poniedziałek, 28 listopada 2011

Płaczący pociąg. Rozmowa z Władysławem Bednarkiem


Płaczący pociąg

z Władysławem Bednarkiem rozmawiają Tomasz Czarny i Michał Okrzeszowski

Mówiąc o wojennej historii nie raz wspomina się o okopach i rowach przeciwczołgowych.  Niewiele mówi się jednak o tym, jak te urządzenia powstawały. Kto je kopał? W jakich warunkach? A może, zmuszając do pracy ponad siły, okradziono kogoś z młodości? Takim człowiekiem jest pochodzący z ziemi kaliskiej pan Władysław Bednarek, obecnie mieszkaniec Krzemienicy. Jego losy to opowieść o wysiedleniu, budzącej grozę podróży w okolice frontu, niewolniczej pracy przy okopach, oraz służbie wojskowej w czasach stalinizmu. Jak interesująca jest to opowieść? Na początku naszej rozmowy za oknem było całkiem jasno. Ani my, przeprowadzający wywiad, ani pan Władysław nawet nie zwróciliśmy uwagi, kiedy nastał zmierzch. Myślę, że ten „drobny szczegół” jest dobrą odpowiedzią na to pytanie.        


Proszę opowiedzieć kilka słów o swoim dzieciństwie.
Było nas pięcioro rodzeństwa. Najstarsza siostra już przed wojną była mężatką, mieszkała w sąsiedniej wsi. Potem był brat, który na wiosnę 1939 wyszedł z wojska. Oprócz tego miałem jeszcze jednego brata i siostrę. Do wybuchu wojny moje dzieciństwo było raczej szczęśliwe. Ojciec miał gospodarstwo - około10 hektarów pola i 7 hektarów lasu. Do tego jeszcze dorabiał sobie jako furman. W moich okolicach było wielu Żydów, więc woził towary od jednego do drugiego, np. deski. Był jeden bogaty Żyd, on miał tartak i młyn parowy. Ludzie na niego nie narzekali, był dobry. Zawsze dawał wypłatę w terminie. Miałem nieźle. Można powiedzieć, że na krótko przed wojną robiło się coraz lepiej.
Jak się nazywała Pana rodzinna miejscowość?
Głuszyna, w powiecie wieluńskim (województwo łódzkie). Na Wieluń spadły pierwsze bomby w 1939. Pierwszego września., o czwartej rano. Około ósmej, lub wpół do ósmej, wygnałem krowy na pastwisko. Sąsiad akurat wcześniej był w Wieluniu i już o tej ósmej wracał. Opowiedział całą sytuację, co się dzieje.
Ile miał pan wtedy lat?
Jedenaście. Za jakieś trzy dni po wybuchu wojny zmobilizowano do wojska sąsiada i mojego najstarszego brata również. Jak wspominałem, brat ledwie skończył zasadniczą służbę na wiosnę, a we wrześniu znów musiał iść. Potem dostał się do niewoli. Gdy Niemcy rozdzielali jeńców, pytali się ich, skąd są (bo przez to zamieszanie żołnierze nie mieli dokumentów). Brat powiedział, że z Poznańskiego. Dzięki temu wyszedł. Poznańskie było kiedyś pod zaborem pruskim, więc jeńców stamtąd puszczali do domu. Gdyby się przyznał, że jest z dawnej Kongresówki (zabór rosyjski – przyp. MO) to trafiłby do obozu jenieckiego. Potem jednak i tak go zabrali na roboty, gdy była łapanka. O tym opowiem później.
Czy wtedy, gdy poszedł pan paść krowy pierwszego września, było słychać jakieś wybuchy? Bo granica z Niemcami była w tym czasie niedaleko.
To było około 50 km, więc nie było słychać. O wojnie dowiedzieliśmy się od sąsiada.
Czy ludzie się jej spodziewali?
Tak, posłuchy były już wcześniej. Już był ten postrach.   
Czy przez Głuszynę ciągnęły kolumny uchodźców z okolic położonych bardziej na zachód?
Nie, to była wioska trochę na uboczu, otoczona lasami. W okolicy było bardzo dużo lasów i sąsiadujące miejscowości były dość oddalone od siebie.
Proszę opowiedzieć o wkroczeniu Niemców.
Jak uderzyli to zaraz wkroczyli. Sąsiad ,który mieszkał niedaleko mnie walczył jakieś 40 km na zachód od nas, pod Wieruszowem. Tam Niemcy właśnie przekraczali granicę i wpadli w zasadzkę przygotowaną przez Polaków. Doszło do walk na białą broń, a Niemcy bardzo się bali tej białej broni. Niewielu Niemców uszło stamtąd żywych. Jednak mimo zwycięskiej potyczki Polacy musieli się wycofywać, bo do Niemców nadeszły posiłki, a oni nie mieli tyle wojska. Więc się wycofywali stopniowo w kierunku Łodzi i Warszawy.  W ten czas, kiedy Niemcy nadchodzili to ludzie z naszej wsi uciekali w kierunku Kraszewic. Ksiądz chodził po wsi i ostrzegał. Ludzie brali krowy, wozy i kryli się w tych lasach, bo bardzo się bali. Krążyła pogłoska, że Niemcy zabrali kilku chłopów z okolic Ostrowa Wielkopolskiego i rozstrzelali. Paru chłopaków z wioski, w tym mój brat (ten średni, starszy ode mnie) uciekło w stronę Łodzi. Gdy podchodzili pod Łódź to akurat trwało bombardowanie. Tam były magazyny paliwa. Brat mówił, że beczki z benzyną tylko fruwały w powietrzu. Zapalały się jedna od drugiej i wybuchały. To była masakra. Chłopaki już się zatrzymali, bo nie było sensu dalej iść. Chcieli wracać, ale z drugiej strony bali się spotkać się z Niemcami. Kiedy już przeszedł ten front to powrócili. Pojedynczo przekradali się do swoich domów. Brat wrócił dopiero za jakieś 2 tygodnie. Ze strachem, ale cały i zdrowy. Wtedy już była okupacja.
No właśnie, jak u was wyglądało życie w czasie okupacji?
Żyło się pod strachem, ale byli ryzykanci. Był taki jeden, który wcześniej był w Niemczech, znał dobrze język niemiecki. On mieszkał pod samym lasem. Handlował świniami. Zabijał je i woził mięso do Kalisza. Kalisz leżał 28 km od nas, to było największe miasto w okolicy. Więc woził to mięso różnymi sposobami. Pewnego razu niemieccy policjanci jechali przez wieś rowerami i akurat pojechali pod jego dom, bo pies był spuszczony. Pytali, czego ten pies tak biega. A on na to, ze taki niegroźny, więc nie musi być na łańcuchu. No ale tak nie wolno. Markę kary musiał zapłacić (okolice Kalisza po zajęciu przez Niemców nie znalazły się w granicach Generalnego Gubernatorstwa. Zostały bezpośrednio wcielone do III Rzeszy, dlatego obowiązywała tam waluta niemiecka, czyli marka – przyp. MO) . Weszli do niego do mieszkania, a akurat w sąsiednim pomieszczeniu już było zabitych 10 świń. Niemiec nawet złapał za te drzwi, ale ten gospodarz do niego po niemiecku: „proszę tutaj usiąść, my tu mieszkamy”. I usiedli w tej pierwszej izbie. Wypisali mandat, zabrali tę markę kary, powiedzieli „auf wiedersehen!” i wyszli. Udało mu się, bo dopiero co wcześniej, o jedenastej, w stajni był ubój. Potrafił zachować zimną krew.  Innym razem policja go zatrzymała, gdy ze wspólnikiem nieśli połówki świni na plecach. Zabrali ich na posterunek. Ale on umiał się jakoś wytłumaczyć i puścili go. Jednak już do domu nie wrócił. Słusznie, bo na drugi dzień przyjechali po niego. Wtedy już partyzantka była zawiązana, więc uciekł do nich.
A czy byli jacyś kolaboranci?
Byli. Był nawet taki miejscowy Niemiec. Tam bliżej Kalisza była cała wioska niemiecka (w Łódzkiem było wielu Niemców, osiadłych w XIX wieku – przyp. MO). W 1939 żołnierze czekali na nieprzyjaciela, a tu z tyłu ktoś strzela. Nie wiedzieli skąd. Okazało się, że ten miejscowy Niemiec siedział na topoli i strzelał z karabinu maszynowego.
Teraz opowiem o wysiedleniu. W 1940 roku nas wysiedlili. Całą wioskę wywieźli.
Dlaczego wysiedlali?
Żeby osiedlić w naszych domach Niemców ze wschodu. Przeważnie to były same kobiety, bo mężczyzn brali do armii. Polacy pracowali u nich w gospodarstwach, coś tam zarabiali. Już od początku okupacji było wiadomo, ze będziemy wysiedleni, tylko nie było wiadomo kiedy. Wiele razy uciekaliśmy w las z myślą, że może tego unikniemy. Jednak przyszli akurat wtedy, kiedy nikt się nie spodziewał. Był więc 13 grudnia 1940 r…  

