środa, 20 marca 2013

Józef Jeżowski - Husów, ciąg dalszy wspomnień


Wojna i alkohol
Mimo niemieckiego zakazu, alkohol wytwarzano dość powszechnie, tym bardziej kiedy to prawo przestało obowiązywać, czyli po wkroczeniu wojsk radzieckich. Domowy "przemysł" wytwarzania wódki, czy jak wówczas mówiono, pędzenia bimbru rozwijał się doskonale. Wódka była jakby drugim pieniądzem, potrzebnym przy wielu okazjach, czasem handlowych ale przede wszystkim towarzyskich. Dlaczego tak się działo? Być może zwiększano w ten sposób możliwości handlowe, a także urozmaicano
towarzyskie spotkania, wymianę poglądów na temat bieżącej sytuacji. Nie zależnie od przyczyn, bimbrownictwo rozwinęło się do tego stopnia, że zaczęło powodować szkody na zdrowiu
i społeczną degradację Produkowano go ze wszystkiego co było dostępne w gospodarstwie. Z kartofli, buraków cukrowych, żyta, a pewnie i wielu innych kombinacji zależnie od posiadanych zapasów.
     Był to alkohol źle oczyszczony i powodował wiele zdrowotnych kłopotów, włącznie z utratą wzroku. Mimo tego częstowano się nim przy każdej okazji. Radzieccy żołnierze byli karani za picie alkoholu, ale też mieli wielką słabość do niego. Zdarzało się więc że często łamali ten zakaz. Któregoś późnego.
wieczoru usłyszeliśmy na podwórku jakiś hałas, zwłaszcza odgłosy spłoszonych kur. Ojciec wyszedł z naftową lampą na podwórko gdyż elektryczności wówczas w Husowie nie było, sprawdzić co się dzieje. Spotkał radzieckiego .żołnierza wychodzącego z kurnika z dwiema kurami pod pachą. Zapytany co tu robi,
odpowiedział zataczając się z lekka,"nicioło, nicioło, konie fikajutsia". Istotnie kilka wojskowych koni stało wówczas w naszej stodole, ale ich opiekun celowo trafił do kurnika, aby swoje żołnierskie
"meni" nieco urozmaicić pieczonym na ognisku kurczakiem.

.
Wojenne święta Bożego Narodzenia
Były również w tym trudnym czasie chwile przyjemne i miłe. To okres świąt Bożego Narodzenia.
 Tu opowiem o mojej wigilii z roku 1944. Zapamiętałem ją wyjątkowo dokładnie. U niektórych
husowian nadal zamieszkiwali uchodźcy z Kresów Wschodnich, a także ci którzy musieli uchodzić z życiem
 z bombardowanej i niszczonej przez Niemców stolicy. Już długo przed świętami spadł spory śnieg i było mroźno. Byliśmy zaproszeni na wigilię do naszego bliskiego sąsiada, Jana Lichoty, w latach późniejszych
długoletniego husowskiego sołtysa. Wigilię urządzała pani Michalakowa, warszawianka, która wyjechała z walczącej Warszawy wraz z 14-to letnim synem Zbyszkiem i schroniła się u nich. Była osobą niezwykłą pod każdym względem. Inteligentna, ładna, towarzyska, zaradna i bardzo miła. Cóż można więcej od życia żądać. Jej mąż był pilotem myśliwców i w tym czasie walczył w polskich dywizjonach lotniczych nad Anglią.
Zaprzyjaźniła się też z moimi rodzicami i zaprosiła nas na wigilię. Mimo wojennych trudnych warunków, wigilia była okazała. Piękna duża choinka z szklanymi bombkami, co w tamtych czasach było rzadkością, nakryty duży stół odpowiednio przybrany, to robiło wrażenie. Ale przecież świąteczny nastrój tworzą go-.
ście. Były śpiewane kolędy, wcześniej opłatek, a do kolęd przygrywał na skrzypkach mój wujek, Paweł, człowiek bardzo wesoły i dowcipny. Był wówczas kawalerem „do wzięcia” i wiele husowskich
panienek marzyło o kimś takim (...)
 Po wigilii wręczenie prezentów,    które były zapakowane i przewiązane kolorową wstążką i czekały pod choinką. Gromadka dzieci oczekiwała z niecierpliwością na rozdanie świątecznych prezentów. Wreszcie przyszła kolej na mnie Otrzymałem swoją paczkę. Były tam kolorowe cukierki, jakieś ciastka, orzechy, pomarańcze i samochodzik zabawka. Były to artykuły w tamtym czasie trudne do zdobycia i niespotykane.
Gdzie pani Michalakowa zdobyła je, trudno mi powiedzieć.

