wspomnień
Elżbiety Nowickiej wysłuchały: Krystyna Paczocha i Magdalena Pelc
Wojna ma się ku końcowi, Rosjanie wracają do domu. Jeden z nich- w cywilu śpiewak operowy -
daruje małej Elżuni i jej
siostrze część swoich wojennych łupów : dwie
zdobyczne niemieckie lalki
i pięknie wyposażony domek dla
lalek . Ale niczym nastąpił ten „ happy end” wiele
się tam działo…. Zobaczmy te zdarzenia oczami
dziecka.
Elżbieta Nowicka:
Dlaczego
zdecydowałam się wspominać…
Czytałam bardzo dużo o II Wojnie
Światowej, a przecież świadomie przeżyłam
całe powojenne czasy… i stwierdzam, ze jakąkolwiek książkę , czy inna
publikację czytam to spoglądam na nią z pewną dozą niedowierzania, bo wiem, że
każda historia napisana, opowiedziana przez kogoś ma zawsze jakieś zabarwienie
osobiste lub mają na nią wpływ poglądy polityczne…
Wspomnienia…
W chwili wybuchu II wojny
światowej miałam 11 miesięcy. Wczesne
dzieciństwo to okres okupacji, a później niełatwe powojenne czasy. Dla
dorosłych członków mojej rodziny były to nienormalne warunki, natomiast ja, nie
mając skali porównawczej, wszystkie nadzwyczajne zdarzenia przyjmowałam w
sposób naturalny.
Pochodzę z rodziny, w której wszyscy
mężczyźni służyli Ojczyźnie. Dziadek Stanislaw – kawalerzysta walczył podczas I
wojny światowej w armii austriackiej (Galicja). Dziadek poległ w drugim roku
wojny i spoczywa na wojennym cmentarzu na terenie Węgier.
Dziadek Jan szczęśliwie doczekał
końca tejże wojnyna Bałkanach i do końca swoich dni barwnie opowiadał o swoich
wojennych losach. Bardzo lubiłam słuchać zwierzeń dziadka.
Jedyny brat mamy Władysław – artylerzysta walczył w drugiej
wojnie światowej, a po kapitulacji przekroczył wraz ze swoją jednostką granicę
Węgier. Tam został internowany, skąd zbiegł i przez „zieloną granicę” dotarł do
kraju. Wstąpił do Armii Krajowej, udało mu się przeżyć okupację, a później w
„wolnej” Polsce uniknąć aresztowania.
Mój ojciec Wilhelm służył w 5-tym
Pułku Podhalańskim w Przemyślu i wraz ze swoją jednostką walczył w II
wojnie w okolicach Krakowa. Pod Olkuszem dostał się do niemieckiej niewoli skąd po kilku dniach, dzięki pomocy okolicznych Polaków udało mu
się uciec. Wracał do domu pieszo, wędrując lasami, bocznymi drogami, głównie nocą. Tamten wrzesień był ciepły.
Wrócił w końcu września obdarty, bosy, brudny i zarośnięty. Podobno podniosłam okropny wrzask na widok
ojca, myśląc że to jest dziad, którym mnie straszono, gdy byłam niegrzeczna.
Przed wojną mieszkaliśmy z
rodzicami w Przemyślu, ale na czas
okupacji przenieśli się do dziadków do Żurawicy (wioska pod Przemyślem). Dom
dziadków był obszerny, wybudowany tuż przed wojną, gospodarstwo duże i dzięki gospodarności dziadka Jana i babuni Anny – dostatnie.
Nie groził nam głód. Dziadkowie po wojnie nazywani byli „kułakami” –babcia
znalazła się na liście przeznaczonych do wywózki do Kazachstanu, ale szczęśliwie udało jej się przed tym
uchronić.
Pierwszym zdarzeniem, które pamiętam, a miałam wówczas
niecałe dwa lata (w rodzinie mówi się, że nie powinnam pamiętać) było widocznie
tak dla mnie wielkim wstrząsem, że widzę je do dziś ze szczegółami….. siedzę w
kuchni pod oknem od ulicy, na kolanach trzymam lalkę , a ze mną jest tylko mój wujek Władysław . Słyszę stukot
butów na ulicy, wpadają umundurowani
Niemcy,łapią wujka za ramiona i tłukąc jego głową o ścianę wrzeszczą:
Partyka? ja, ja, Partyka?!!Okazało się, ze gestapowcy
przybyli aresztować dziadka, a ponieważ wuj nosił inne nazwisko niż dziadek (ojciec mojej mamy i wujka zginął na I Wojnie
Światowej, potem babcia wyszła po raz drugi za mąż, ale nie miała już więcej
dzieci) uniknął aresztowania. Powodem, dla którego miał być aresztowany dziadek
było oskarżenie o posiadanie broni czy radia.