Czy zima była wtedy mroźna? 
Zima w tym roku była średnia, ale wtedy 13 grudnia jeszcze nie było śniegu. Jeszcze braliśmy ściółkę z lasu na przykrycie ziemniaków. Nie było wolno, więc w nocy przywieźliśmy.
Wstaliśmy  wcześnie rano, stoimy na środku podwórza, a tu Niemiec w bramce. Podchodzi do ojca i pyta: „Bednarek Piotr?” „Tak.” „Jesteście wywłaszczeni. Za pół godziny wszyscy mają się zabrać.” Ręce nam opadły. Idziemy do domu, budzimy rodzinę. Ale ten Niemiec nie był zły, więc troszkę nam pomógł. Ojciec był w Niemczech przed wojną (może jeszcze przed pierwszą światową?).  W każdym razie mówił trochę po niemiecku, więc się dogadali. Nie wolno było zabrać nic, chyba że w domu były małe dzieci, to wtedy pozwalali wziąć jakąś poduszkę. Cały dobytek był spisany i miał zostać na miejscu (takie rejestry robili już na początku okupacji). Akcję przeprowadzali w ten sposób, że Niemiec przychodził do rolnika, który miał konie i kazał mu je zaprzęgać do furmanki. Dopiero wtedy się okazywało, że tym wozem będzie wiózł wysiedlonych. W takiej tajemnicy to ukrywali. Do nas przyjechał furman z innej wioski. Zaczęliśmy na ten wóz pakować mąkę, poduszki, a on mówi: „To wam wszystko zabiorą. Jeżeli macie jakieś deski to zakryjcie to wszystko”. Wzięliśmy więc okładnice z naszego wozu i zakryliśmy nimi bagaż. Pakowanie zeszło nam dłużej niż pół godziny, bo jeszcze Niemiec kazał nam usunąć łóżka. Gdy wychodziliśmy to moja babcia z płaczem powiedziała do niego : „Przeżyłam już 70 lat, a teraz musze iść na tułaczkę!”. Jemu też łzy popłynęły z oczu…            Dojechaliśmy do drogi Kalisz – Wieluń, przy której były już wszystkie inne furmanki. Tam gestapo czekało na samochodzie. Z większych wozów pospychali i pozabierali ludziom wszystko. Nam się udało, bo zajechaliśmy jako ostatni i to już była zbiórka na odjazd. Jechaliśmy do urzędu gminy, ok. 8 km.  Był z nami brat (średni) i nastoletnia siostra. Ona gdzieś zmieszała się z tłumem i uciekła do ciotki, która mieszkała po drodze. Tym sposobem uniknęła wywózki na roboty. Gdy dotarliśmy do urzędu to Niemcy oddzielili młodzież od reszty i zatrzymali w takim areszcie, a potem ich wywieźli do Rzeszy. Średni brat przeczekał całą okupację u wuja. Wtedy w urzędzie gminy, gdy była ta łapanka na roboty,  jemu udało się gdzieś „zaplątać” i go nie zauważyli. Potem znowu już niewiele brakowało i wzięliby go, ale ciotka przekupiła Niemca. Dała mu kurę, masło, a on coś tam „pokręcił” w papierach. Potem brat już do domu nie wrócił, ożenił się w sąsiedniej wiosce, gdzie do dziś mieszka (teraz ma 92 lata).
Reszta naszej rodziny przeprowadziła się tymczasowo do tej zamężnej siostry z sąsiedniej wioski. Ona chętnie nas przyjęła, bo jej mąż dostał się do niewoli i wojnę spędził w lagrze.
W jakiejś miejscowości był ten obóz dla jeńców?
Nie wiem, ale na pewno na terenie, który po wojnie znalazł się pod okupacja amerykańską. Po wojnie szwagier wrócił w amerykańskim mundurze, jako żołnierz USA.
Początkowo Niemcy osiedlali ludzi z naszej wioski w jakiejś miejscowości koło Wieruszowa, gdzie były domy opuszczone przez mieszkańców wypędzonych wcześniej. Jednak potem zabrakło tych domów i wtedy pozwalali się osiedlać wedle uznania. Więc my poszliśmy właśnie do tej siostry. Mieszkaliśmy tam przez całą wojnę. Od czasu przeprowadzki nasza rodzina żyła w miarę normalnie. Czasem po kryjomu zabiło się świnię. Mięso ukrywaliśmy jakieś 300 m od domu, w cebrzyku, który wkładaliśmy do dołka wykopanego pod miedzą. Najlepiej było to zrobić w niedzielę, bo w dzień powszedni było trochę niepewnie. Masła też nie było wolno robić. Maselnica i żarna nie mogły być na widoku, żeby ktoś nie zobaczył i nie doniósł Niemcom. Ale masło robiliśmy. Brało się słój, trzymało się go na kolanach. Śmietanę ubijało się korkiem zrobionym z buraka, owiniętym szmatą.
Kiedyś najstarszy brat pojechał oddać kontyngent mleka (Niemcy narzucili polskim rolnikom kontyngenty – obowiązkowe dostawy, w których musieli oddawać np. mleko, zboże – przyp. MO). Wtedy była łapanka. Niemcy złapali go i zatrzymali. Wysłali kogoś innego z tym mlekiem, a jego wywieźli na roboty. Pracował w Austrii w fabryce. Wcześniej już należał do partyzantki. Jego współpracownicy z oddziału mówili do siostry, żeby jej napisał w liście, gdzie ma ukryty pistolet. Trzymał go w chlewiku, pod słomą. Napisał więc, w którym miejscu mają go szukać. Chłopaki znaleźli tę broń i wzięli ją.
Prawdopodobnie w 1943 roku Rosjanie zrzucili desant, który miał zorganizować partyzantkę. Grupą dowodziła Wanda Wasilewska (nie mylić z przywódczynią Związku Patriotów Polskich powstałego w Moskwie, to tylko zbieżność nazwisk – przyp. MO). W oddziale był telegrafista  - inwalida, który  obsługiwał łączność. Jednak Niemcy zorientowali się, że istnieje ta partyzantka i zrobili obławę. Pozganiali chłopów, którzy byli we wsi. Utworzyli z nich kilkuosobowe grupy. W każdej było ok. 4-5 Polaków oraz Niemiec z bronią. Szli tyralierą, otaczali i przeczesywali lasy. Wasilewska miała problem, bo z tym inwalidą trudno było im się ukryć. Znalazła się w potrzasku. Najpierw więc zastrzeliła telegrafistę, potem spaliła wszystkie dokumenty, rozbiła całą radiostację, a na końcu popełniła samobójstwo… Tymczasem trzeba było jakoś ostrzec partyzantów, że idzie obława. Oni ukrywali się głównie w domach, które były pod lasem. Wiadomo było, że ktoś starszy tam nie pójdzie, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Wysłano więc mnie. Wtedy była jesień, a tam w pobliżu były torfowiska, w których kopało się torf na opał. Ojciec zaprzągł konie, wsadził mnie na wóz i pojechałem, niby po torf. Minąłem całą tę tyralierę, dotarłem do jednego z domów i ostrzegłem partyzantów. Oni dali znać reszcie oddziału. Jakieś półtora kilometra dalej w lesie były olbrzymie świerki. Partyzanci powychodzili na nie, na sam czubek, a Niemcy przeszli pod nimi i ich nie zauważyli. Partyzantka ocalała. Ilu Rosjanie zrzucili tych dywersantów to nie wiem, ale wielu ich było.
Proszę jeszcze opowiedzieć o tych partyzantach.
Partyzanci przecinali Niemcom przewody telefoniczne, atakowali posterunki, uwalniali więźniów. Czasami czuli się zbyt pewnie i byli za mało czujni. W tym domu w lesie spali na strychu. Kiedyś przyjechali tam Niemcy. Gdyby nikt się nie odezwał, to Niemcy by pojechali i nic by się nie stało. Ale oni zaczęli strzelać. Niemcy się rozdzielili, a partyzanci rzucili się do ucieczki. Jeden z nich ukrył się w wyschniętym stawie. Lecz Niemiec go zauważył i zabił.
Jaka to była organizacja partyzancka?
Trudno powiedzieć, bo wtedy się w to nie wnikało. Człowiek nie rozróżniał. Mówiło się po prostu: partyzantka.
             Opowiem jeszcze o tym ryzykancie, który wcześniej handlował świniami. Wspólnie z człowiekiem, który był przed wojną sekretarzem w urzędzie gminy, przeprowadzili dla oddziału nieprawdopodobną wręcz akcję. Sekretarz miał wyższe wykształcenie (musiał pochodzić z zamożnej rodziny, bo przed wojną studia były płatne), znał biegle język niemiecki. Więc oni jakimś sposobem zdobyli generalskie mundury, przebrali się w nie i pojechali taksówką do Kalisza do banku. Dzięki podrobionemu czekowi wybrali z konta znaczną sumę pieniędzy. Tam im wypłacono i nikt w banku początkowo nie zwrócił uwagi, że coś jest nie tak. Potem jednak zauważyli, ale tamci dwaj wsiedli już do taksówki i odjechali. Później przekazali te pieniądze partyzantom.
W 1944 roku Rosjanie doszli już do Wisły i stanęli przed nią. Nas, młodych, Niemcy wzięli do kopania okopów. Sołtys musiał wybrać kilka osób ze wsi. Zawieźli nas pod Łódź. Każdy dostał zawiadomienie, wsadzili nas na furmankę, i zawieźli do Grabowa nad Prosną. Na tej stacji wsadzono nas do pociągu. Tam było ponad tysiąc ludzi. Większość to młodzież obojga płci od mniej więcej 14 do 20 lat. Starszych raczej nie było, bo byli wywiezieni na roboty.
Ile trwała taka praca w okopach? Osiem godzin, więcej?
Ooo, to nie było osiem godzin! Cały dzień.
Zawsze wspominam ten przyjazd, ten „płaczący pociąg”.  Ruszyliśmy z Grabowa przez Ostrzeszów do Wieruszowa. Jechaliśmy na południe od Wieruszowa. W pociągu był konduktor, który zawsze nam mówił, gdzie jedziemy. Skręciliśmy na wschód. Kiedy się okazało że na wschód, to „pociąg zaczął płakać”. Dziewczyny płakały, że jedziemy w niebezpieczne miejsce. Kiedy dojechaliśmy z Wieruszowa do Wielunia, to pociąg znów zakręcił na północ. W ten czas to już, pożal się Boże! Wokół płacz niesamowity. Każdy przerażony, bo wiozą nas na front. Zatrzymaliśmy się na stacji, nie pamiętam jak się nazywała, bo wtedy nie to było w głowie. Tam czekały furmanki, które zawiozły nas do miejscowości Kamyk. Na miejscu nas porozdzielali i zakwaterowali. Mojej grupie się udało, bo trafiliśmy w dziesięciu do stodoły, gdzie było dużo miejsca. Zboże już było wymłócone (pewnie Niemcy przykazali gospodarzom, żeby to wcześniej zrobili). Wzięli nas tam w połowie lipca, słoma była rozesłana, każdy miał poduszkę. Zabraliśmy ze sobą z domu kuferki, a w nich ubrania na zmianę i trochę jedzenia. Tam mieszkało się całkiem dobrze. Spaliśmy w tej stodole chyba do września. Potem zabrali nas do jakiegoś domu i tam nocowaliśmy na strychu. Gdy na tym strychu znalazło się „sto chłopa”, to jeden drugiego nie widział. Było brudno, więc zalęgły się wszy. Przecież nie było gdzie się umyć. Tylko czasem udało się trochę obmyć w zimnej wodzie. Mieszkaliśmy tam nie dłużej niż miesiąc. Potem spaliśmy w jakiejś oborze, ale też niedługo. 5 km od tego miejsca było osiedle Konopnica. Tam zakwaterowali nas w kościele, w którym były ustawione trzypiętrowe prycze. Oj, tam to była dopiero gehenna! Warunki były tragiczne…            Ale o tym później,  teraz opowiem o pracy w okopach. Przy kopaniu byliśmy podzieleni na grupy, którymi dowodził jeden Niemiec. Ten, któremu podlegaliśmy był dobry. Golił się wspólnie ze starszymi chłopakami, dzielił się z nami kawą zbożową (bo kawę brało się rano do butelek, a na obiad się nie wracało, jadło się dopiero wieczorem). Niedaleko tych okopów był niewielki lasek. On nas tam czasem prowadził. Mówił: „Spocznijcie sobie, ale ktoś z was musi być na czatach, żeby w razie czego dać znać, to wtedy wejdziecie znów do tego rowu.” Byli wśród nas dwaj czternastoletni chłopcy, jeszcze dzieci. On im zawsze wyznaczał do przekopania jeden wspólny odcinek, żeby się za bardzo nie męczyli. Jednak długo z nami nie był. Widocznie go obserwowali. Był za dobry. Kiedy odchodził to zrobił zbiórkę całej grupy (było nas około stu), ustawił w dwuszeregu i każdemu podał rękę. Płakał on i my wszyscy za nim… No i poszedł na front…
A wie pan może jak on się nazywał?
Pamiętam tylko, że miał na nazwisko Wilcke . Był dobrym człowiekiem. Potem na jego miejsce przyszedł taki esesman. Ooo, ten to „skurczybyk” był! Ubierał się po cywilnemu, na ręce nosił kastet . Często kopaliśmy rowy przeciwczołgowe. Taki rów u góry miał być szeroki na 10 m, a u dołu na 60 cm, zaś głęboki na 3 m. Dołem tam prawie rzeka płynęła, bo woda się zbierała. Trzeba było zrobić odwodnienie. W jednym miejscu było wzniesienie, więc trzeba było kopać 8 metrów. Wyrzucało się ziemię na wysokość trzech rąk (jeden drugiemu podawał). Raz już prawie wykopaliśmy rów, patrzymy, a tu 15 cm wody! No i jak to wyciągnąć, kiedy nie ma żadnej pompy? A ta woda musiała zniknąć! I tak stanęliśmy przy tym rowie… Aż tu nagle podchodzi ten esesman i bije jednego, drugiego, trzeciego i wrzuca nas w tę wodę! Musieliśmy ją mieszać z ziemią i rydlami wybierać błoto. Potem kazał nam wyczyścić zarośnięty rów melioracyjny. Za mną kopały te dwa młode chłopaki. Oni już  nie mogli sobie poradzić,  brakowało im sił. Nagle esesman podszedł do jednego z nich i zaczął bić go kastetem po plecach. To bolało niesamowicie. Wtedy taki chłopak z Wielkopolski wziął rydel i zaatakował tego Niemca. Gdyby „Szwab” miał pistolet to by go zastrzelił, takie nerwy go tłukły. Wysłał gońca po Sturmführera, który nadzorował całą robotę i jeździł konno wśród tych okopów (ubrany w mundur). Przyjechał więc na koniu, złapał „poznaniaka”, i wstrząsnął nim mocno. Esesman go jeszcze kopnął, ale nadzorca już mu więcej nie pozwolił kopać. „Poznaniak” dobrze mówił po niemiecku (bo wiadomo – pochodził z byłego zaboru pruskiego), więc się wytłumaczył jak było. Jednak Niemcy wysłali go do Kalisza do lagru. Był w tym obozie 3 miesiące, wrócił do nas jeszcze pod koniec. Mówił, że tam nawet miał lepiej niż w tych okopach.
Jeszcze na samym początku było takich dwóch cwaniaków, którzy chcieli się obijać. Nie szli w pole, udawali  że są chorzy i szli do lekarza. Lekarz nie dal zwolnienia, ale np. kazał im sprzątać. W końcu Niemcy wezwali policję, która przyjechała na koniach, z psem. Cały nasz obóz zebrali na placu, ustawili w czworobok. Wyszedł Lagerführer z trupią główką na czapce, obok stał tłumacz, a policjanci przejeżdżali z tymi dwoma delikwentami. Gnali ich przed sobą, tak żeby konie biły ich kopytami, a do tego pies ich szarpał. I tak przez 5 km na posterunek. Tam całą noc przesiedzieli po kolana w wodzie. Potem rano ich pałowali, a potem kazali się zameldować przy okopach. Przyszli. Pokazali nam plecy, które były całe czarne. To było takie ostrzeżenie dla reszty. Dowódca mówił: „Mi przykro jest patrzeć, ale niech nikt się nie waży postąpić w taki sposób!”.
Kiedy spaliśmy w tym kościele to było nam bardzo ciężko. Przyszliśmy tam chyba na początku listopada i do 17 stycznia 1945 nie myliśmy się, bo nie było wody. Była na plebani, ale tam był posterunek. Tylko garnki myliśmy w strumyku, jakieś 200 metrów za kościołem. Na obiad była taka zupa, że nie wiem, czy nawet świnie by to chciały jeść. Gotowali ją z liści po kapuście, które zostały na polach, dodali trochę jakiegoś oleju i wody. Do tego chleb z trocinami w środku.   W tym czasie  kopaliśmy rowy na głębokość 20 cm. Gdy ziemia zamarzła, to przestaliśmy kopać. Kopanie rowów przeciwczołgowych było lepsze, bo w jednym końcu wykopało się głębiej, i tam już było cieplej, można było schronić się przed wiatrem. Potem, gdy przestaliśmy kopać to robiliśmy takie drabinki. Okopy były kopane na 1,60 m głębokości i 60 cm szerokości. Na spód się kładło te drabinki, żeby żołnierz nie grzązł w błocie. Warunki były straszne. Wkoło zimno. Przeziębiłem się i myślałem, że już umrę. Prosiłem Boga, żeby stał się jakiś cud... Wtedy już się miało ku końcowi, już Sowieci mieli lada chwila uderzyć. Już te rowy przeciwczołgowe były wykopane, a droga była zastawiona. My, na trzy zmiany przekopywaliśmy drogę i kładliśmy wiązki faszyny (  faszyna to powiązane ze sobą cienkie gałęzie, najczęściej wiklinowe. Obecnie używane głównie przy regulacji rzek i przy innych pracach wodnych, w celu umacniania brzegów. W przeszłości faszyna służyła do budowy umocnień polowych przy pracach fortyfikacyjnych – przyp. MO za Wikipedią). Nie zdążyliśmy całej drogi przekopać.
16 stycznia 1945 roku w nocy moja grupa miała trzecią zmianę. Wróciliśmy, zjedliśmy śniadanie, grupa następna poszła do roboty, a my położyliśmy się spać. Za chwile ktoś wchodzi do kościoła i mówi: „rewolucja!” Człowiek nie wiedział, co to rewolucja. Każdy głowę podniósł, ale położył się z powrotem i śpi. Jednak za chwilę wchodzi goniec i mówi: „za pół godziny mają być wszyscy zebrani w pogotowiu!” Szybko się spakowałem, wziąłem kuferek i plecak ze sobą (plecak mi matka uszyła, trzymałem w nim lepszą bieliznę, starałem się mieć go zawsze przy sobie. Kuferek w razie problemów można było zostawić, ale plecak nie). Wszystko było brudne, śmierdziało, bo nie było gdzie wyprać i człowiek się nie mył. Gdy wszyscy byli gotowi to goniec poszedł po innych. Nasz grupowy, tzw. Vorarbeiter zameldował na policję, że wszyscy gotowi. A oni na to: „niech idą gdzie chcą.” Więc my wtedy szybko poszliśmy w stronę Warty, żeby tylko tam się przedostać. Widać było, że coś się dzieje, że Niemcy uciekają. Tej nocy było bardzo jasno od wybuchów, tak, że „igłę by znalazł”. Do tego Niemcy puszczali race. Wziąłem kuferek i plecak, przeprawiłem się przez rzekę. Jednak te kuferki były ciężkie. Poszliśmy więc do jakiegoś gospodarza żeby użyczył nam  desek. Przybiliśmy po dwie do kuferków i ciągnęliśmy je jak sanki po śniegu. Spotkaliśmy Niemców, którzy jechali furmanką. Wołają nas: „Komm, komm!” wsiedliśmy więc na wóz i jechaliśmy z nimi jakiś kilometr czy dwa. Potem powiedziałem: „Danke schön!” i zeskoczyliśmy, bo jechali w innym kierunku. … Nagle, w miejscowości Złoczew „dopadł” nas goniec i mówi, że mamy wszyscy wracać. O niewesoło! Ale wracać się nie będziemy! Był taki jeden mądry chłopak, starszy od nas, jakieś 22 lata. Mówi do nas: „nie wracamy! Trzeba się rozejść i te wszystkie duże bagaże zostawić po domach”. Więc tak uczyniliśmy. Zaniosłem kuferek do jednej kobiety i mówię jej: „Gdy przeżyję to wrócę po to. Jeżeli nie, to niech sobie pani to weźmie. Tylko że to wszystko nie jest zbyt czyste”.  Podzieliliśmy się wtedy na takie grupki i poszliśmy w las. Szliśmy cały dzień lasem i gdy już się zaczęło robić ciemno to zeszliśmy na drogę. Dotarliśmy do miasteczka o nazwie Klonowa. Tam ktoś z nas miał znajomych. Gospodyni ugotowała nam kawy zbożowej i przyjęła bardzo gościnnie. Gdy usiedliśmy, odpoczęliśmy, to już ciężko było wstać. A potem dalej w drogę. Później już się rozchodziliśmy, każdy do swojej wioski. W tym kierunku, w którym szedłem, byłem już prawie sam. Uszedłem może 4 km i napotkałem wóz. Napakowany, siedziały tam prawie same kobiety. Byłem sam, wskoczyłem więc i pojechałem z nimi. Dotarliśmy do Czajkowa – tej gminy, do której nas przesiedlili. Potem znów szedłem pieszo. W Kuźnicy Grabowskiej natknąłem się na wozy z innymi ludźmi wracającymi z okopów. Wieźli te wszystkie rydle, którymi kopaliśmy. Znów wskoczyłem na wóz i dojechałem do miejscowości, gdzie byliśmy przesiedleni. Tam okazało się, że rodzice już wrócili na swoje gospodarstwo. Mogli to zrobić, bo Niemcy uciekli. Rodzice musieli się spieszyć, żeby ktoś nie obrabował gospodarstwa. Ja resztkami sił doszedłem do domu siostry. Umyłem się wreszcie i ubrałem w czyste rzeczy, ale jeszcze przez trzy dni wszy schodziły ze mnie!