Wielkanocna wycieczka
Tu opowiem o mojej ostatniej już wojennej Wielkanocy roku
1945. 
   Był nieco mroźny poranek, jednak bezchmurne niebo zapowiadało
ciepły słoneczny dzień. Rodzice i starsze rodzeństwo wybierało się do kościoła
 na Mszę Rezurekcyjną. Ja miałem jednak pozostać w domu. Myślę że ze
względu na brak stosownego ubrania. To co miałem, nadawało się tylko do
 zabawy na podwórku.
Przed wyjściem z domu matka przyniosła mi kawałek słodkiego ciasta, żebym miał się czym zająć kiedy oni będą na Mszy Rezurekcyjnej. Apetyt miałem wówczas doskonały, zwłaszcza na taki świąteczny rarytas który pojawiał się na naszym stole może tylko dwa razy w roku. Toteż ciasto zniknęło, zaledwie
rodzina przekroczyła próg domu. Co było robić.Pokręciłem się trochę po pustym mieszkaniu, wreszcie postanowiłem że też pójdę do kościoła. Znalazłem jakieś buty, o wiele za duże jak na moje nogi, w dodatku nie potrafiłem ich zasznurować. Było to zbyt skomplikowane, więc doszedłem do wniosku, że jeśli będę
trochę ciągał nogami, to przecież butów nie pogubię. Rzeczywiście, pierwsza próba wypadła doskonale,byłem pewien że wycieczka się powiedzie. Przeszkadzały wprawdzie wlokące się po
ziemi sznurowadła, ale co tam taki drobiazg. Zostawiłem otwarty dom i ruszyłem w drogę. Wnet pojawiła się pewna trudność, bo trzeba było przejść przez rzeczkę po ułożonych w pewnych odstępach kamieniach, Miałem problem, bo za duże buty, w dodatku nie zasznurowane, stwarzały ryzyko że ich pogubię. Ale
siedzenie samemu w domu nie było dobrą alternatywą. Pomyślałem, spróbuję, może się jakoś uda. Pierwszy krok był udany,ale drugi już nie. Nabrało się do buta zimnej wody co ostudziło mój zapał, jednak nie miałem wyboru. Następne dwa kamienie "zaliczyłem" bo były trochę bliżej siebie. Już na drugim brzegu oceniłem
sytuację i doszedłem do wniosku że mogę kontynuować swoją wyprawę. Wprawdzie w jednym bucie chlapało trochę wody, ale co tam, drugi but był suchy. Szedłem zmarznięty bo ranek był chłodny a mój ubiór był bardzo przypadkowy. Kiedy znalazłem się na górce, pod kościołem, blisko domu Grzegorza
Stysia, (dziś w tym miejscu stoi nowy ładny domek) postanowiłem się ogrzać się w promieniach wschodzącego słońca, które na białej ścianie drewnianej chałupy sprawiały wrażenie ciepła.
Usiadłem na gzymsie glinianej podmurówki i czekałem kiedy skończy się Rezurekcja. Do kościoła nie odważyłem się iść bo wiedziałem że w takim tłumie nikogo z rodziny nie znajdę. Słuchałem więc wielkanocnych pieśni które poprawiały mi nastrój i czekałem. Kiedy zaczęto wychodzić z kościoła, pilnie wypatrywałem kogoś z rodziny. Budziłem przy tym chyba spore zainteresowanie
bo wszyscy przyglądalisię cóż to za poranny ptaszek o tak wczesnej godzinie wygrzewa sie w promieniach wschodzącego słońca pod ścianą domu. Zapewne i mój ubiór mało stosowny na tak uro- czysty dzień, przyciągał wzrok przechodniów. Ale tym się nie martwiłem. Wreszcie ulga, spostrzegłem idącego
z kolegami brata Bronisława. Był starszy ode mnie o dwa lata, ale jak na swój wiek zaopiekował się mną należycie i co najważniejsze wybrał nieco inną drogę powrotu, przez kładkę obok domu naszego sąsiada Jana Lichoty. Wróciliśmy więc do domu omijając ryzykowne przejście przez rzeczkę. Rodzice nie byli
szczęśliwi z mojego pomysłu. Pewnie dla tego że swoim ubiorem nie dawałem o nich dobrego świadectwa, jednak przy wielkanocnym śniadaniu szybko o tym zapomnieli. Kilka słów dodam
jeszcze o wspomnianym tu Grzegorzu Stysiu, który mieszkał tuż pod kościołem. Był dobrym przyjacielem moich rodziców. Zapraszał na różne rodzinne uroczystości, wesela, imieniny  Z jego najmłodszym synem Bronkiem chodziłem do jednej klasy. W późniejszym czasie wyjechali do Barycza.. Myślę że wnuczki czy wnukowie naszego przyjaciela mieszkają tam do dziś.
.
Przy ognisku
Zdarzenie które chciałem tu opisać jest dla mnie do dziś zagadką
Obserwowałem go z zainteresowaniem Z pewnością miało miejsce
wiosną 1945 roku, a więc miałem wówczas 5 lat i dwa miesiące.
To niewiele a jednak wystarczająco dużo, skoro zapamiętałem
go dość dokładnie. Wówczas nie zadawałem sobie pytania
z jakiej okazji miało ono miejsce. Dziś staram się tego dociec
Któregoś popołudnia, a właściwie wieczoru, wśród starszej ode
mnie młodzieży rozeszła się wieść, że przy Księżej Figurze coś
ciekawego się dzieje. Więc z swoim starszym rodzeństwem oraz
dziećmi sąsiadów wybraliśmy się ochoczo w tamtym kierunku
Już z daleka widać było palące się przy owej figurze spore ognisko,
a w miarę jak zbliżaliśmy się, w zapadającym już zmierzchu
widać było przy nim sporo osób. Śpiewano też patriotyczne pieśni
i wojskowe piosenki. Wśród tych osób kilku miało wojskowe
mundury a dwóch lub trzech było w mundurach oficerskich. Długie
buty "oficerki" czapki rogatywki, sznur galowy, oraz szabla.
Swoim ładnymubiorem zwrócili moją uwagę. Inni mieli mundury
nie kompletne, lub cywilne. Była też chyba jakiś alkohol. Nie
widziałem tego ale niektórzy byli w dobrym nastroju. Inne obecne
tam osoby to w większości młodzież.
 I tyle faktów, reszta to domysły i pytania. Kim byli uczestnicy tego spotkania przy ognisku,
co chcieli uczcić w tak uroczysty sposób ? Można pokusić się na dość prawdopodobną odpowiedz na to pytanie. Był to na pewno początek maja 1945 roku, gdyż rosnące wokół grubych lip młode gałązki miały już pierwsze zielone liście. Czyli zakończenie wojny i chyba ten moment był okazją do wspólnego
świętowania w tak symbolicznym miejscu Husowa. Odpowiedz na kolejne pytania może być trudniejsza. Kim byli uczestnicy tejuroczystości?
 Jest więc dalece prawdopodobne że był to miejscowy oddział partyzancki świętujący zakończenie wojny. Wybrano na to odpowiednie miejsce, widoczne w promieniu kilkunastu kilometrów. To też o czymś świadczy. Wracaliśmy do domu gdy było już ciemno.

Sowieci w Husowie - JózeF Jeżowski


Nowy okupant
W drugiej połowie 1944 roku sytuacja na froncie uległa zmianie
Wojska Związku Radzieckiego posuwały się sukcesywnie na
zachód, aby pod koniec lipca zająć południowo- zachodnie tereny
kraju. Husów znalazł się więc w obszarze działań armij radzieckiej.
Pojawienie się radzieckich żołnierzy odbierane było w
Husowie z pewną ulgą, ale zachodziła obawa przed rozwinięciem
się walk w tym terenie co przyniosło by wielkie szkody
i straty w ludziach. Obawy tej piękniejszej połowy mieszkańców
Husowa były innego typu. Nie wynikały one z kontekstu narodowościowego
czy ideologicznego, bo te nie miały tu żadnego
znaczenia, a raczej ze świadomości że lubili sobie wypić, a wtedy
ich zachowania bywały różne. Miłosne amory podchmielonych
żołnierzy nie były rzadkim przypadkiem.