W domu dziadków lokatorami byli państwo
Mrugaczowie, polska rodzina z Leszna wysiedlona przez okupantów. Ponieważ
Poznańskie to był kiedyś zabór niemiecki, więc ci ludzie świetnie mówili po
niemiecku, a pan Mrugacz chcąc utrzymać
rodzinę zdecydował się zostać tzw.
„granatowym policjantem”, Dzięki niemu, jego informacjom i kontaktom udawało
się naszej rodzinie uchronić przed wieloma niebezpiecznymi zdarzeniami.
Następna historia była taka (ja
znam ją tylko z przekazów rodzinnych): ten sam służący doniósł po raz kolejny…
Podpatrzył jak mój dziadek, wraz z moim ojcem i wujkiem zakopują w ogrodzie
broń. Na szczęście po jakimś czasie stwierdzili, że nie jest to dobre miejsce i
ukryli broń w innym miejscu. Zawiadomione Gestapo znów przyjechało do dziadków, kazali
donosicielowi pokazać miejsce ukrycia broni, sprzedawczyk pokazał miejsce, bo
wzięli go do konfrontacji, ale nic nie znaleźli. Wtedy od razu donosiciel
dostał od Niemców doraźnie nauczkę za kłamstwo, a dziadek go zwolnił.
Przed wojną w domu dziadków na parterze
mieściła się poczta, a podczas okupacji utworzono sklep spożywczy dla Niemców,
który prowadzili dwaj starsi Austriacy,
zmobilizowani cywile. Byli bardzo przyzwoitymi ludźmi. Trudno nawet powiedzieć
czy byli by w stanie walczyć… może nie nadawali się do służby liniowej. Babunia zapraszała ich na Święta, a oni byli wzruszeni
i bardzo tęsknili do swoich rodzin… Nie wszystko było takie czarno –
białe. Pamiętam, że kiedy mama wyrzucała wyschnięte kwiaty z wazonu, to ja te
kwiaty zbierałam i zanosiłam jednemu z nich – Erykowi , i za
to dostawałam cukierki. W sklepach dostępnych dla Polaków nie było słodyczy.
Czasami dziadek przynosił dla nas dzieci
czekolady z tak zwanego przydziału za dostarczone obowiązkowe dostawy żywności.
Wygląd owoców południowych i innych łakoci znałam tylko z opowiadań mamy…. .
Słuchałam tych opowieści jak bajek.
Przychodziła do mnie Niemka, której ojciec pracował razem z moim
tatą na kolei i razem bawiłyśmy się w piaskownicy. Któregoś dnia pewnie o coś
posprzeczałyśmy się i ona zasypała mi oczy piaskiem. Moja siostra starsza dała
jej kilka klapsów. Potem jej brat, w
obronie siostry wygrażał mojej siostrze i
chyba ją też uderzył. Świadkiem tego był mój ojciec, który z kolei
przyłożył temu chłopcu i jeszcze mu coś powiedział do słuchu. Rodzice potem
martwili się , czy nie będzie z tego powodu kłopotów, bo wiadomo „Panowie i
niewolnicy”. Na szczęście Niemiec okazał się przyzwoity. Ojciec wyjaśnił mu
całą sytuację i na tym sprawa się zakończyła.
Było różnie…trzeba było żyć i można było żyć – te sześć lat
trzeba było jakoś przeżyć.
Dobrze pamiętam 1945r… Stacja
kolejowa w Żurawicy była strategicznym punktem
przeładunkowym, więc była bombardowana, na szczęście to bombardowanie nie było
to za bardzo celne. Jakieś 200m od domu
dziadków był stadion, który te bombardowania zupełnie zniszczyły. Do dziś pamiętam te ogromne leje. Wyleciały
wtedy w domu wszystkie szyby z okien od
strony stadionu. My w tym czasie ukrywaliśmy się w schronie dziadków, znajdującym
się około kilometra od domu.
Pierwszy moment, w
którym zetknęliśmy się z wojskiem rosyjskim… Biegła pierwsza linia, byli to głównie
ludzie z republik azjatyckich i bardzo często byli „na gazie”. Babunia
wietrzyła pierzyny i szybko zaczęła je zbierać, bo słyszała, że kradną, a oni biegli i wołali „Którędy do
Berlina??”
Druga linia to było coś w rodzaju sztabu. Byli to łącznościowcy.