Siostra przez te trzy dni gotowała moje ubrania i tępiła pasożyty. Gdy kolega zobaczył mnie takiego wycieńczonego to tylko głową pokiwał. Bądź co bądź, przeszedłem przecież ponad 80 km. Wszystko mnie bolało. Byłem tak bardzo przeziębiony, że nawet nie kaszlałem, tylko „wyłem”. Już miałem płuca „zajęte”. Powstały w nich zrosty. Dopiero tutaj się o nich dowiedziałem (w Krzemienicy – przyp. MO), po wielu latach, na badaniach rtg. Ale wtedy za młodu sam się wyleczyłem. Przecież szpitala nie było, bo jeszcze wojna trwała.
Leczyłem się żółtkiem ucieranym z cukrem i zalewanym gorącym mlekiem. Piłem to codziennie rano, na czczo.
Wtedy Pan u siostry mieszkał?
Tak, ona mnie ratowała, bo miała mnie jedynego chłopa na gospodarstwie (śmiech). Mąż był jeszcze w obozie, nie wiadomo było czy wróci. I tak się wykurowałem. Jednak w marcu dostałem wysypki. Wyglądało to jak świerzb. Siostra poszła do starego aptekarza, który zrobił maść siarkową, na świerzb. Jednak wtedy tak mnie zaczęło piec, że nie mogłem wytrzymać. Powstały rany. Bo to nie był świerzb. To była ta „przeziębiona krew”. Wtedy siostra znów poszła do aptekarza. Dał mi maść, ale starczyła tylko na dwa razy. To przesuszyło wysypkę może na dwa dni, ale potem znów było to samo. Jednak brat już wrócił z Austrii, już mieszkał u rodziców. On się dowiedział o pewnym zielarzu, który mieszkał 14 km za Kaliszem. Wybraliśmy się do niego z bratem na rowerach. Zielarz popatrzył tylko na moje ręce i mi w oczy. Dał małą buteleczkę płynu (na pewno był w nim spirytus) i kazał tym przemyć rany. Dał także półkilogramową paczkę ziół. Kazał to zaparzyć wieczorem i wypić. Tak więc zrobiłem. Wstałem rano, a ta cała wysypka „przybielała”. Jakby „ręką odjął”!  Wszystko wracało do normy. I tak się skończyła moja wojenna gehenna. Gdybym nie leczył się jeszcze dwa, trzy tygodnie, to prawdopodobnie bym zmarł...        Potem trzeba było siostrze pomagać w gospodarstwie. Radziłem sobie z tym dobrze, bo byłem przyzwyczajany od najmłodszych lat. Tylko jeszcze nie umiałem siać (śmiech). Potem szwagier wrócił w 1946 r. na żniwa. Wtedy ja wróciłem do domu rodzinnego. 
Czyli wszystkim z waszej rodziny udało się tę wojnę jakoś szczęśliwie przeżyć?
Na szczęście, tak. Niedługo po powrocie zacząłem pracować na gospodarstwie u wuja, który  był „kułakiem”. Z tego powodu „władza ludowa” zabrała jego syna do pracy w kopalni. Wujek został sam, więc prosił, żebym mu pomógł przez jakiś czas. To było duże gospodarstwo, miał „trochę” hektarów, trzy konie, chyba z piętnaście krów. Potem zatrudnił kogoś na służbę, a ja wróciłem do domu i zapisałem się na kurs wieczorowy dla osób, które nie ukończyły szkoły. Przed wojną skończyłem trzy klasy. Na tym kursie w przyspieszonym trybie ukończyłem klasę czwartą, piątą i szóstą. Dzięki temu, gdy wzięli mnie do wojska to dostałem się do szkoły podoficerskiej. W tym czasie mało kto miał ukończone sześć klas. Większość miała trzy, cztery klasy.
Kiedy pan był w wojsku?
W 1949 roku, za czasów Rokossowskiego (Rosjanin polskiego pochodzenia, marszałek ZSRR. Z polecenia Stalina marszałek Polski i Minister Obrony Narodowej w latach 1949 – 1956, od 1952 wicepremier – przyp. MO). Miałem aż trzy lata służby. 37 miesięcy.
A w jakiej to miejscowości?
Bolesławiec, na Dolnym Śląsku. Prawie rok czasu byłem w tej szkole podoficerskiej. Potem zostałem kapralem i mianowali mnie dowódcą plutonu, bo tam brakowało dowódcy. Awansowałem (śmiech) Nie zapomnę jednego poligonu. Chyba w 1950 roku poszliśmy 50 km na „obóz zimowy”. To był pułk pierwszego uderzenia, jednostka zmechanizowana. Tam była artyleria, piechota, kompania saperów, kompania łączności, czyli mieliśmy prawie wszystkie rodzaje wojsk. Gdyby była wojna to poszlibyśmy na pierwszy ogień. Szło się z ciężkimi karabinami maszynowymi. Podstawa ważyła 32 kg, karabin 21 kg, osłona 8 kg . Podstawę niosło się na ramionach i czasem od tego aż krew szła. Ale się zmienialiśmy. W drużynie było nas trzydziestu siedmiu. Jeden np. niósł karabin, drugi podstawę, trzeci amunicję. Gdy maszerowaliśmy, trwała burza śnieżna.. Przez pewną wioskę szliśmy gęsiego. Matki i babcie powychodziły z domów i pytały czy przypadkiem nie idzie jednostka ich syna lub wnuka. Patrzyły na nas i z żalem mówiły: „Mój Boże, mój Boże! To człowiek tak dziecko pielęgnuje, a tu tak poniewierają!”. Na miejscu namioty stały na gołym polu. W dzień minus 10 stopni, w nocy minus 15. Kładliśmy się pod namiotem „jak śledzie, jeden za drugim”. Narzucaliśmy na siebie wszystkie koce i pałatki, które mieliśmy. Spało się na boku, i w nocy na komendę trzeba było się przekręcić na drugi bok. Buty mokre, bo śnieg po kolana. Nogi owijało się takimi owijkami, onucami (bo skarpetek nie było), które spinało się spinaczami. Służbowy palił ognisko, koło którego stawiało się buty, żeby odtajały, a potem dalej się w nich chodziło cały dzień. I tak dwa tygodnie.
A na czym spaliście w tych namiotach?
Tam były sienniki (worki napychane słomą – przyp. MO). To było najlepsze, bo najcieplejsze.
Nie ciągnęło zimno od dołu?
Nie, to była dobra izolacja. Najczęściej w środku siennika była słoma owsiana, bo ona jest elastyczna, nie kruszy się.
Czy tam w wojsku mieliście oficerów politycznych? Była jakaś indoktrynacja?
Tak, jasne! Zawsze rano oficer polityczny czytał gazety, żeby „uświadomić” wojsko. Poza tym były wykłady polityczne.
Gdy wyszedłem z wojska wyjechałem do Wrocławia, tam poznałem dziewczynę z Krzemienicy. Przyjechałem tu, spodobało mi się i zostałem (śmiech).
W którym roku pan tu przyjechał?
W 1960.                               
Czy była jakaś duża różnica między Krzemienicą a pana rodzinną wioską?
Tutaj gospodarstwa były bardzo rozdrobnione. U nas dziesięciohektarowe to były najmniejsze.
A czy była różnica w mowie?
Tak, tam była inna gwara i tu inna. Na Medyni jeszcze inna (śmiech) (chodzi o Medynię Łańcucką i Medynię Głogowską – przyp. MO).
Wróćmy jeszcze do lat 40. Jak się zachowywali Sowieci w pana rodzinnych stronach?
Gdy mieszkałem u siostry to tam akurat przejeżdżały wojska pancerne. Oni byli dosyć kulturalni. Ale zegarek ukradli (śmiech). Przynieśli mi za to pas, bo tam Niemców gdzieś złapali, trzymali ich w pustej oborze u sąsiada. Zabrali jednemu z nich i mi dali.
Czy była po wojnie jakaś partyzantka antykomunistyczna?
Nie, ale były bandy rabunkowe. Raz na przykład wpadli na zabawę na wsi i zabrali organizatorom pieniądze.
W tych czasach trzeba było uważać, co do kogo powiedzieć. Raz na przykład chodził po domach chłopak ze Związku Młodzieży Polskiej, który skupował zboże. Tłumaczy bratu, że „jest bieda, Polska buduje się”. A brat nie pomyślał i mówi: „buduje się, buduje, i nic nie widać”. To było w latach czterdziestych. Komendant milicji kwaterował wtedy u mojej siostry. Pyta tego chłopaka jak idzie ten zbiór zboża. On odpowiada, że nawet nieźle, tylko że Bednarek coś tam powiedział. Potem do brata przyjechał milicjant i aresztował go. I to znajomy, z  sąsiedniej wioski! Zawiózł go w kajdankach do sądu. Brat został oskarżony jako „burzyciel gromady”. Potem nawet dostał wyrok, miał „siedzieć” jakiś czas. Jednak jego żona napisała podanie, pod którym podpisała się cała gromada, że brat nie jest „burzycielem gromady”. Dzięki temu został uniewinniony na drugiej rozprawie.
Czy ludzie bali się komunizmu?
Bardzo się nie bali, tylko tak jak wspomniałem - trzeba się było ze słowem liczyć. Był taki dowcip, ale nie wypada mówić.
Ale proszę powiedzieć! To też jest cenne, takie dowcipy z tamtych czasów.
No dobrze. „Szło dwóch pijanych. Jeden upadł, a drugi go kopie po pośladku. Przyszedł milicjant i mówi: co pan robi? A on na to: panie władzo, on ma przyjaźń polsko-radziecką w d…, a ja mu pomagam!”
(wspólny śmiech naszej trójki:) 

Dziękujemy bardzo.                                                                               
  

Rozmowa z Władysławem Bieleckim


U nas, w Pustkowie[1]
z  Władysławem Bieleckim rozmawiają Janina Haładyj – Różak i Michał Okrzeszowski
Pan Władysław Bielecki urodził się 15.05.1922 w Krzemienicy, gdzie mieszka do dzisiaj. W chwili przeprowadzania wywiadu miał 89 lat. Należy do osób bezpośrednio dotkniętych działaniem totalitarnego aparatu terroru.  II wojna światowa w znaczeniu prawie dosłownym odcisnęła piętno na jego skórze. Ściślej: nie na skórze, lecz na ubraniu z numerem 1937. Numerem więźnia hitlerowskiego obozu pracy w Pustkowie. Mimo swoich tragicznych przeżyć z młodości, oraz uciążliwości chorób wieku sędziwego pan Władysław jest człowiekiem o nadzwyczajnej wręcz pogodzie ducha i poczuciu humoru. Bez wahania zgodził się opowiedzieć nam swoją historię.   


[1] Parafraza tytułu opowiadania Tadeusza Borowskiego – „U nas, w Auschwitzu” – lektury obowiązkowej w III klasie LO 
Jest pan jednym z najstarszych mężczyzn w Krzemienicy.
Ze starszych ode mnie, którzy żyją zostali tylko Kiwała, stary organista i Stach Szubart
z Jawornika (dzielnica Krzemienicy – przyp. MO). Potem ja jestem czwarty. Z mojego roku już nie ma ani jednego chłopa. Ale bab jest kilka (śmiech).
Proszę nam opowiedzieć o swoim dzieciństwie.
Mieszkałem z rodzicami, młodszym o dwa lata bratem Janem oraz naszym dziadkiem – ojcem matki w starym domu, który stał na miejscu tego domu. Moi rodzice, jak większość mieszkańców, byli rolnikami. Ojciec jako inwalida
z  I wojny światowej dostawał od państwa skromną rentę.
W roku 1928 poszedłem do szkoły. Zima w tym czasie była bardzo sroga. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek później zdarzyła się aż taka. Drzewa aż pękały z mrozu. Mój ojciec,  przedzierając się przez zaspy kilka razy zaniósł mnie do szkoły.  Przychodziło wtedy na lekcje może troje, czworo dzieci. Nauczycielka sadzała nas koło pieca. Potem szkołę zamknięto z powodu mrozów. Naukę w szkole zakończyłem na piątej klasie. Później, niedługo przed wojną, w Domu Ludowym zorganizowano kurs nadzwyczajny, w którym wziąłem udział. Uczestniczyły w nim osoby w różnym wieku, które nie ukończyły szkoły powszechnej. Egzamin zdałem pomyślnie i do dziś mam świadectwo ukończenia tego kursu.
Czy tu, w Krzemienicy mieszkali Żydzi przed wojną?
Przed wojną było tylko dwóch Żydów. Tu gdzie jest sklep przy domu kultury mieszkał Hersiek, a drugi Żyd mieszkał w kamienicy za zakrętem w stronę Łańcuta. Hersiek jeszcze przed wojną się wyprowadził. Powiedział, że ucieka przez sąsiada, który często „rozrabiał”, kiedy wypił w jego karczmie. Gdy wyjeżdżał to śmiał się i mówił: „wy nawet nie zdajecie sobie sprawy ile ja mam pieniędzy!” Bo rzeczywiście, wszyscy chodzili do niego do karczmy. Kiedy widział, ze ktoś jest pijany i nie ma pieniędzy, to chętnie dawał na zeszyt. Ale nie zapisał np. ćwiartki wódki, tylko od razy cały litr.
Czy w latach 30.  spodziewaliście się że będzie wojna?
Ludzie mówili tak: „póki Piłsudski żyje to wojny nie będzie”. Kiedy marszałek zmarł, nastał Rydz-Śmigły. On nie zdawał sobie sprawy jak słaba jest armia. Polska miała bardzo mało sprzętu bojowego. Niedługo przed wojną organizowano zbiórki, np. na zakup samolotu dla wojska.
W jaki sposób dowiedział się Pan o wybuchu wojny?
W lecie 1939 już cała wieś mówiła, że będzie wojna. Niedługo po wybuchu pan Wiśniowski szedł przez wieś i wołał: „Wojna! Niemiec przerwał polską granicę!” Wtedy zapanowała trwoga. Kilka dni później pojawiło się wielu uciekinierów. Pamiętam ten proch na drogach – wtedy nie było asfaltu. W tym czasie przez dwa tygodnie nie było deszczu. Niemcy wpuścili swoich dywersantów, którzy mieli siać zamęt i namawiać ludzi do ucieczki. Nas nakłaniano by uciekać na wschód, za San, bo tam będzie opór.[1] Niektórzy brali bochenek chleba i szli. Jednak wracali do domu zaraz, gdy chleb się skończył.
Czy całe rodziny też uciekały na wozach ze swoim dobytkiem?
Nie. Tylko pojedynczy, głównie młodzi mężczyźni, którzy chcieli iść do wojska. Ja, mój brat, ani nasi koledzy nie poszliśmy. Okazało się, że słusznie. Gdybyśmy dotarli za San to dostalibyśmy się w ręce Sowietów.
Proszę opowiedzieć o wkroczeniu Niemców. Jak się zachowywali?
Do Krzemienicy przybył pułk na spoczynek. U nas w domu zakwaterowano dwóch żołnierzy oraz trzy konie w stajni. Żołnierze spali w Domu Ludowym, tam też mieli stołówkę. Do nas przychodzili, by spędzić wolny czas. Wiele rozmawialiśmy. Jeden z nich nawet znał historię, wiedział o bitwie pod Grunwaldem. Drugi był hitlerowcem, ale mimo to żył dobrze z ludźmi. Zwykli żołnierze raczej nie wyrządzali krzywdy ludności. Co innego żandarmeria, która stacjonowała w Łańcucie. Najgorsze jednak było gestapo, którego na szczęście nie było w naszym powiecie. Kto trafił na gestapo, ten nie wracał żywy. Baliśmy się też Polaków, którzy współpracowali z okupantem. Był nawet taki jeden, który witał Niemców z kwiatami, gdy wkraczali. Było wielu konfidentów. Nawet nie wiedziało się, kto donosiChodzili po wsi i obserwowali na przykład, kto miele zboże w żarnach (było to zakazane przez Niemców). My też mieliśmy żarna.
Jeżeli już pan wspomniał o żarnach, to proszę teraz opowiedzieć, co się jadło w czasie wojny?
Kapusta i ziemniaki to było podstawowe jedzenie. Kluski razowe, jeżeli się zmieliło trochę pszenicy w żarnach. Ludzie mieli krowy, więc jadło się masło, ser. Prawie nic nie można było kupić. Świni nie wolno było zabić, bo trzeba było ją Niemcom oddać. Kto zabił i nie oddał to przyjechali i zabierali mięso. Na przykład z domu sąsiadów zabrali prawie całą świnię, bo ktoś doniósł. Tylko sadło udało się sąsiadce ukryć.
A co się piło w czasie wojny? Jak ludzie robili samogon?
Buraki cukrowe kroiło się do garnków i tak kisiły się przez jakiś czas. Potem gotowało się to na kuchni, podłączało się rurki, podstawiało balię, która musiała być zimna żeby się skropliła para wodna. Potem kapało. Najpierw spirytus, a później już wódka. Albo z żyta się robiło zacier. Zboże trzeba było ześrutować i też tak samo zakisić.
Proszę opowiedzieć coś więcej o życiu codziennym.
Kiedy tylko na zewnątrz zaczynało się ściemniać, to zaczynała się godzina policyjna. Trzeba było zaciemniać okna, nie wolno było świecić światła w domu.
Niemcy za sam wygląd mogli wysłać człowieka do obozu. Oni uważali, że ten, kto np. ma brodę to się maskuje. Raz staliśmy na moście z dwoma kolegami i akurat szli Niemcy. Popatrzyli na nas i mówią: „Polnisch Partisan!”
O właśnie, proszę opowiedzieć o podziemiu w naszej okolicy.
Działała tu Armia Krajowa, oczywiście nikt się nie przyznawał, że do niej należy. Wiem, że sąsiedzi należeli. Ktoś oskarżył pana Filipińskiego, że działa w AK i potem Niemcy go zastrzelili. Szubarta z Jawornika  też ktoś oskarżył. Przyjechali Niemcy, jeden na „powitanie” uderzył go w twarz. Szubart pytał: „to wolno tak bić?” A on na to: „wolno nawet zastrzelić!” Wziął pistolet i zastrzelił. Jego siostra chciała go zasłonić i Niemiec przestrzelił jej rękę. Innego znowu oskarżyli o ukrywanie Żydów. Wzięli go i zaginął bez śladu. Bardziej jednak niż partyzantów tępili bandy, które kradły.
Słyszałem, że był pan w „junakach” ( utworzona przez Niemców Służba Budowlana – Baudienst, do której siłą wcielano młodych Polaków. Potoczna nazwa pochodzi od przedwojennych, ochotniczych Junackich Hufców Pracy – przyp. MO). Jak wyglądała taka „służba” ?
Byłem przez miesiąc w Jarosławiu, a potem przez siedem miesięcy w Pełkiniach – 6 km na zachód od Jarosławia. Pracowaliśmy przy budowie kolei. Każdy miał wyznaczony kawałek działki, którym się zajmował. Wyznaczone normy były nie do wykonania, dlatego trzeba było oszukiwać, kiedy Niemcy nie patrzyli. Kto nie wykonał normy to nie dostawał obiadu. Sam obiad składał się z zupy z buraków pastewnych lub zupy ze zmielonej mieszanki ślazu (roślina lecznicza – przyp. MO)  i trawy. Do tego dostawaliśmy bochenek chleba, który miał starczyć na cały tydzień. Kiedy mnie zwolnili ze służby to zabrali brata. Jego wzięli już na cały rok.
Czy tam w „junakach” spaliście na miejscu?
Tak, mieszkaliśmy w barakach, spaliśmy na łóżkach trzypiętrowych. Kierował nami tzw. „Vorarbeiter”.
Czy płacili wam coś za te robotę?
A gdzie płacili! (śmiech) To była darmowa praca. Za tę zupę się robiło, za te buraki. Grosza nie dali.
No tak. Proszę opowiedzieć o obozie, bo wiem, że był Pan w obozie pracy w Pustkowie. Jak się Pan tam dostał?
O, to dłuższa historia. W Krzemienicy były grupy, które działały jako AK, ale były to zwyczajne bandy rabunkowe. Jeden z okradzionych dał znać na policję. Policja zarządziła warty. Ustanowiono stałych wartowników, w tym mnie. Jedna noc w tygodniu przypadała mi na wartę. Poza tym wyznaczono dyżury według numerów domów. Musiała pójść jedna osoba na ok. 10 – 15 numerów. Pewnego razu komendant wyznaczył dyżur mnie, oraz osobom z domów przy drodze do Łańcuta, mieszkających obok figury tzw. „Grunwaldu”. Poszedł pan Fajgier oraz Henryk Szubart. We trzech patrolowaliśmy odcinek od skrzyżowania (koło obecnej szkoły) do Czarnej. Do północy przeszliśmy więc spokojnie w tę i z powrotem. Po północy przyszła inna zmiana warty. Na drugi dzień okazało się, że tej nocy okradziono pana Nycza – właściciela młyna wodnego przy granicy z Czarną  (obecnie na miejscu  dawnego młyna budowana jest autostrada A4 – przyp. MO). Dwa albo trzy dni później usłyszeliśmy z bratem, że jakaś furmanka zatrzymuje się obok naszego domu. Janka ledwie co zwolniono ze służby w „junakach”. Nawet nie wyjrzałem przez okno, już wiedziałem, co się dzieje. Powiedziałem tylko: „Janek wstawaj, bo Niemcy przyjechali!” Uciekał tylnymi drzwiami domu. Ja ledwie obejrzałem się za siebie i już słyszę „Halt!”. Akurat to ten Kokott był ( Josef Kokott – zgermanizowany Czech, żandarm z Łańcuta, znany z wyjątkowego okrucieństwa – przyp. MO). Stanęliśmy. Miałem w ręku nóż, bo wcześniej robiłem coś w domu. Opuściłem go szybko na ziemię, żeby Niemcy nie pomyśleli, że chcę się na nich rzucić. Kokott uderzył mnie w twarz. Potem zawieźli nas do Łańcuta do siedziby policji. Na miejscu byli już pozostali wartownicy. Komendant policji zwołał sąd doraźny. Z tego, co mówili „sędziowie” zrozumiałem tylko: „Sechs Woche”– skazali nas na sześć tygodni obozu. Zamknięto nas w areszcie, gdzie czekaliśmy na pociąg. Potem zajęli się bratem. Tłumaczył się, że nie mógł wartować tamtej nocy, bo był w tym czasie w „junakach”. Pokazał legitymację, której nie zwrócił przy zwolnieniu ze służby. Niemcy stwierdzili, że uciekł i od razu zadzwonili tam, gdzie pracował. Kiedy okazało się ze wszystko w porządku to puścili go do domu. Zanim jednak wyszedł z budynku to spotkał Kokotta. Żandarm powiedział, ze za trzy dni pojedzie transport na roboty i Janek ma się zgłosić gotowy do wyjazdu.
Nas pod eskortą zawieziono pociągiem do  Pustkowa. Okazało się, że obóz był nie w samym Pustkowie, lecz za stacją Kochanówka. W obozie zabrano nam nasze ubrania i kazano się przebrać w drelichowe stroje, które zostały po zmarłych radzieckich jeńcach (przebywało tam wielu Sowietów, część umarła na tyfus). „Malarz” namalował na spodniach lampasy, a na bluzie trójkąt w kolorze czerwonym. Każdy kolor oznaczał inne „przestępstwo”, po tym Niemcy rozpoznawali więźniów. Czerwony był najgorszy – oznaczał więźnia politycznego.  Na plecach przyszyli nam białe szmatki z numerami. Mój numer był: 1937. Pamiętam do dzisiaj.           Sam obóz przypominał małe miasto, położone w środku lasu sosnowego. Pełno było baraków i ludzi. Gospodarkę prowadził Niemiec „Bauer”. Budowano baraki i kolej. Jeżeli jakiś ważniejszy Niemiec potrzebował ludzi do roboty to przychodził do obozu. Więźniów do roboty przydzielali strażnicy. Henryk Szubart  i ja zawsze staraliśmy się trafić do grupy, która pracowała w polu. Gdy nie trzeba było tylu robotników rolnych, to strażnik nas cofał z powrotem i kazał czekać na przydział do innej grupy. Szliśmy do roboty czwórkami w grupie ok. 50 – 100 osób, obstawieni dookoła przez Niemców. Czasami zamiast Niemców pilnowali Ukraińcy.  Początkowo też się znęcali nad nami, ale później traktowali nas lepiej niż Niemcy. To dlatego, że wśród więźniów też byli Ukraińcy, a w masie ubranej w obozowe stroje nie dało się rozpoznać kto jakiej jest narodowości.   
Na Zielone Świątki Niemcy świętowali, więc nie brali nas do roboty. Urządzili sobie zabawę: takie zawody więźniów, np. bieg we workach, skok przez poprzeczkę, itp. Rozdawali paczki z Czerwonego Krzyża. Ja dostałem paczkę dzień wcześniej, więc nie poszedłem. Stanęliśmy z kolegą z tyłu by przyjrzeć się tym zawodom. Nagle podszedł do nas strażnik z pistoletem. Wziął nas czterech i kazał iść w kierunku baraku. Tam pod ścianą stała podłużna skrzynia. Niemiec kazał ją otworzyć. Na szczęście ja nie otwierałem. Ten, który otworzył aż się wzdrygnął i odskoczył na bok. W tej skrzyni leżało nagie ciało mężczyzny. Strażnik tylko się roześmiał. Rozkazał wziąć nam czterem tę skrzynię i nieść za obóz. Doszedł jeszcze drugi strażnik z pistoletem. Szliśmy kawałek, pod górkę. Niemcy śmiali się i śpiewali kościelną pieśń pogrzebową. Wśród sosen była piwnica, coś w rodzaju bunkra. Z wierzchu, co kawałek znajdowały się niewielkie otwory. Strażnik otworzył drzwi. Kazał nam „wysypać” zwłoki w tej piwnicy. Przy każdym otworze było mnóstwo ciał zastrzelonych ludzi. Wszędzie czuć było zapach chloru, który zaraz uderzył mi w oczy. Gdy wyszedłem to przez chwilę byłem oślepiony. Jeden z Niemców zaprowadził nas na górkę. Tam były usypane dwa albo trzy wały. Chwalił się, że tu przywozi się ludzi na rozstrzelanie. Oni płaczą, błagają na kolanach żeby ich wypuścić, a on im zawsze mówi: „po to przywieźli was żeby puścić? Nein! Schießen!” Potem ciała wrzucano tymi otworami do piwnicy. W Oświęcimiu palili ludzi w krematoriach, a  w Pustkowie układali stosy z drewnem*. Nie widzieliśmy, kto to robił, ale na pewno więźniowie, a Niemcy stali i rozkazywali. Kapo w obozach byli Polakami, też więźniami tak jak my, ale mieli władzę i znęcali się nad innymi. Pamiętam, że trzech chłopaków z Krzemienicy trafiło do Oświęcimia.  W tym wasz sąsiad, Józef Mazur. Po niedługim czasie przyszło pismo do domów, że Mazur i Kuźniar zmarli. A ten trzeci przeżył. On „podlizywał się” Niemcom i został kapo. Podobno bardzo znęcał się nad innymi, zwłaszcza prześladował księży. Po wojnie wrócił do domu, później się ożenił. Jednak to znęcanie weszło mu już w krew i potem maltretował swoją żonę.
Jak wydostał się pan z obozu?
Już wtedy, gdy nas osądzili, wpisali w aktach, do kiedy mamy być w obozie. A Niemcy bardzo tego przestrzegali. W obozie rano był apel. Stawaliśmy piątkami przed barakiem. Strażnik wyczytał numery, które miały wystąpić z szeregu (w tym 1937). Wzięli nas do innego baraku, tam były już nasze ubrania w workach. Przebraliśmy się. Potem nawet podwieźli nas samochodem na stację i pytali czy mamy pieniądze na bilet. Szubart miał, więc mi pożyczył. Nam udało się wyjść, bo mieliśmy wyrok. Kto siedział bez wyroku to „przepadł”. Potem, gdy likwidowali obóz to część osób wywieźli, a część zginęła. Niektórym udało się wrócić.
Proszę opowiedzieć o końcu wojny.
Każdy czekał na ten koniec. Pewnego dnia po żniwach pojechaliśmy posiać rzepę w pole na Kolonii (zachodnia dzielnica Krzemienicy, granicząca ze Strażowem – przyp. MO), przy torach. Nagle było słychać huk armat i strzały, gdzieś zza Wisłoka. Trzeba było wracać, bo koń się spłoszył i nie dało się pracować. Potem pokazali się pierwsi Sowieci na motocyklach. Następnie szła główna armia. Było ich dużo jak mrówek. Sama artyleria jechała bez przerwy dwa lub trzy dni. Czołgi przewróciły wierzby nad rzeką (niewielka rzeka zwana Marcinówką, Mikośką lub po prostu Potokiem Krzemienickim – przyp. MO) i przejechały po nich jak po moście.
A jak się zachowywali Rosjanie?
Rosjanie? A w jednym domu ukradł, w drugim sprzedał za samogon, potem spił się (śmiech). U nas był jeden, który miał od jednego kąta pokoju do drugiego pełno flaszek samogonu. Bardzo dużo ich ginęło przez pijaństwo. On mówił: „ubijut to ubijut, nas mnogo jest!”
Ten samogon mieli od ludzi, tak?
Dokładnie. Ubrania i buty przeważnie mieli przysłane od Amerykanów. Dostał taki jeden buty, od razu poszedł do któregoś domu i sprzedał (śmiech). Nawet brat wymienił się z jednym na parę butów. Rosjanin wziął stare, dziurawe. Takie było to wojsko: karabiny na sznurkach, bo rzemienie posprzedawali. Pewien Rosjanin stanął sobie w niedzielę na drodze i ludzi do kościoła nie puścił. Taki komunista. Był też jeden major, który lubił wypić. U nas mieszkał jego podwładny. Zaprosił kiedyś majora do siebie. Nalał mu chyba ze trzy szklanki samogonu. Po pijanemu major wspominał swojego syna i córkę, którzy też byli majorami. Oboje zginęli. Gdy ich wspominał to dostawał obłędu. Aż pouciekaliśmy z domu. Na szczęście jego adiutant i nasz lokator byli trzeźwiejsi od niego. Rzucili się na szyję do majora, że tak go kochają. Tymczasem jeden z nich wyjął majorowi pistolet i schował. Dobrze zrobił, bo nie wiadomo, co by się stało. Potem major poszedł, a ten jego podwładny, który u nas mieszkał prosił, żeby nie wpuszczać majora gdyby tu przyszedł za chwilę. No i faktycznie przyszedł, ale mama bała się go nie wpuścić, więc wszedł. Pytał podwładnego: „gdzie moje róża?” – bo tak nazywał pistolet. W końcu ten mu oddał, bo major trochę otrzeźwiał. Innym razem znowu dali nam na kwaterę obserwatora. Kiedy miał iść na front na drugi dzień to nie mógł spać, chodził po domu niespokojny. Miał bardzo niebezpieczna funkcję: musiał podejść jak najbliżej Niemców i dawać znaki artylerii, gdzie mają strzelać…I tak to było w czasie wojny.
Dziękujemy serdecznie za wywiad.







[1] Informacje oznaczone kursywą trzeba potwierdzić, wdzięczni będziemy za informacje od czytelników

Pamiętam. Zapiski Józefa Lorenca

Wspomnienia  dr Józefa Lorenca .

Józef Lorenc urodził się w 1928 roku. W chwili wybuchu wojny miał więc 11 lat. Proszony o wspomnienia z tych czasów nie przypomina sobie dziecięcych zabaw. Widocznie w warunkach zagrożenia życia dzieci dojrzewały szybciej. Jemu wojna zabrała dzieciństwo. Pan dr Józef Lorenc pamięta głównie prace domowe i na roli. Kilka razy był w środku zdarzeń tragicznych. Oto co dla nas zapisał:

Pamiętam…
1. We wrześniu 1939 szedłem z moją mamusią na targ do miasta Łańcuta. Niosłem w koszyku koguty na sprzedaż. Przed miastem był tak zwany  Park Angielski – ogrodzony teren okolony drzewami. (Obecnie na tym miejscu znajduje się Miejski Dom Kultury i Szkoła Podstawowa Nr 2). W parku przy drzewach  - a były to grube topole – leżeli i siedzieli na ziemi jeńcy;  żołnierze polscy. Widziałem setki zielonych mundurów. Słyszałem jęki i ciche wołania: wody,… chleba…. Kora z drzew topoli była obdarta; to  jeńcy jak wysoko dostali rękami zdzierali z drzew korę i ssali trzymając ją w ustach, tak wielkie było pragnienie i głód.
Było chłodno, siąpił deszcz. Kobiety idące na targ rzucały jeńcom chleb. Moja mama też miała przygotowane dla nas kromki chleba zawinięte w gazetę i rzuciła je za ogrodzenie polskim żołnierzom. Oni zbierali z ziemi nawet okruchy chleba. Wzdłuż ogrodzenia chodził żołnierz, strażnik niemiecki, starszy już człowiek z karabinem na plecach i nie reagował , gdy przechodzące kobiety rzucały chleb jeńcom. Dla mnie – jedenastoletniego wówczas chłopca –ten widok polskich żołnierzy jako jeńców był wielkim przeżyciem, którego nigdy nie zapomnę.
2. W tym czasie , we wrześniu roku 1939 pani Potocka wraz z doktorem Jedlińskim zorganizowali dla jeńców – rannych i chorych żołnierzy polskich – szpital na ulicy Grunwaldzkiej w Łańcucie. Produkty na wyżywienie chorych przywożono z pobliskich folwarków. W tym prowizorycznym szpitalu było około stu chorych żołnierzy.
3. Nasz dom stał na skraju wsi, obok rozciągały się łąki, a dalej pola. Przez okres trzech miesięcy rodziny żydowskie Naftule i Mendle sypiały w naszym obejściu w nocy w stodole na słomie. Sami sobie otwierali boisko w stodole, a wczesnym rankiem szli  łąkami na własny grunt, by ukrywać się w dzień w zbożach. Grunt ten nazywano Klimasówką, gdyż wcześniej należał do Klimasa. Moja mama nocą przynosiła Żydom na boisko w garnku mleko i błagała, aby rankiem wcześnie wychodzili ze stodoły, bo nas Niemcy zamordują.
Byłem świadkiem zamordowania pięciu Żydów; tych właśnie Naftuli i Mendlów przez Kokotta - szefa Gestapo w Łańcucie. Grunt moich rodziców był obok pola Żyda Naftuli. Te grunty dzieliła miedza. Kiedy bronowałem na polu podorywkę wykonaną we wrześniu widziałem jak przyjechała furmanka, na której siedzieli dwaj Niemcy i dwaj granatowi policjanci. Z furmanki zszedł Niemiec, pamiętam był bez czapki, wyjął rewolwer i trzymając go w ręku jak do strzału szedł w moim kierunku. Za miedzą, w odległości 10 metrów ode mnie  rosła mieszanka zbożowa ( bobik, wyka, owies). Niemiec przystanął… Żydzi powstawali, wychodzili  z tego zboża i głośno wołali „daruj życie”, usiłując całować go po nogach.  Słyszałem jak  Niemiec mówił „dać złoto!”…. Po chwili padł  strzał . Klacz, która zaprzęgnięta była do brony parsknęła i chciała uciekać,  mocno trzymałem na lejcach. Za każdym strzałem chciała uciekać.Do pięciu ludzi  Kokott oddal 6 strzałów. Z Naftulami była w polu ich córka, dziewczynka w wieku 5, może 6 lat. Znalem ja, bo ze swoimi rodzicami przychodziła na ich pole. Ta dziewczynka po pierwszym strzale wstała i zaczęła uciekać. Kokott strzelił do niej ponownie.
Dokonany na Żydach mord widzieli chłopi, których spędzono w charakterze obławy, aby Żydzi nie uciekli. Chłopi stali w odległości 100, może 150 metrów z kijami, laskami.  Dla mnie dokonany na Żydach mord był wielkim i strasznym  przeżyciem. Z okien domu widziałem tez jak dwaj chłopi, niedalecy sąsiedzi przyjechali furmanką  i ściągali z tych zabitych Żydów ubrania i obuwie, włożyli na wóz i zawieźli na okop ·we wsi Dębina. ( okop to jest wyznaczone we wsi miejsce pochówku zwierząt padłych na chorobę zakaźną)
Po latach zostałem zgłoszony  do Wojewódzkiej Prokuratury w  Rzeszowie jako świadek tego dokonanego przez  Josefa Kokotta mordu. ( ). Na rozprawie sądowej rozpoznałem Kokotta. Trochę się postarzał, ale był to ten sam człowiek, który strzelał do Żydów na polach we wsi Dębina. Na rozprawę przyjechały też żona Kokotta i siostra żony. Odpowiadał na pytania w języku czeskim. Mówił, że strzelał na rozkaz. Było dużo zeznań świadków. Nie podobała mi się wypowiedź jednej pani z Łańcuta, która w czasie okupacji prowadziła wyszynk ( restaurację) i powiedziała, na rozprawie „Pan Kokott przychodził z rana do restauracji, wypijał jedną wódkę i prosił o zakąskę, za które zawsze płacił. To kulturalny pan.”
4.    W miesiącu sierpniu 1943 roku niosłem w worku na ramieniu mieszankę zbożową na poplon od Jana Kątnika z Dębiny, mego wujka. Byłem obok kapliczki w Dębinie, gdy nadjechał samochód niemiecki z czterema Niemcami. Jeden z Niemców wyskoczył z samochodu  i wołał; Partyzant hende hoch ! – ręce do góry!. Żądał okazania kenkarty. Powiedziałem, ze mam w domu. Bagnetem przebił worek w trzech miejscach. Mieszanka zbożowa wysypywała się. Wyszedł drugi Niemiec z samochodu i pyta o nazwisko. Mówię Lorenc. Parę razy powtórzył to nazwisko i powiedział po czesku – to Polak. Mówił coś jeszcze po czesku i pozwolili mi odejść.  Przeżyłem ten incydent bardzo, bo pod koszulą miałem dwie gazetki (bibuły) ”Wiem” przypasane paskiem od spodni. Wujek przechowywał gazetki    ( tak nazywało się prasę konspiracyjną ) w jednym z uli pszczelich. Prasę przynosił komendant Batalionów Chłopskich na gminę Kosina – Eugeniusz Borcz,  krewny mojego wujka. Ja przenosiłem gazetki potem we wskazane przez komendanta miejsca.
5. W lipcu 1942 roku otrzymałem kartę na roboty do Niemiec. Płakałem. Było nas w domu dwóch chłopców, ja i mój młodszy brat. Mój wujek doradził mojej mamusi, by zanieść koguty do policjanta granatowego, który mieszkał  we wsi Kosina – P. Paszczaka. On może wiele załatwić. Tak też zrobiłem;  dwa koguty w koszyku zaniosłem do domu policjanta w Kosinie. Żona policjanta zabrala koguty. Z drugiego pokoju wyszedł policjant       ( pamiętam, był  w koszuli) i zapytał co mnie tu sprowadza. Powiedziałem, ze mam kartę na roboty do Niemiec. Podszedł do mnie, nacisnął mi palcem pierś i polecił mi, żeby na komisji lekarskiej powiedzieć, że mnie w piersiach boli. Miałem się zgłosić w domu ludowym w Kosinie w ustalonym dniu z kartą – powołaniem do Niemiec. Szedłem z domu na komisję z płaczem. W drzwiach domu ludowego stał policjant Paszczak. Zabrał mi kartę i powiedział „ Uciekaj do domu !”. Do dnia dzisiejszego myślę o nim dobrze. Jestem mu wdzięczny za tę przysługę.
6. W roku 1942 dwa tygodnie chodziłem do odśnieżania drogi  na trasie Głuchów – Kosina. Były w tym czasie siarczyste mrozy i zaspy śniegu na 3 metry wysokie. Widziałem jak Niemcy jechali na front wschodni ubrani w białe kożuchy. Mój ojciec był wówczas chory.  Na nogach miałem drewniaki*.  Powiem jak wyglądał domowy sposób wytwarzania drewniaków: Podeszwy ciosane były z drewna i potem obite skórą wyprawianą też domowymi sposobami. Najpierw skórę pozbawić trzeba było sierści poprzez  moczenie w wodzie wapiennej. Tak z tydzień moczyła się skóra, potem wypłukiwało się skórę z tego wapna i resztek sierści. Wyprawianie to proces długotrwały. Korę ze świerka i dębu gotowało się i do tego wywaru zanurzało się skórę na 5 do 6 miesięcy. Aby kolor skóry był równomierny należało obracać od czasu do czasu tę skórę. W czasie wyprawiania wytrącało się białko.Dobrze wyprawiona skóra nie chłonęła wody, buty były suche, a drewniane podeszwy izolowały od zimna.

7.  W okresie okupacji hitlerowskiej w więzieniu w  Rzeszowie więziono Wincentego Witosa. Niemcy chcieli aby W. Witos utworzył kolaborujący z nimi rząd . Przyjeżdżali z Guberni z Krakowa do więzienia w Rzeszowie           i nalegali, aby Witos podpisał  zgodę na wzór Czechów. Wówczas można by powoływać Polaków do  wojska na front wschodni. Ratowali Witosa Akowcy, Bechowcy i Ludowcy.Za zgodą klucznika więzienia podawano Witosowi szklankę wody na podstawce. Pod dnem szklanki były angielskie pigułki. Po zażyciu takiej pigułki Witos przez sześć godzin miał wysoką gorączkę. Lekarz niemiecki za każdym razem stwierdzał, że Witos jest chory. Osobami, które podawały Witosowi pigułki byli Piotr Świetlik i Ungeheuer , którego imienia nie znam,, wiem tylko, że prowadził warsztat rzemieślniczy w Rzeszowie, Aby Ungeheuer mógł  wejść do więzienia – trzeba było wcześniej coś zepsuć , zgłosić i czekać.. Wiedzę o tej sprawie posiadam od Piotra Świetlika, z którym kilkanaście lat współpracowałem w szkole.* Dużą rolę w tym działaniu odegrał ten klucznik więzienia w Rzeszowie.