 Pierwszy raz zobaczyłem radzieckich żołnierzy w scenerii przygnębiającej .Zapadał
powoli zmierzch. Padający od kilku dni deszcz sprawił, że nie utwardzona główna droga Husowa biegnąca przez środek wsi była pełna kałuż i błotnistej mazi. Byłem na podwórku przed domem, (chałupą) z swoim starszym rodzeństwem, gdy nie oczekiwanie dostrzegliśmy na drodze rosyjskich żołnierzy poruszających
się w kierunku na dół, w liczbie około dwóch kompanii lub może nawet batalionu [3 komp.] Część z nich jechała konno, część siedziała a niektórzy leżeli na furmankach, inni szli obok wozów. Wrażenie było przygnębiające. Oklejone błotem koła wozu, ubłocone po brzuch konie, które z trudem ciągnęły swe
wozy. Dokąd zmierzali w tamtym kierunku, nie jestem w stanie powiedzieć, zważywszy że husowski gościniec kończył się wówczas przy zabudowaniach Nicponiów, mieszkających na końcu
wsi, tuż pod lasem. Dalej w kierunku wsi Rzeki biegła tylko wąska kręta ścieżka, którą można było przejechać co najwyżej rowerem. Dzisiaj mogę jedynie spekulować że oddział ten mógł
wracać z potyczki z Niemcami gdzieś w okolicach Łańcuta, lub Albigowej, o czym mogli świadczyć leżący w furmankach być może ranni żołnierze, lub też został zluzowany z pierwszej linij obrony tamtych okolic.
 Szli w akompaniamencie odgłosu stąpających  w błocie końskich kopyt. Byłem pod wrażeniem tego
przygnębiającego widoku. W moich oczach pojawił się smutnyobraz wojennej żołnierskiej niedoli.
Na kwaterze
Wkrótce nadszedł czas kiedy do husowskich chałup przybywali
radzieccy żołnierze na kwatery. Drewniana chałupa w której
wówczas mieszkaliśmy to typowa zabudowa ówczesnego Husowa.
Mała izba, jeszcze mniejsza kuchnia, i komórka, w której
zawsze stała, jak pamiętam, beczka z kapustą, dwie skrzynki na
zborze i jakieś awaryjne miejsce do spania. Zatem miejsca dla
sześcioosobowej rodziny było nie wiele, ale trzeba było przyjąć
jeszcze trzech a czasem czterech żołnierzy, a w małej stodole
umieścić ich konie które zawsze się gryzły i kopały. Z pewnością były to konie ciągle uzupełniane, zarekwirowane od gospodarzy bo wojna nie oszczędzała nikogo, ani ludzi ani ich koni. Były
w różnej kondycji, jedne chude jak szczapa, inne całkiem niezłe Jedyny nie duży pokój wykorzystany był maksymalnie.Tuż przy moim łóżku na rozścielonej na podłodze słomie, przykrytej żołnierską
pałatką wypoczywało dwóch lub trzech radzieckich żołnierzy. Słoma  była wystarczającym posłaniem do wypoczynku. Rakiem gdy żołnierze wychodzili z domu, rodzice wynosili to prowizoryczne posłanie do stodoły, miotłą z brzozowych gałązek zamiatali pokój z resztek słomy i życie toczyło się normalnie.
Ciasnota była znaczna, ale nigdy nie zauważyłem jakichkolwiek
zadrażnień między gośćmi a rodzicami. Dzieliliśmy wspólną biedę wojennych czasów i pomagaliśmy sobie w tej biedzie. Pobyt tych samych żołnierzy na kwaterze, nie trwał długo, niekiedy tydzień, a po jakimś czasie pojawiali się inni żołnierze, zależnie od  rozwoju sytuacji.
          Chciałbym poświęcić jeszcze kilka słów stacjonującym u nas żołnierzom tej pierwszej
zmiany. Byli w różnym wieku, ponieważ straty uzupełniane były różnymi rocznikami. Była to tak zwana "starszyzna".Dwóch sierżantów, a trzeci kapral.
     Jeden z sierżantów był wojskowym weterynarzem, leczył zranione konie.
 Był sympatycznym człowiekiem. Ciemna cera, krótki wąsik i miły sposób bycia.
Zaprzyjaźniłem się z nim, a powiem nawet więcej, polubiłem go. Sądzę że on mnie chyba też. Być może gdzieś w głębi Rosji, zostawił córeczkę albo syna w moim wieku, a ja pewnie go przypominałem.
     Często siedział wieczorami przy stole, wypełniał jakieś służbowe raporty, czy sprawozdania a ja lubiłem siedzieć przy nim, kiedy starsze rodzeństwo już spało. Do dziś pamiętam jego słowa którymi nakłaniał mnie, abym szedł spać "Józik,spać nada"
    Przyznam że do spania nigdy mi się nie śpieszyło. Kiedy wieczorem mył się w misce, zdejmował z rąk zegarki, które miał pozapinane aż do łokci. Miał też kilka kieszonkowych. Odmykał ich koperty, sprawdzał czy chodzą, czasem mnie przekładał do ucha żebym posłuchał. Obchodził się z nimi z wielka starannością,
być może niektóre były złote i pewno tak było, ale wówczas nie znałem się na tym. Czy dowiózł ten wojenny łup do swojego domu oddalonego o tysiące kilometrów?. To mało prawdopodobne.
    Przed nimi było jeszcze kilka miesięcy wojennych zmagań. Być może po najbliższym starciu z Niemcami któryś z jego towarzyszy stał się znowu chwilowym właścicielem kolekcji zegarków, i równie jak on cieszył się nimi ?.
   Drugi z sierżantów też był miłym człowiekiem i też go lubiłem.
 Dużo ze mną rozmawiał, czasem coś mi pokazywał, tłumaczył łamaną polszczyzną. Zajmował się pocztą polową. I z tego właśnie okresu pamiętam trójkątne koperty żołnierskiej korespondencji. Było ich sporo, poukładane w paczki. Segregował je , układał według przydziału kompanii czy batalionu. Każdy z tych listów to „Żołnierskie serce w trójkątnej kopercie” wiadomości z frontu, do żony, rodziców,
rodzeństwa,dzieci, przyjaciół. Lubiłem przebywać w jego towarzystwie. Na kartce papieru rysował mi konie i wielbłądy, te jednogarbne i dwugarbne. Pytał na którym chciał bym jeździć Pokazałem że na jednogarbnym. Roześmiał się i powie dział że wygodniej by mi było na tym dwugarbnym, bo z tamtego łatwo
bym spadł. Takie były moje rozmowy, przyjaźnie z radzieckimi  żołnierzami.
   Jeszcze jeden szczegół utkwił mi w pamięci. Ołówki.
Miał ich wiele, czarne i kolorowe, związane w paczki. Dwa czerwone otrzymałem od niego. Ten kolor bardzo lubiłem.
Nasi żołnierze wcześnie rano galopowali na swych koniach do Sieteszy.
Myślę że tam mieli swoje dowództwo. Pędzili na skróty, przez zasiane pola nie trzymając się drogi. Może to żołnierska ostrożność, a może pośpiech. Ich konie były zawsze ubłocone od galopu po rozmiękłych polach. Wspomnę także o trzecim przebywającym na kwaterze żołnierzu. W przeciwieństwie do swoich
towarzyszy, nie był miłym człowiekiem .Nigdy się z nim nie zaprzyjaźniłem.
(...)
Przygotowanie linii obrony
Była też też inna grupa radzieckich żołnierzy którzy nieco później
zatrzymali się w naszym domu. Nie byli długo. Przygotowywali
linię obrony na zachodnim skraju tarnawskiego lasu. Kopali okopy, czyli stanowiska
 strzeleckie dla baterii moździerzy, karabinów maszynowych i pojedyncze
dla strzelców piechoty.
Kilka lat później, gdy byłem już starszym chłopcem oglądałem te
miejsca z moim kolegą, Olkiem Ferencem. Blisko owego lasu
jego rodzice mieli kawałek pola na którym pasał krowy a ja mu
towarzyszyłem. Oglądaliśmy tu ślady żołnierskiej pracy. Okopy
były porośnięte krzewami i leśną roślinnością, ale wyraźne.
  Gdy żołnierze wracali na odpoczynek do naszego domu byli zmęczeni
i ubłoceni, próbowali posilić się swoim żołnierskim prowiantem.
Matka częstowała ich ciepłym posiłkiem, zupą kartoflanką
i ciemnym razowym chlebem upieczonym z mąki zmielonej
w żarnach. Byli jej za to wdzięczni. Opowiadali z jakich rejonów
Związku Radzieckiego pochodzą. Szczególnie dobrze zapamiętałem
jednego z nich, młodszego od pozostałych. Z kieszeni munduru
wyjął portfel a z niego zdjęcie. Pokazał mojej matce tłumacząc
że to jest "żonku, żonku". Miał w oczach łzy, mówił łamaną
polszczyzną że bardzo tęskni do niej, że bardzo chciał by do niej
wrócić. Siedziałem obok mamy i oglądałem trzymaną w jej ręku
fotografię dziewczyny o długich ciemnych włosach i ładną buzią.
Widziałem wzruszenie na twarzy matki. Doskonale rozumiała
tego młodego żołnierza, rozłączonego rozkazem wodza od rodziny.
Czy wrócił do niej, czy spotkał się jeszcze ze swoją kochaną żonką ,
do której tak bardzo tęsknił? Dziś oceniam tę możliwość na niemalże zerową,
 gdyż przed nim było jeszcze wiele wojennych dni..
W mojej matce znalazł kogoś, komu mógł się zwierzyć,
pożalić. Potrzebował zrozumienia i życzliwości. Matka
była osobą wrażliwą na ludzką niedolę, zawsze potrafiła się pochylić
nad potrzebującym .Tu chciałbym wspomnieć o sprawach
językowych. Trzeba przyznać że nie było z tym większych problemów.
Oni starali się poznać nasz język, a my chcielmy chcieliśmy
zrozumieć ich. Poza tym wiele słów jest zbliżonych, o znaczeniu
podobnym. Kiedy skończyła się wojna, ja i moi rówieśnicy znaliśmy wiele
rosyjskich słów. Nikt z nas np. nie mówił do kolegi dokąd idziesz,
tylko "kuda idiosz"
Ich słownictwo przyswajaliśmy sobie bez trudu i niemal bezwiednie.
Dezercja
Tu wspomnę o innej wojennej rzeczywistości. Ucieczka żołnierza z frontu jest wyrazem desperacji, aktem rozpaczy, zważywszy, że jest świadom kary, jedynej jaką może otrzymać, najsurowszej.
Jeśli wziąć pod uwagę również takie czynniki jak surowa zima, nie znajomość terenu, brak środków do życia oraz odległy o setki albo tysiące kilometrów cel tej ucieczki, można określić
to jako szaleństwo. Kiedy jednak stres jest tak duży że nie pozwala dojść do głosu rozsądkowi, takie przypadki w czasie wojny mają miejsce. Z taką właśnie sytuacją spotkałem się zimą 1944/45roku.
   Była to zima śnieżna i mroźna. Husowska rzeczka latem przypominająca strumyczek, kiedy zimą zamarza, na lodową pokrywę wydostaje się spiętrzona woda, która też zamarza . Powstaje równa gruba warstwa lodu. Okoliczność tę wykorzystał radziecki żołnierz. Skąd uciekł, tego nie wiem. Szedł zamarzniętą
rzeczką która swoim głębokim korytem dawała mu świetną osłonę i schronienie. Kiedy był blisko naszego domu, postanowił poprosić o pomoc. Był wycieńczony i zziębnięty. Rodzice zaprosili go do domu, poczęstowali czym mogli. Prosił o jakąś wierzchnią odzież. Za tą pomoc chciał się czymś odpłacić choć
nikt tego nie żądał. Mimo tego zostawił ojcu swój bagnet i plecak. Było mu to wówczas już nie potrzebne, bo jako cywil, nie mógł iść z bagnetem i wojskowym plecakiem. Pepeszki nie miał, być może już wcześniej oddał ją komuś za otrzyma pomoc. Ten podarowany ramach wdzięczności sprzęt przydawał się mojemu
ojcu, ponieważ wielu gospodarzy Husowa a także Tarnawki, zwykle przed świętami Bożego Narodzenia prosiło ojca o zabicie im świniaczka i przygotowanie wędlin. Ojciec trudnił się tym rzemiosłem
z powodzeniem. Wtedy w wojskowy plecak tato wkładał maszynkę do mięsa, jakieś inne przybory, i ów bagnet który nie służył już do wojennych celów. Pamiętam smak tej pysznej kaszanki domowej roboty, kiełbasy z czosnkiem wędzonej w jałowcowym dymie, którą można było przechowywać jako suchą aż do Wielkanocy.

Żołnierska kuchnia
Kolejni żołnierze którzy zatrzymali się w naszym domu to młodzi
sympatyczni ludzie. Łatwo nawiązali kontakt z moimi rodzicami.
Kiedy nadchodziła pora obiadowa, z żołnierskiej polowej
kuchni przynosili wiaderko gorącej zupy. Taka ilość nawet przy
dobrych apetytach to porcja zbyt duża dla trzech żołnierzy, więc
częstowali nas swoim posiłkiem. Trzeba przyznać iż zupa była
smaczna i smakowała nam wyśmienicie. Żołnierze dodawali do
gorącej zupy kostkę masła. Było to wielką przesadą wszak zupa
bez tego była smaczna, a takie roztopione masło nie było dobrym
dodatkiem do niej, ale.....skoro tak lubili . Czasem matka mówiła
że to zbyt dużo, a oni odpowiadali charaszo, charaszo (dobrze,
dobrze) Mieli do tego chleb pieczony w prostokątnych formach,
pół razowy, ciemny, zawsze świeży i smaczny. Także przydział
chleba był z dużym naddatkiem. Częstowali nas swoim chlebem
Zatrzymali się u nas około tygodnia czasu. Żal nam było kiedy
odjeżdżali. Trzeba nadmienić że stacjonujący w Husowie radzieccy
żołnierze byli cywilizowanymi ludźmi. Niemniej zdarzało
się w innych miejscowościach, że trafiali tam żołnierze z północnego
Kaukazu, Czerkiesi. Ta grupa etniczna w niczym nie przypominała
naszej kultury. W okolicy siali strach i spustoszenie wśród mieszkańców.
Łącznościowcy
Po pewnym czasie pojawili się w naszym domu łącznościowcy
którzy chcieli nawiązać łączność z dowództwem. Przyjechali późnym
zimowym wieczorem, kilka słów zamienili z ojcem, i zaczęli
zdejmować z koni sprzęt do nawiązania łączności. Jakieś
skrzynki, anteny, kable, i wnosili do izby. Bardzo się śpieszyli
Kiedy to wszystko połączono przewodami, jeden z nich zaczął
nadawać meldunki alfabetem Morsea .Matka przygotowała im
gorącą herbatę, byli zziębnięci i przemoczeni od mokrego śniegu
Prawdopodobnie mieli jakieś kłopoty techniczne bo ciągle coś
majstrowali przy radiostacji. Nie wiem czy wreszcie uporali się
z problemem, czy też sami czekali na rozkazy bo w mieszkaniu
zrobiło sie trochę spokojniej. Było już dość późno, myślę że około
23-ciej, kiedy nagle usłyszeliśmy odgłosy końskich kopyt na
podwórku i do izby wpadł żołnierz z konnego zwiadu krzycząc
od drzwi, German, German. Nasi łącznościowcy w wielkim pośpiechu
załadowali swój sprzęt na konie, i galopem odjechali