Wysiedlili wszystkich z domu, mieszkaliśmy wtedy w stodole – na szczęście nie
trwało to długo, bo naturalnie front się przesuwał i oni również musieli się
przenieść. Następna grupa, która u nas była to jak sądzę byli żołnierze w
tzw. odwodzie tzn. mieli odpoczynek od frontu. Kierowano ich na
różne kwatery – do nas trafiło trzech Rosjan, nawiasem mówiąc dostaliśmy od
nich wszy odzieżowe. Ci żołnierze bardzo
lubili dzieci i bardzo nas hołubili (siostrę i mnie), mimo że mama ze względu na wszy starała się
ograniczyć te kontakty. Między innymi zabierali nas do kina. Pierwszy film,
który oglądałam to był oczywiście film wojenny, na który zabrał mnie Rosjanin o
imieniu Maksym – pamiętam, że siedziałam chyba w drugim rzędzie i kiedy
nadjeżdżał czołg to podkurczałam nogi i bardzo się bałam. Wiem, że jeden z żołnierzy
miał po kryjomu Biblię i modlił się. Natomiast na sąsiedniej kwaterze wśród
żołnierzy mieszkał donosiciel. Każdy
oddział miał politruka – opiekuna od ideologii, przed którym ostrzegał nas ten
żołnierz, który miał Biblię.
Drużyna V Pułku Podhalańskiego przed wyjazdem na front, sierpień 1939 r. |
Później oni odeszli i
przyszli kolejni. Oni też byli
w odwodzie – ostatnia ich walka to była bitwa o Przemyśl. To był sztab:
Pułkownik, jego ordynans – Aleksander (śpiewak operowy), porucznik Andrzej,
była też dziewczyna Roza, oraz kierowcy
(mieli dwa samochody: ciężarowy i taki terenowy łazik)- oni byli u nas
najdłużej – co najmniej dwa tygodnie. Kiedy jeździli po zapasy do magazynu to
zabierali mnie ze sobą. Potem wyjechali na front. Po zakończeniu wojny, kiedy wracali
z Berlina, podczas przeładunku w Żurawicy przyszli nas odwiedzić. Okazało się,
że pułkownik został ranny i odesłany do Lwowa do szpitala, Roza straciła oko,
natomiast porucznik został zabity – wszystko to opowiedział nam ordynans
pułkownika, któremu udało się przeżyć. Przyszedł z prezentem dla mnie i
siostry. Dostałyśmy wtedy całe umeblowanie do domku dla
lalek i dwie piękne lalki. Wśród trofeów wojennych wiózł walizkę pełną budzików, co bardzo rozśmieszyło moją mamę.
Jak wyglądało
codzienne życie…
Mój tato pracował na kolei i jak
mi opowiadano zarabiał tam równowartość pięciu skarpetek. Mama musiała pomagać w utrzymaniu rodziny, dlatego
zajmowała się handlem mięsem, a nie było to łatwe ani bezpieczne… Jeździła do
rodziny za Sędziszów, przywoziła wędliny i mięso i sprzedawała zaufanym sąsiadom.
W razie ujawnienia groziło to wywózką do obozu pracy.
Mój ojciec nosił
niemieckie imię Wilhelm – takie się babci spodobało… Niemcy uważali, że to imię jest wystarczającym pretekstem do tego,
aby ojciec został ich współpracownikiem. Nachodzili ojca, namawiali, aż w końcu
pewnego dnia przyjechali do domu i zabrali rodziców do Przemyśla do jednostki
rejestracyjnej. Pobierano tam odciski palców i wydawano kenkartę z oznaczeniem,
że jest to już członek Rzeszy Niemieckiej. Przechodziło się tam z pokoju do
pokoju dokonując kolejnych etapów rejestracji i przed
ostatecznym punktem rodzice uciekli. Od
tego czasu rodzice musieli się ukrywać. Kilkakrotnie przyjeżdżało po nich
Gestapo, ale zawsze rodzicom udało się wcześniej uciec i
ukryć. Raz była taka sytuacja, że mamusia robiła pierogi, kiedy przyjechało
Gestapo. Mama uciekła, a my z siostrą
zgodnie z naukami rodziców powiedziałyśmy, że rodzice są w Krakowie, ze nie
wiemy kiedy wrócą…a oni z niedowierzaniem zapytali „A kto robi te pierogi?” na
co moja jedenastoletnia siostra szybko odrzekła, że to ona – na szczęście było
to już krótko przed zakończeniem wojny.
Pamiętam też jak przy szczelnie
zasłoniętym oknie słuchało się audycji nadawanych przez londyńskie radio. Ten
charakterystyczny sygnał … i słowa ”
Polacy, godzina wolności wkrótce wybije….”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz