił na ludzi i był wydany na niego
wyrok przez podziemie, ale miejscowi nie dopuścili do tego, żeby go sprzątnąć,
bo by wielu ludzi przez niego zostało zabitych w razie odwetu. Pilnowali się,
żeby on się nic nie dowiedział i tak dalej. Ten człowiek wyjechał razem z
Niemcami na zachód i potem się znalazł w Ameryce.
Więcej było takich ludzi, co donosili?
Tylko ten jeden
był w Wysokiej. Taki był głupi człowiek.
W każdej
miejscowości się tacy znajdowali.
On był świadkiem
Jehowy.
.Świadkowie Jehowy byli
prześladowani przez III Rzeszę. Może było tak, że Niemcy go zaszantażowali?
Kolega mojego taty w 1939 r. poszedł na wojnę i dostał się do niewoli
niemieckiej. Wywieźli ich na roboty. Pracował w jakimś tam gospodarstwie
niemieckim, jako pracownik fizyczny. Mężczyzna ten był dobrze zbudowany, miał
wiele siły, był bardzo pracowity. Sprawował się dobrze, był „grzeczny”, więc
dostał od tego gospodarza urlop w nagrodę za dobrą pracę. Przyjechał na urlop
do domu, i z tego urlopu nie wrócił. Po prostu nie pojechał z powrotem. Po
miesiącu czasu przychodzi za nim niemiecki żandarm Kokott. Chodził po domach i
pytał, czy ktoś go gdzieś nie napotkał. No i przyszedł do nas. To był kolega
ojca ten pan, ale jego wtedy nie było u nas. No i Kokott zaczął wszędzie
zaglądać. Tak się złożyło, że ojciec miał pszczoły. Ja byłem zestrachany, bo
mama mnie ciągle uprzedzała, że nam grozi śmierć, jakby czegoś się dowiedzieli na nas, że nas mogą zabrać do
obozu i bardzo się wystraszyłem widokiem tego Niemca. On zobaczył te pszczoły i
mówi: „Czy ma pan miód?” „Mam”. „To niech mi pan sprzeda”. Ojciec mu nalał miodu
do słoika. To było lato i ten miód był rzadki. Kokott zabrał ten miód,
podziękował. Nie zapłacił nic. Wziął mnie na rower na ramę i kawałek mnie
przewiózł, ale niedaleko, bo się po prostu bałem, żeby mi co nie zrobił.
Zacząłem wrzeszczeć, płakać i mnie
puścił z tego roweru. To jeszcze tyle mnie spotkało, że mnie Kokott wiózł na
rowerze. Ja nie wiedziałem, kto to jest, tylko dowiedziałem się po tym
wszystkim.
Z samych wspomnień z okresu wojny, która tu była, z frontu
sowiecko-niemieckiego, który się przetoczył nad Soniną i Wysoką, to mam takie
też bardzo nieprzyjemne wspomnienia. Zaczęło się tak, że wysoko górą
przelatywały pociski wielkiego kalibru. One wydawały taki bardzo przeraźliwy
dźwięk, wyły w powietrzu. Miałem wtedy siedem lat, bałem się ich. Ojciec ze stryjem uradzili, że
trzeba pojechać w pole. To był 27 lipiec (1944 – przyp. MO). Trzeba było
przywieźć furę żyta, bo żyto było w półkopkach, tak to się nazywało. Siano się
składało w kopy, a zboże, tak się w gwarze mówiło- w półkopki, ja takim językiem
operuję. Pojechali więc, przywieźli tę furę żyta do domu i złożyli do stodoły,
bo nie było wiadomo, jak długo te działania wojenne będą trwały. Czy kilka dni,
czy tygodniami? Nic nie wiadomo było, jak się to wszystko potoczy. Gdyby wszystko
nam zniszczyli, to by nie było co jeść. Resztę żyta zostawili w polu, bo stodoła
też się przecież może spalić, może trafić w nią pocisk. Wyciągnęli pusty wóz na
pole, żeby przynajmniej ten wóz został, jak się spali stodoła. Faktycznie było
tak, że pociski spadały koło domu. To były pociski sowieckie, ja w tamtym
czasie nie wiedziałem, czyje one są. Później, gdy podrosłem, to już wiedziałem. Myśmy przebywali w czasie
frontu w trzecim domu od naszego domu. To był dom murowany z cegły, sprzed I wojny
światowej. Ta budowla była taka masywna i tam przechowywaliśmy się w piwnicy u
tych gospodarzy. Dwie nasze krowy były wygonione nad rzekę „w doły”, w takie
zagłębienie. Tam były uwiązane u drzewa. Pociski leciały ponad domami i słychać
było, jak zaczepiały o drzewa. Kule hulały, że hej. W dzień, takie były pociski grube, wyjące, a
wieczór świecące, błyszczące. To było widać. Ojciec mi to pokazywał i mówił:
„Żebyś to widział i, jak przeżyjemy, to żebyś pamiętał, jak wyglądała wojna”.