 Trzeba nadmienić że warunkizakwaterowania radzieckiego wojska były
wprost proporcjonalne do warunków bytowania ówczesnych husowian.
Takich urządzeń jak łazienka, z której dziś korzystamy, nie było
chyba w żadnym husowskim domu. Sądzę że również na plebanii.
Jak zatem radzili sobie żołnierze stacjonujący w takich chałupach?
Pewnego jesiennego wieczoru, pamiętam że było zimno
miałem okazję dowiedzieć się tego. Zaintrygował mnie unoszący
się dym nad ogrodem sąsiada, Franciszka Stysia. Podszedłem
bliżej aby zobaczyć co się dzieje. Zobaczyłem skleconą z czegoś
szopkę, coś na wzór indiańskiego "wigwamu" i palące się wewnątrz
ognisko z kilkoma kamieniami w środku. Była to, jak wówczas
mówiono, "bania" czyli łaźnia parowa. Warunki były iście
spartańskie, ale dobre i to w sytuacji kiedy przez długi czas mogli
umyć się latem w rzeczce, a zimą natrzeć śniegiem.
Handel w czasie okupacji
Wojna wymusza określone działania wojska a również ludności
cywilnej. Słowa powstańczej piosenki „ teraz jest wojna, kto han
dluje ten żyje” kryją w sobie wiele prawdy. Wojna stwarza nonowe
okoliczności, które co sprytniejsi potrafili wykorzystać
W filmie Noce i Dnie ( Kawalerowicza) żyd Szymszyl, skupywał
kurze łapki. Być może kierował się tą zasadą że lepszy kiepski
handel jak dobra praca. W Husowie nie było żadnej pracy, ale
handlować mógł każdy. W czasie wojny handlowano czym się
dało. Alkoholem, odzieżą, zbożem, ale najlepiej kwitł handel końmi
i krowami. Wspomnę przy tej okazji o moim wujku ( chrzestnym
ojcu jednocześnie) Pawle Cieszyńskim, znanym husowskim
muzykancie tamtych czasów. Grał na skrzypkach. Wspomina
o nim w swojej książce pt. „Husowskie śpiewanie”, dr. Kazimierz
Hawro, jako jednego z twórców husowskiego folkloru
tamtego okresu. Co najmniej połowę husowskich wesel w tamtych
czasach uprzyjemniał swoją muzyką. Życie traktował na
luzie,swobodnie, z przymrużeniem oka.. Był duszą towarzystwa
człowiekiem dowcipnym, i zabawnym. Znał wiele ciekawych
opowiadań, dowcipów. Umiał je w sposób zabawny opowiedzieć
Ale w wojennych czasach trudno było z samej muzyki utrzymać
się. To też z swoim ciotecznym bratem Pawłem Macem handlowali
końmi i krowami. Bywało że wybierali się razem do sąsiednich
wiosek, Markowej, Tarnawki, Sieteszy, Chodakówki , Lipnika.
W ten sposób powiększali obszar swoich handlowych usług
Ich profesja budziła pewne podejrzenia niemieckiego okupanta,
iż prowadzą kolportaż ulotek czy innych nie dozwolonych wydawnictw.
Niemcy mieli na oku takich co to chodzą po domach nie
wiadomo za czym. Prawdopodobnie stąd pojawienie się w naszym
domu Niemców w poszukiwaniu prasy. Wspomnę jeszcze
o pewnej zabawnej sytuacji z tamtego okresu. Był zimowy mroźny
wieczór. W domu byli jacyś goście, dziś nie pamiętam już
kto. Był też mocniejszy poczęstunek, bo goście rozmawiali dość
żywo. W pewnej chwili wchodzi do izby nasz dobry przyjaciel,
Paweł Mac wraz z przywiązaną do paska kurtki krasulą. Ręce
miał w kieszeni bo było zimno i z pewnością zapomniał że idzie
za nim efekt handlowej transakcji z przed kilkudziesięciu minut.
Takich spraw bez butelki się nie załatwiało. Była to stara, dobrze
zakorzeniona handlowa tradycja i nasz przyjaciel był w dobrym
humorze podobnie jak nasi goście. Wkrótce pojawił się pewien
problem bo krasula do towarzystwa nie bardzo się nadawała, ale
też nie miała wielkiej ochoty go opuścić ponieważ stała tyłem do
drzwi, a wiadomo, krowa to nie koń, i do tyłu cofać się nie potrafi.
Co było robić aby w małej izbie obrócić ją we właściwym kierunku.
Ktoś wpadł na pomysł aby skusić ją kromką chleba.Faktycznie,
za tym przysmakiem krasula powoli obróciła się o 180
stopni, i machnąwszy na pożegnanie ogonem,opuściła rozbawione
towarzystwo. Później przez dłuższy czas wspominano tę
zaskakującą wizytę naszego sąsiada wraz z swoim nowym nabytkiem.
Czy krasula równie długo wspominała ten poczęstunek ?
Trudno mi powiedzieć. Być może.

Wspomnienia ze stron rodzinnych Józefa Jeżowskiego

Pan Józef Jeżowski dzieli się z nami wspomnieniami, ktore zawarl w książce :
" Husów.
 Wspomnienia z stron rodzinnych"
 Pierwszy rozdzial ksiązki dotyczy czasow wojny i okupacji. Ten rozdział postaramy sie przenieść  na bloga, niech internautom służy jako świadectwo tamtych czasow.

 Wspomnienia z lat wojny
Jeśli cokolwiek chciał bym przywrócić z minionych lat, to z pewnością
nie były by to lata wojny. Opisane tu zdarzenia, epizody,
sytuacje, niosą obraz tamtej nieprzewidywalnej rzeczywistości,
trudnej i niebezpiecznej, zmieniającej się, na którą my husowianie
nie mieliśmy żadnego wpływu. Każdy następny dzień odkrywał
nową kartę. Jaką ? Dziś to już wiemy, wtedy każda ewentualność
była możliwa. Moje wspomnienia z tamtych dni mają
początek, gdy miałem około cztery lata, a więc był to rok 1944.
Okres toczących się zmagań na wojennej arenie. Pamięć małego
dziecka to niezwykła kamera rejestrująca wszystko wokół, nie
ustannie, z właściwą ostrością. Nie tylko obraz, ale i osobiste odczucia
które pozostają przez lata.
Niemiecki okupant
Dla Niemców byliśmy narodem wrogim i tak byliśmy przez nich
traktowani. Jeśli w odniesieniu do żołnierzy radzieckich można
było w zasadzie mówić o pojedynczych przypadkach wrogości
do nas, to o żołnierzach niemieckich można mówić o nielicznych
nych przypadkach tolerancji. Już w pierwszych dniach okupacji
pojawiły się groźne symptomy działań wojennych. Któregoś dnia
moje starsze rodzeństwo, Janek i Emilia bawili się nie opodal domu,
w pobliskich zaroślach w „chowanego”, popularnej zabawie
dzieci szkolnych, gdy lecący na małej wysokości niemiecki samolot,
ostrzelał ich z karabinu maszynowego. Na szczęście strzelec
pokładowy samolotu nie należał do strzelców wyborowych
i seria z karabinu chybiła celu, dzięki temu uszli z życiem. Z pewnością
na partyzantów nie wyglądali, bo mieli zaledwie po 12-
13 lat. Było w ich zwyczaju że strzelali do wszystkiego co się rusza.
Inny podobny przykład z dalszego sąsiedztwa. Kiedy na ręcznym
wózku przewożono dzieżę z ciastem na chleb, do upieczenia
w piecu sąsiadów, niemiecki strzelec wymierzył w nich
serię z karabinu. I tym razem na szczęście nie celnie. Niektórych
zdarzeń nie jestem w stanie umiejscowić w czasie, dla tego nie
chcę posługiwać się szczegółowymi datami, niemniej wydaje mi
się że było to wiosną 1944 roku. Przyjechała wówczas do nas
dalsza rodzina mieszkająca na Kresach Wschodnich w okolicach
Sokala. Byli zrozpaczeni i zdezorientowani. Nie wiedzieli co począć
z sobą. Uciekli z tamtych terenów ratując skarb najcenniejszy....
życie. Mieli z sobą tylko w pośpiechu spakowane tobołki,
cały ich majątek. Naradzali się z rodzicami co dalej począć gdzie
jechać, gdzie się schronić. Nie byli u nas długo. Jak potoczyło się
ich dalsze życie, trudno mi dziś powiedzieć. Jest to tylko mały
fragment, obrazujący wojenne losy tysięcy polskich rodzin, których
wojna potraktowała w sposób bezwzględny.