8. Ś.P. Władysław Morawski, pracownik wodociągów Potockiego, a ostatnio serwisant wodociągów w Technikum Rachunkowości Rolnej w Wysokiej wtajemniczył mnie jak działał w AK przy zrzucie angielskiej broni i przechowywaniu jej w zbiornikach wodnych we wsi Handzlówce. Mówiąc w skrócie – na dnie zbiorników wodnych było dużo mułu, około półtora metra. W  tym mule przechowywana była broń, wyciągano ją osęką przed akcją łańcuckich partyzantów.  S.P Władysław Morawski przekazał mi dokument osobisty dający mu prawo wstępu do zamku podpisany przez administrację zamku i szefa gestapo w Łańcucie. Pracując całe życie w wodzie Władysław Morawski nabawił się choroby, skutkiem której amputowano mu nogi po  kolana.

9. Pamiętam, jak boleśnie przeżyłem śmierć mojego brata ciotecznego Alojzego Kiełba. W czasie walk wojsk radzieckich z cofającymi się Niemcami leżałem z kuzynem na miedzy obok domu. Od  pocisków zapaliły się domy w sąsiedzkiej wsi Białobrzegi. Pożar ogarnął sześć domów. W naszym domu oprócz naszej rodziny mieszkali wtedy ludzie wysiedleni z Kamionki Strumiałowej. W czasie walk i wspomnianego pożaru wynosili  oni do ogrodu swój dobytek: bieliznę, ubranie, pierzyny, aby je uratować w razie pożaru domu. Niemcy widzieli ruchy ludzi wokół domu. Wystrzelili pocisk artyleryjski w prostej linii miedzy. Słyszałem jak mój kuzyn Alojzy leżący na tej szerokiej miedzy krzyknął „o jej” . Ja ze strachu leżałem jak zając pod miedzą – w głębokiej koleinie. Nie wiem jak to się stało. On zginął na tej miedzy. W szoku uciekłem do sąsiadów, wszedłem do obory i  schowałem się pod żłobem.       W oborze były dwie krowy.  Wieczorem przyszła z naftową latarnią starsza gospodyni doić krowy i wypatrzyła mnie wciśniętego pod krowim żłobem. Gospodyni – Katarzyna Benedyk miała wówczas z dziewięćdziesiąt lat. Po wydojeniu krów zabrała mnie do domu. Zjadłem posiłek. Działania wojenne trwały nadal. Byłem tam u Katarzyny Benedyk trzy dni. W czwartym dniu pobytu działania wojenne ustały, a po  błotnistej drodze jechało wojsko radzieckie. Katarzyna Benedyk zaprowadziła mnie do mojego rodzinnego domu. Radość rodziców że żyję  była tak wielka, że wszyscy płakaliśmy. Po moim zaginięciu w czasie walk  rodzice sądzili, że pocisk mnie „rozniósł po polach” do tego stopnia, ze nie ma co włożyć do grobu. Alojzego pochowano na cmentarzu w Białobrzegach.
  Kiedy jestem koło rodzinnego domu patrzę na miejsce upadku pocisku , głęboki dół, gdzie zginął mój kuzyn, a ja żyję. Za to że żyję, za otrzymane dobra staram się spłacać dług poprzez działania społeczne na rzecz ludzi starszych**


Józef Lorenc część II wspomnień 
Informacje z okresu okupacji  hitlerowskiej.

1. W  miesiącach letnich roku 1942 była bardzo trudna sytuacja na wsiach powiatu łańcuckiego i w samym Łańcucie. Niemcy nakładali na gospodarstwa wiejskie wysokie kontyngenty; dostawy zboża, mięsa, mleka i ziemniaków na rzecz Rzeszy. Na wsiach ludzie odczuwali głód.Podobnie było w mieście.  Były masowe łapanki młodych ludzi na roboty do Niemiec. Niemcy zamykali Polaków do więzień. Rolnik nie mógł dokonać uboju własnego tucznika na własne potrzeby, groziła za to kara więzienia.
W takiej trudnej sytuacji społeczno-gospodarczej pan Piotr Świetlik w porozumieniu z ludowcami i ZWZ przebrany w mundur kapitana niemieckiego i w asyście przekupionego żołnierza ( Austriaka) udał  się do hrabiego Potockiego do zamku. Rozmowa odbyła się w gabinecie ordynata. Piotr Świetlik prosił hrabiego Potockiego aby wstawił się do Niemców z prośbą o pomoc i ochronę Polaków.
Potocki rozpoznał Świetlika, żachnął się i wykazał zdenerwowanie.  Świetlik odpowiedział: „Panie hrabio – ja tu nie jestem sam, za mną stoją chłopi”.
Potem okazało się, że na bramie zamkowej już nigdy nie pełnił warty Niemiec, który ułatwił wejście do zamku. Oznaczało to, że Potocki powiadomił  Niemców o tym zdarzeniu. W swoim pamiętniku hrabia Potocki napisał na stronie 230, że rozmawiał z agentem Świetlikiem.

2. W roku 1940 przyjechał do Łańcuta general Michał Karaszewicz -Tokarzewski. General ubrany był jak turysta,  z plecakiem na plecach. Furmanką przyjechał do wsi Sonina  do Alfreda Hadława – działacza ludowego. W obecności generała członkowie ZWZ złożyli przysięgę działania konspiracyjnego w ramach tej organizacji.Następnie  Piotr Świetlik zobowiązany został przez ZWZ do przeprowadzenia generała Tokarzewskiego na Węgry.  Przejście to miał ułatwić nadleśniczy w Dukli inż. Roman Gesing, późniejszy minister leśnictwa.
Granica z Węgrami prowadziła przez las i kawałkami biegła wzdłuż bardzo wąskiego strumienia. Drogę wskazywał leśnik. Kiedy generał Tokarzewski przekroczył granicę i pomachał ręką na znak, że jest już na ziemi węgierskiej,  Piotr Świetlik, który  przez całą drogę niósł na ramionach pług, (rzekomo do kowala) poczuł jak  bardzo był zmęczony. Położył się na chwilę przy kopie siana na łące należącej do nadleśnictwa i zasnął. Obudził się w momencie, gdy pies niemieckich strażników szarpał go za ubranie. Przybiegli dwaj strażnicy niemieccy, którzy kazali Świetlikowi iść z nimi i przyprowadzili go do Nadleśnictwa w Dukli. 
 Nadleśniczy , wspomniany wcześniej Roman Gesing który biegle władał językiem niemieckim,  zaprosił Niemców na ucztę, a Świetlika kazał zamknąć w oddzielnym pokoju. Klucz od tego pokoju oddał Niemcom. Żona Gesinga i służąca miały gościć Niemców; podano dużo wódki i pieczonego indyka. Nadleśniczy pił alkohol ostrożnie. Kiedy Niemcom chwiały się głowy z wypicia nadmiaru alkoholu -  nadleśniczy dał sygnał służącej, aby otworzyła okno. Piotr Świetlik czmychnął przez to okno. Biegł brzegiem strumyka, żeby zatrzeć ślad. Gdy Niemcy oprzytomnieli – ruszyli z psem na poszukiwanie uciekiniera. Bardzo byli zdenerwowani.
Całą tę opowieść snutą w trakcie rozmowy ministra Gesinga z Piotrem Świetlikiem słyszałem osobiście w gabinecie ministra. W tym czasie byłem zastępcą dyrektora Technikum Rachunkowości Rolnej i razem z dyrektorem Świetlikiem byliśmy w sprawach służbowych w Warszawie. Minister (ludowiec) przyjął nas bardzo serdecznie. Przy herbatce i kieliszku dobrej wódki obaj panowie ze wzruszeniem wspominali wspólne przeżycia z okresu okupacji.


 3). W miesiącu kwietniu 1043 roku we wsi Markowa pow. Łańcut w mieszkaniu pana Homy odbyła się tajna konferencja ludowców i bechowców powiatu łańcuckiego z udziałem Ministra Rolnictwa Rządu Londyńskiego ( na kraj) - pana Zygmunta Załęskiego. 
W tym czasie Niemcy ponosili na froncie wschodnim duże straty. Zbliżał się koniec wojny.
Na konferencji w Markowej uczestnicy dyskutowali na temat przeprowadzenia reformy rolnej w powiecie łańcuckim. Do podziału gruntów hrabiego Potockiego dla chłopów było 2000 hektarów. Stanowiska dyskutantów były różne. Jedni uważali, że reformę należy przeprowadzić w majestacie prawa, inni byli przeciwni, a jeszcze inni proponowali przydział ziemi z reformy rolnej robotnikom folwarcznym i małorolnym chłopom po 5 ha i 1 ha ( aby więcej ludzi skorzystało z reformy). Pełnomocnikiem w sprawie planowanej reformy rolnej dla  Ziemi Łańcuckiej  wybrano Jana Bożka ze wsi Białobrzegi pow. Łańcut.
     W czasie dyskusji Zygmunt Załęski podniósł problem rozwoju oświaty rolniczej na wsi - organizację szkół rolniczych w w budynkach po-folwarcznych hrabiego Potockiego. Temat podchwycił obecny na naradzie Piotr Świetlik.
   Po zakończeniu wojny działacze ludowi zorganizowali w Łańcucie Gimnazjum Mechaniki Rolnej, a we wsi Wysoka - Gimnazjum Rolniczo-Spółdzielcze. Były to pierwsze tego typu szkoły rolnicze w Polsce. We wsiach Głuchów, Handzlówka, Krzemienica i Wola Mała w powiecie łańcuckim zorganizowano Szkoły Przysposobienia Rolniczego. 



*Pan dr Józef Lorenc był przez długie lata dyrektorem Technikum Rachunkowości Rolnej w Wysokiej.
** Pan dr Józef Lorenc jest członkiem Zarządu Łańcuckiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku, jak również cenionym wykładowcą zapraszanym do licznych podkarpackich UTW. 



sobota, 26 listopada 2011

Witamy na blogu

"Okupowana młodość" jest początkiem nazwy projektu "Okupowana młodość -
 o  zwyczajnym  życiu  w niezwyczajnych czasach wojny i okupacji" .

Projekt rozpoczęliśmy jesienią 2011. Polega on na zbieraniu wspomnień najstarszych mieszkanców miasta Łańcuta i okolic. Dzieciństwo lub młodość tych osób przypadły na czas działań wojennych i niemieckiej okupacji. Interesują nas również lata przedwojenne i powojenne - pierwsza  połowa XX wieku.