Rano rodzice wyszli z tej piwnicy,
posprzątali. To już było w piątek. Mama poszła wydoić krowy nad rzekę i zaraz przyniosła
mleko do domu. A ojciec poszedł do stajni, bo nam tam jeszcze jedno zwierzę zostało,
taki duży buhaj. Ojciec długo nie wracał do tego schronu. Ja zacząłem wołać: „Gdzie
tata, gdzie tata, gdzie tata?!” Dziecko byłem i bałem się, gdzie mój tata. Kule
świstały, gwizdały, co chwila coś spadało, co kawałek hukło. Nie ma go i nie
ma. Wreszcie przyszedł, no to się ucieszyłem, że jestem z tatą. „Chodź to ci
pokażę jak wygląda wojna, jak przeżyjemy”. No i wyprowadził mnie z tej piwnicy
do jednej izby w tej kamienicy i mówi „Popatrz się, tylko tak skraju zaglądaj
do okna. Tak troszkę jednym okiem. Tam w polu stoi działo artyleryjskie
niemieckie i ono ma nastawioną lufę przez nasz dom.” Takim skosem w górę i za
Łańcut, gdzieś tam te pociski leciały za Rakszawę, nie wiem, gdzie to szło. Po drodze chodził żołnierz niemiecki z
karabinem i pilnował, żeby nie uciekali z pola żołnierze niemieccy, bo uciekali
z pola nad rzekę i chowali się w dołach nad rzeką. Tam żołnierz był pewniejszy,
spokojniejszy niż na linii frontu.
Ale dlaczego ten tata tak długo nie
przyszedł, ja nie wiedziałem, bo skąd? Dopiero się dowiedziałem po czasie. Bo
gdy tata mi te latające pociski pokazywał, to koło tego domu nadszedł Niemiec z
karabinem. Taki zarośnięty, rudy. No i tata, jak go zobaczył, zostawił mnie na
środku izby bez słów i uciekł do piwnicy. Ta babcia, która tam była w kuchni w
tym domu (te piwnice były niziutkie, trzeba się było schylić głęboko) zasłoniła
właz starą szafką, żeby Niemiec nie zorientował się, że tam jest wejście. W
piwnicy było dużo ludzi. Ja się wystraszyłem. Drzwi się odmykały tak jakby
tutaj na kąt i tu było wejście do takiego
pomieszczenia. Te drzwi otworzyłem, za klameczkę pociągnąłem, wszedłem i tam
stałem nie oddychając. Prawie nie dychając, bo trzeba było tam troszkę oddech
złapać, ale taki byłem zestrachany. Ten Niemiec wszedł do domu, takim mocno tupiącym
krokiem szedł do jednej izby, potem do drugiej, potem do trzeciej. To była duża
kamienica. Potem się wrócił i myślę: „ Jak teraz otworzy to koniec, to mnie
zastrzeli”. To mi się nieraz śni, ta scena. Ale wyszedł na szczęście i
zatrzymał się w kuchni. Tam u tej babci. Babcia niedawno wydoiła krowy i
miała mleko. To mleko chciała przegotować, żeby się nie zepsuło, a potem miała
je dać ludziom w piwnicy. Niemiec przyszedł, coś po niemiecku mówił, nikt nie
wiedział, co mówi. Ona mu tego mleka nalała do garnuszka, trochę upił, było
gorące, postawił to i poszedł. Jak poszedł, to babcia poszła tam do piwnicy. Dowiedziała się,
że za drzwiami ja jestem, tam w tej jednej izbie i dopiero przyszła po mnie,
wzięła mnie i zaprowadziła mnie do piwnicy. Tam
zestrachany, spłakany, wylęknięty, dowiedziałem się co się stało, ojciec
opowiadał, co było.
Gdy on poszedł
wcześniej do stajni dać jeść bykowi i napoić go, to złapał go ten żołnierz,
który potem u nas był, ten rudy. Złapał go tam na podwórzu i kazał mu
iść za sobą. Zaprowadził go do sąsiedniej stajni i kazał mu wziąć konia,
zaprzągnąć go i jechać w pole wozem. Tam było bardzo niebezpiecznie, tam kule
świstały niesamowicie, na samym szczycie na górce pod Soniną. Wysoka jest położona w nizinie, w zagłębieniu,
a tam wyżej jest teren równinny. No i ojciec tego konia wyprowadził ze stajni i
pokazuje Niemcowi, żeby go chwilę potrzymał, a on przyjdzie przynieść chomąto
na konia, że ono tam jest w sieni. Niemiec tego konia złapał za uzdę i trzyma,
a ojciec wszedł do sieni, drzwi lekko przymknął, a ta sień była na wylot i z
drugiej strony były drugie drzwi. Można było wejść tymi drzwiami, a wyjść drugimi.
Więc „dał dyla” i uciekł. A potem ten Niemiec chodził go szukać koło tego domu
gdzie byliśmy, ale nie znalazł i na szczęście tak się skończyło. Pociski
spadały blisko. Był taki dokładny namiar sowiecki na te działa artyleryjskie,
że kierunek był tak dobrze nadany. Gdzieś musiał być jakiś szpieg sowiecki,
który nadawał kierunek, jak mają spadać pociski. Ja sobie dopiero po latach
wszystko pouzmysłowiałem. To mi zostało w pamięci, gdzie spadły, gdzie była
dziura. Gdy byłem w wojsku, to się dowiedziałem, co to jest azymut. Jest to kąt
miedzy północą, a kierunkiem, w którym się zmierza. Ten żołnierz podawał azymut
na podstawie przyrządu, jaki miał przy nachyleniu, nastawiał to i potem ostrzał
szedł w tym kierunku. Tylko odległość nie była właściwa. Rosjanie tak namierzali,
namierzali i niemieckie działa musiały
zlikwidować tam swoje stanowiska, bo trafiały w nich już blisko sowieckie
pociski. Te pociski, jak spadały, bardzo się rozbryzgiwały. U nas dwadzieścia
metrów przed domem spadł taki pocisk, to wszystkie okna zostały wybite. Ściana
była drewniana. Tam tak zbryzgane było, że jakby w czasie ostrzału tam gdzieś
był człowiek, to by nie miał szans przeżycia. Nie było to przyjemne, a dla
dziecka to było przeżycie niesamowite.
Wojna się zakończyła u nas w Wysokiej 30 lipca. Tej nocy z soboty na
niedzielę spadł deszcz i ucichło to strzelanie z obydwu stron i nikt nic nie
wiedział, jak się to wszystko przedstawia. Tam się gdzieś pochowali żołnierze frontowi.
Niemcy byli już przez Sowietów [okrążani]. Już Sowieci byli w Husowie,
Tarnawce, do Handzlówki doszli górami, a pod Soniną i Wysoką jeszcze był front.
Niemcy gdzieś się zorientowali, popakowali te wszystkie manele i zwinęli to
wszystko. Jak to jechało w błocie, to ja nie wiem. Przecież nie było dróg
utwardzonych, błota były wszędzie. I wyjechali przez całą Wysokę, Albigowę i
tam koło dawnego młyna w Albigowej na Czekaju, skręcili do Kraczkowej, tam też
droga była błotnista i udali się przez Kraczkową w kierunku na Rzeszów, bo w
Łańcucie już były sowieckie czołgi. Nastała cisza. Powychodziliśmy, staliśmy na
drodze i patrzymy. Idzie z pola jakiś mężczyzna, niesie karabin na ramieniu. To
Sowiet przyszedł, i pyta się: „Giermańca niet?”. Tam się mniej więcej orientowali,
o co mu chodzi-czy tu nie ma Niemca. „Tu nie ma”. „A gdzie jest, kuda?” „My nie
wiemy. Tam gdzieś poszli”. Nikt nie wiedział, co się to stało. Miał pod pachą
piękny sukniany płaszcz z jakiegoś wysokiej rangi oficera niemieckiego z takimi
zygzakami tu na rękawach i mówi do ojca, żeby mu dał coś „pokuszać”. No to
ojciec nie bardzo wiedział: „Co? Chcesz zjeść?”. „Tak”. „No to chodź”. Wziął go
do domu i tam mu naładował jedzenia-masła, sera, mleka, chleba. Pojadł. „Za to,
co chcesz?” No, żeby mu dać bochen chleba. Chleb u nas był, to ojciec chleb
przyniósł do komory-bochen chleba, takiego swojaka. Ten Sowiet wyjął bagnet,
przeciął na pół i wsadził do tego wora, tam, co miał te manele swoje, do tego
plecaka, zawinął pałatką i płaszcz
zostawił. Ojciec ten płaszcz (bo była bieda), przeszył sobie u krawca i chodził
w nim do kościoła długo.
W 1944 roku poszedłem do I klasy. Chodziło się do szkoły i do kościoła
boso po błocie. Jestem świadkiem czasów, kiedy to od sierpa w polu - od koszenia sierpem i kosą – przeszliśmy do
maszyn. Teraz zboże koszą kombajnem, młócą w polu. Wszystko to przeszedłem, bo
jestem ze wsi i wiem, jak było.
Dziękujemy panu serdecznie za rozmowę.
[1] Wysoka-wieś na Podkarpaciu
w powiecie łańcuckim (przypis TCz).
[2] Równe-miasto położone we
wschodniej części województwa wołyńskiego, zobacz J. Tazbir, Atlas
historyczny. Szkoła średnia 1815-1939, Warszawa 2000, s. 46-47.
[3]
Świerdłowsk-miasto położone na wschód od Kazania w miejscu, gdzie zbiegają się
odcinki linii kolejowej z Kazania i Permu. Na wschód od Świerdłowska rozciąga
się Nizina Zachodniosyberyjska, zobacz, Atlas geograficzny, Wydany przez
Państwowe Przedsiębiorstwo Wydawnictw Kartograficznych, Warszawa
1962, s. 50.
[4] Wszystkie powyższe
miejscowości leżą w powiecie łańcuckim w pobliżu Wysokiej (przypis TCz).
[5] Wieś w położona nieopodal
Rzeszowa za Albigową (przypis TCz)
[6] Szczecinek-miejscowość
położona na obszarze Pojezierza Pomorskiego na północ od Piły na tzw. Ziemiach
Odzyskanych, J. Tazbir, Atlas..., s. 47.
[7]
Miejscowość usytuowana na północny zachód od Gorzowa i Myślibórza, na wschód od
rzeki Odra, zobacz J. Tazbir, Atlas..., s. 46.
[8] Kamień Pomorski leży na
zachód od Kołobrzega, zobacz J. Tazbir, Atlas..., s. 46.
Witam,
OdpowiedzUsuńMój dziadek również pochodził ze wsi Meducha. Nazywał się Stanisław Czechowicz (ale to nie ta sama osoba). Poszukuję informacji na temat rodziny dziadka, jego rodziców i przeszłości. Jeśli możliwy byłby kontakt z p.Stanisławem to byłabym bardzo wdzięczna. Podam swój adres kontaktowy monad@tlen.pl. Pozdrawiam serdecznie
Mój dziadek Ludwik Kisała po ślubie z babcią Teofila Kisała zd. Drzewiecka ur. 28.12.1910 zamieszkał w tej wsi
OdpowiedzUsuńWitam poszukuję osób z rodziny Kieławiec .Helena Kieławiec matka Eleonora Kieławiec zd Michalska.Mieszkały we wsi Meducha
OdpowiedzUsuń