Niechciani goście
Pojawienie się nawet kilku osobowego patrolu niemieckich żołnierzy na drodze,
 nie zapowiadało nic dobrego. Byłem wtedy na podwórku z rodzicami, gdy dostrzegliśmy na drodze niemiecki trzyosobowy patrol idący w kierunku na dół. Szli wolno, spokokojnie,
pewni siebie. Kiedy zbliżyli się do stojącego przy drodze krzyża, który nazywamy dziś krzyżem ks. Juliana Bąka, skręcili na ścieżkę prowadzącą do naszego domu. Widziałem zdenerwowanie
rodziców tą najmniej oczekiwaną wizytą. Było pewne że idą do nas. Kiedy weszli w zagłębienie koryta rzeczki dzielącej nas od drogi, i na chwilę zniknęli nam z oczu, ja uciekłem za
dom, i ukryłem się w pobliskich zaroślach. Panicznie się bałem, że wydarzy się coś złego.
 Siedziałem w gęstwinie i wyczekiwałem.Obawiałem się że usłyszę strzały. Co stanie się z rodzicami,
którym nie mogłem pomóc. W mojej wyobraźni pojawiało się wszystko co najgorsze. Poziom adrenaliny,
 o której wówczas nikt nie słyszał, był u mnie zapewne maksymalny. Kiedy po długiej chwili nic groźnego nie usłyszałem, podszedłem w inne miejsce i obserwowałem dom. Obawiałem się że mogą iść po mnie.
Co wtedy? Kilkadziesiąt kroków dalej były zabudowania naszego sąsiada, Andrzeja Raka. Ułożyłem sobie następujący plan działania. Jeśli zobaczę że wychodzą z za domu i idą w moim kierunku, chyłkiem ucieknę do sąsiada. Znali mnie przecież więc wiedziałem że mnie ukryją. Jak na kilku letniego chłopca, a miałem
wtedy nieco ponad cztery lata, taktyka była dość przemyślana.
Instynkt samozachowawczy działał bezbłędnie. Kiedy jednak po długiej chwili wyczekiwania nic niepokojącego się nie działo, postanowiłem wrócić. Ostrożnie, za wysokimi kwiatami matczynego
ogródka odczekałem jeszcze chwilę nasłuchując rozmów. Nic jednak podejrzanego nie usłyszałem, więc raźniej ruszyłem na podwórko. Rodzice stali i rozmawiali coś z sobą. Niemców już nie było. Poczułem ogromną ulgę .Okazało się że przyszli szukać konspiracyjnej prasy. Najprawdopodobniej ktoś oskarżył
ojca lub wujka Pawła który z nami mieszkał o posiadanie konspiracyjnych
gazetek lub ulotek. Wołali do ojca prasa? prasa?. To słowo jest dziś powszechnie znane, ale wówczas nikt tego nie kojarzył z gazetą. Zaskoczony ojciec tłumaczył że prosa nie sieje,
bo ziemia jest nieurodzajna, a jedynie żyto i pszenicę. Nie wiem jak to tłumaczenie rozumieli niemieccy żołnierze, czyżby były dla nich dość przekonujące skoro dali ojcu spokój, trudno powiedzieć. Dziwny traf, czy może łut szczęścia że ich wizyta zakończyła się szczęśliwie. Podejrzenia o kolportaż ulotek mogły
się skończyć w najlepszym przypadku wysłaniem do Oświęcimia.  Istotnie, tu i ówdzie krążyły ulotki przekazywane wśród znajomych. Któregoś dnia ktoś z sąsiedztwa przyniósł do nas
gazetkę w której znajdowała się informacja o obozach koncentracyjnych, o okrutnym traktowaniu więźniów, o tym że z ludzkiej skóry wyrabiano damską galanterię, o produkcji mydła z ludzkiego tłuszczu i wiele innych przerażających wieści. Były to pierwsze informacje o obozach zagłady które tą drogą docierały
do szerszego społeczeństwa. Nie było przecież innych środków informacji. Inny nie bezpieczny przypadek gdy na pożyczonym od sąsiadów sprzęcie do produkcji bimbru, tato zakończył już "cykl produkcyjny"
 i sprzęt wyniósł na podwórko do umycia. Po krótkiej chwili zobaczył idący drogą patrol niemieckich
żołnierzy. Szli w kierunku „na Górę” Istniała obawa że mocny zapach sfermentowanych resztek sprowadzi ich do nas. Odległość od drogi nie była duża. Co było robić. Tato przyniósł łopatę i szybko przysypał śniegiem bimbrowniczy sprzęt. To nas prawdopodobnie uchroniło od przykrych konsekwencji za łamanie
niemieckiego prawa. Okupacyjne prawo zakazywało produkcji wódki. Błędem byłoby jednak sądzić że niemiecki okupant troszczył się o zdrowie Polaków. Bynajmniej. Był w tym inny zamysł. Wódka była niekiedy środkiem płatniczym , ale musiała pochodzić od nich. Za dostarczone mleko do mleczarni, można
było otrzymać kilka butelek wódki, ale za produkcję wódki karano. Jeśli zakaz pędzenia bimbru można było jakoś uzasadnić, to zakaz mielenia zboża w żarnach nie był niczym uzasadniony.
Miał charakter czysto restrykcyjny. Tylko nieliczni husowianie
wozili zborze do zmielenia w młynie w Sieteszy lub Albigowej.
Ogromna większość posiadała w gospodarstwie domowym żarna do mielenia zboża, ale były one przez niemieckiego okupanta plombowane, aby nie można było z nich korzystać. Te nałożone papierowe plomby z pieczęcią ojciec sprytnie zdejmował aby zmielić zborze na chleb. Kiedy ziarno zostało zmielone, plomba ponownie była wklejana na właściwe miejsce
.
Egzekucje
W czasie stacjonowania w Husowie wojsk radzieckich, nie słyszałem
o żadnym takim zdarzeniu, natomiast w okresie gdy Husów
był w rękach niemieckich, wiem o czterech takich przypadkach,
w tym jedna egzekucja zbiorowa, która miała miejsce
obok domu Rejzy, w jego ogrodzie. Wspomina o niej mój brat
Janek, w temacie „Husowscy Żydzi”str.27.Przypomnę tu bardzo
drastyczny przypadek o którym wiele wówczas mówiono. Kiedy
niemiecki patrol spostrzegł uciekającego żydowskiego chłopca,
może dwunastoletniego, zaczęto do niego strzelać. Gdy ten, zraniony
strzałem upadł na ziemię, niemiecki żołnierz podszedł do
niego. Wtedy chłopiec resztkami sił ukląkł przed nim, i błagał
o darowanie mu życia, jednak ten kilkoma strzałami z bliskiej od
ległości dokończył swoje zbrodnicze dzieło. Ten tragiczny przypadek
poruszył husowian do głębi. Miał miejsce w okolicy domu
Jana Wrony. Były to brutalne skutki nazistowskiej ideologij. Kolejny
przypadek o którym wiem, dotyczył husowianina o nazwisku
Musz. Był nie dalekim sąsiadem Stanisława Magonia, husowskiego
bibliotekarza. Kim był ów człowiek ? W późniejszym
czasie pytałem o to mojego ojca. Odpowiedz była następująca.
Był handlarzem. Zapewne było to dodatkowe jego zajęcie gdyż
miał nie wielkie gospodarstwo, więc prawdopodobnie „dorabiał”
w ten sposób na utrzymane rodziny. Za handel i złodziejstwo na
terenach okupywanych przez Niemców groziły surowe kary. Jednak
Musz ryzykował. Nie wstawił na wezwanie więc przychochodzili
po niego do domu. Ukrywał się przed nimi długi czas.
Udawało się do momentu gdy zaskoczono go w domu. Skrył się
w małej piwnicy a z niej przez okno uciekał do ogrodu. Nie daleko,
bo około 15-20 metrów od domu dosięgła go niemiecka kula.
W miejscu gdzie zginął, został pochowany. Ilekroć szedłem
obok jego domu, ta polowa mogiła intrygowała mnie. Mogiła
w ogrodzie to nie spotykany widok W mojej wyobraźni ta scena
rozgrywała się jakby na moich oczach. Miał córkę starszą odemnie
i rok. Powtarzała rok i wtedy chodziliśmy do jednej klasy.
Doskonale pamiętam tę szczupłą wysoką panienkę. Matka zmarła
jej wcześniej więc po śmierci ojca samotną dziewczyną opiekowała
się jej ciotka. Kierownik szkoły pan Błaszkiewicz znał
tragiczną sytuację tej biednej dziewczyny i żywo interesował się
nią, otaczając szczególną ochroną. Kolejna śmierć od niemieckiej
kuli spotkała mieszkańca Tarnawki. Niestety, nazwiska nie
pamięam ani też kim był ów człowiek. Wieziono go furmanką
w kierunku Husowa drogą obok tarnawskiej leśniczówki. Niemcy
wymuszali świadczenie usług transportowych na gospodarzach
posiadających konny zaprzęg. W tym przypadku było podobnie.
Gdy furmanka znalazła się obok tarnawskiego lasu,
blisko skrzyżowania z drogą do Husowa, kazano zatrzymanemu
zejść z furmanki i uciekać. Nie był to bynajmniej dobroduszny
gest niemieckich żołnierzy. Gdy ten wbiegł do lasu, oddano serię
z karabinu. Zdołał przebiec zaledwie kilkadziesiąt kroków.
Być może niemiecki żołnierz czuł się jak na polowaniu i przestrzegał
myśliwskie zasady iż strzelać można tylko do uciekającej
zwierzyny. Pochowano go w tym miejscu gdzie upadł. Ta
leśna mogiła z brzozowym krzyżem doskonale widoczna z drogi
przetrwała do lat pięćdziesiątych. Wtedy dokonano ekshumacji
tej i pozostałych mogił, a ich szczątki pochowano na husowskim
cmentarzu. Prawdopodobnie egzekucji wykonanych przez Niemców
było więcej. Nie mam jednak o nich wiedzy.


środa, 13 marca 2013

O swoim ojcu i o wydarzeniach w Czarnej pisze Adam Rejman


   Adam Rejman pisze:

   W związku z tym, że pani  Stanisława Piekło opowiada w swojej relacji o różnych wojennych zdarzeniach które i mnie są znane, oraz w związku z tym, że wśród osób które wymienia umieszcza również mojego Ojca, zdecydowałem się zabrać głos, celem złożenia wyjaśnień i uzupełnienia niektórych wątków.
  W relacji mojej postaram się zamieścić tylko to o czym słyszałem, bo z racji urodzenia w roku 1948 nie mogłem być przecież świadkiem tych wydarzeń.  Nie muszę też chyba dodawać, że wspomnienia takie choć mają wartość, mogą być obarczone różnymi błędami.  Zacznę może od tej romantycznej poniekąd historii z udziałem mojego, przebywającego w niemieckiej niewoli Ojca, o której słyszę zresztą po raz pierwszy. 
 Ojciec, który dużo i chętnie opowiadał o wojnie, nigdy o tym nie wspominał. Pamiętam natomiast, że wśród rzeczy które przywiózł po powrocie z Niemiec do  Czarnej, była kenkarta, dwa zdjęcia, widokówka z kościołem w Dirmstein, brulion z zapisanymi ołówkiem niemieckimi słówkami i rysunek młodej dziewczyny.  Dziewczyną tą, której portret sporządził jakiś uzdolniony kolega Ojca na podstawie jego wskazówek, była moja Matka, która w ten wojenny czas była dla Ojca tylko osobą znajomą, dziś powiedzielibyśmy, mieszkającą w  Czarnej, sympatią.  Niestety z tego co pamiętam, przedstawiona na rysunku osoba nic a nic nie była do mojej Matki podobna.  Jest prawdopodobne, że rysunek ten tak jak i inne przywiezione przez Ojca z wojny pamiątki, przekazane zostały do czarnieńskiej szkoły podstawowej, do tworzonej tam kiedyś izby pamięci. A z tych dwóch zdjęć jedno było szczególnie ciekawe, bo na nim Ojciec ma przypiętą do ubrania literę P,  to znaczy  Pole / Polak /.
  Opowiadał też Ojciec, że kiedy wyjeżdżał z  Niemiec przed końcem wojny / na jego miejsce pojechał na ochotnika jakiś znaleziony przez rodzinę Ukrainiec /, rzeczywiście młode Niemki często wyrażały chęć wyjścia za mąż za Polaków i przekazania w ich ręce całych gospodarstw w sytuacji, gdy jasnym stawało się, że wielu młodych Niemców z wojny nie wróci nigdy.  I  ja zapytałem Ojca jak to z tym było.  Odpowiedział mi, że wśród jego kolegów zdecydowanych na takie rozwiązanie po kończącej się wojnie chętnych było niewielu a poza tym jak na gust młodych Polaków " Niemki miały za grube łysty ".  W tym żartobliwym określeniu, chodziło oczywicie o łydki.
  Teraz kilka słów o tym pożarze stodoły, w trakcie gaszenia której takim bohaterstwem wykazał się Ojciec oraz wielu mieszkańców Zawodzia, czemu nie mógł się nadziwić ów radziecki, przesłuchujący AK-owców, oficer.  Rzecz polegała na tym, że w stodole był cały, nie zgłoszony władzom radzieckim arsenał.  I  gdyby wszystko to zaczęło wybuchać, na właścicieli stodoły / a Ojciec był jednym z nich / mogły by spaść bardzo poważne represje, tym bardziej że oficer ów zamieszkiwał na tym samym podwórku, w stojącym tam domu, na wynajętej kwaterze i był przekonany, że znalazł się wśród bardzo poczciwych, lojalnych i prawdomównych polskich chłopów.  Podobnie zresztą jak czeski folksdojcz, żandarm Heinrich  Kratzinger, który do przybycia Armii Czerwonej również wybrał sobie pomieszczenie w tym, jednym z okazalszych wówczas w  Czarnej budynków, na swoją kwaterę. 
               I  z jego pobytem w tym domu związane jest inne niż pożar, ale nie mniej dramatyczne wydarzenie. Bo oto pewnej nocy, do okna zastukał w umówiony sposób podziemny łącznik, który przemieszczał się w trudnym dziś do określenia celu, wiedząc że tu otrzyma miejsce na nocleg i odpopczynek, ale nie wiedząc, że w międzyczasie zamieszkał tu też uzbrojony , niemiecki żandarm.Łącznik został błyskawicznie rozpoznany i umieszczony w specjalnej skrytce w stodole i wydawało się, że wszystko jest w porządku. Wszyscy domownicy wiedzieli jednak, że obudził się również Kratzinger, ale wyjść ze swojego pokoju się nie odważył.  Gdyby wyszedł, musiałby zginąć, co z pewnością spotkało by się z odwetem tak na mieszkańcach domu, jak i  na wyznaczonych przez niemieckie władze, zakładnikach. Na drugi dzień, gdy łącznik udał się już w dalszą drogę, wszyscy wraz z  Kratzingerem udawali, że nic się nie wydarzyło.
          Zbrodniom  Kratzingera i innych żandarmów, dość dużo miejsca poświęca ksiądz  Piętowski w swojej monografii.  Jest wysoce prawdopodobne, że Ojciec był jednym z tych Czarnian, których relacje zostały przez księdza wykorzystane przy pisaniu tej książki. Wśród wielu mordów, których dopuścił się Kratzinger /  Ojciec wymawiał jego nazwisko jako  Krecyngier i określał epitetem - gówniarz  / było m.in. zastrzelenie małego, ok. 4-letniego żydowskiego chłopca. Chłopca tego albo ktoś podrzucił w okolice wspólnego podwórza, albo został on skądś przez Kratzingera przyprowadzony .Chłopiec był podobno tak śliczny, że nawet zbrodniarzowi coś nie pozwoliło zastrzelić dzieciaka od razu.  Dzięki temu ten dzieciak mógł jeszcze przez jakiś czas żyć, biegać i bawić się na podwórku, pod troskliwą opieką osoby której poznać nie było mi dane, a którą była moja Babka od strony Ojca.
 Babka jest pokazana na zdjęciu w blogu pani Barnat*, z podpisem Matka profesora Aleksandra  Rejmana, Anna  Rejman z domu Czado, a wiem o niej m.in. to, że umiała czytać i pisać. I  to ona właśnie chciała uratować tego chłopca, chrzcząc go imieniem Andrzej. Uważała bowiem, że chłopiec ten w momencie ochrzczenia przestaje być Żydem a w związku z tym nie będzie potrzeby zastrzelenia go i dzięki temu będzie mógł przeżyć.  Ja znam taką wersję, choć przecież nie jest wykluczone, że tak jak podaje pani  Stanisława  Piekło, mogło chodzić też o zbawienie duszy tego żydowskiego a więc z pewnością nie ochrzczonego dziecka.  Akcja ta się nie powiodła.  Któregoś dnia  Kratzinger wyprowadził chłopca na pastwisko i zastrzelił. Podobno po tym zdarzeniu oprawca  chodził przez kilka dni wściekły i pocieszał napotkanych ludzi, że to się wszystko niedługo skończy.  Babka, która mord ten przeżyła szczególnie mocno, załamała się całkowicie i niedługo potem zmarła.  I  choć podobno bezpośrednią przyczyną jej śmierci był tyfus, którym zaraziła się od tego dziecka, na jej pomniku na cmentarzu w Krzemienicy, synowie umieścili napis, że była ofiarą zbrodni hitlerowskich.
      Warto tu dodać, że Andrzejek nie był jedynym Żydem, którego próbowała uratować. To w piwnicy jej domu znalazło schronienie wielu z nich, którym pomagała jak mogła. Niestety, wszystko to skończyło się w momencie kiedy na kwaterę przybył  Kratzinger, który szybko zlokalizował wszystkich przebywających w piwnicy Żydów.  Kratzinger systematycznie opróżniał z nich piwnicę i kierował na stację kolejową w  Łańcucie, ze słowami " pojedziecie do Pełkini i tam wam będzie dobrze ". Trudno powiedzieć, czy  Kratzinger rzeczywiście prowadzał tych Żydów aż na stację kolejową w  Łańcucie aby tam kupić im bilet, czy też likwidował ich wcześniej, po drodze. Kierowanie Żydów z piwnicy do  Pełkini, to rozwiązanie inne niż planowane przez  Niemców początkowo, kiedy to Babka miała być rozstrzelana wraz z nimi na miejscu.  Ja myślę, że tu też  Kratzinger miał świadomość, że kiedy zastrzeli synom Matkę, wtedy i on nie przeżyje, bez względu na to ilu zakładników Niemcy rozstrzelają w odwecie.  Warto podkreślić,  że ta, głęboko religijna kobieta wyznania rzymsko-katolickiego, miała pełną świadomość, że za każdą udzielaną  Żydom pomoc, w tym opiekę nad żydowskim dzieckiem, grozi kara śmierci i jest to groźba jak najbardziej realna. Andrzejek nie był jedyną ofiarą hitlerowskiego zbrodniarza Kratzingera, zastrzeloną i zakopaną na pastwisku w  Czarnej i okolicy.  Wiem, że szczegółową relację na ten temat składał mój Ojciec już po wojnie przed jakąś przybyłą do  Czarnej komisją,czemu trochę dziwili się niektórzy sąsiedzi , którzy obawiali się , że " nigdy nie wiadomo przecież co jeszcze może z tego wyniknąć ".  Być może relacja ta jest nawet do odnalezienia w jakichś archiwach i mogła być pomocna w powojennych ekshumacjach. Ja, z tego o czym dużo i chętnie rozmawiali dorośli, spośród których wielu było świadkami tych wydarzeń choć przyglądanie się egzekucjom było zabronione, zapamiętałem  następujące:
 Tu uwaga i ostrzeżenie. Niektóre z nich są wyjątkowo drastyczne.

 1. Zamordowanie dwóch młodych, ok. 20-letnich Żydów, którzy sami zgłosili się na rozstrzelanie.  Kiedy wykopali już własnoręcznie dla siebie dół, okazało się że zbrodniarzowi skończyła się amunicja.  W związku z tym polecił im tańczyć a sam poszedł uzupełnić magazynek.  I  kiedy wrócił, zastrzelił obydwu w trakcie tańca nad wykopanym dołem, strzałami w tył głowy. Ludzie, którzy obserwowali tą scenę z ukrycia, dziwili się, że " byli przecież tacy młodzi i silni, że mogli zbrodniarza rozszarpać choćby zębami, a dali się zastrzelić jak przysłowiowe barany...ale oni mieli podobno coś takiego w tej swojej religii ". 2.  Zamordowanie młodej kobiety z dzieckiem na ręku.  To ona krzyczała do oprawcy gdy do niej strzelał, że " moja krew cię zabije ! "

 3. Dwie kobiety z dziećmi koło przeprawy promowej. W  trakcie tego wydarzenia jedna z matek rzuciła się z pazurami i zębami na zbrodniarza, co mieszkańcy komentowali następująco : "  Patrzcie, a jednak się rzuciła... A mówią, że oni zawsze jak te barany, na rzeż ".  Kiedy oprawca uporał się już z dorosłymi kobietami, mógł zająć się dziećmi, ale trwało to jakiś czas, bo prawdopodobnie niektóre dzieci rozbiegły się i słychć było, jak  długo wiszczały.  Nie wykluczone też, że oprawca po zastrzeleniu matek odwlekał przez chwilę egzekucję dzieci z sobie tylko wiadomego powodu. Podobno Kratzinger dość często przesiadywał w okolicy obsługiwanego przez Polaków promu, bo było to miejsce w którym mógł obserwować ruchy ludności i polować na przemieszczających się  Żydów.

 4.  Śmierć starego  Żyda.  Mogł to być ten, który jedną zimę przetrwał na Jęziorach wśród pól w betonowym kanale na wiązce badyli i który czasami niczym jakaś zjawa pukał nocą do okien, domagając się chleba.  Prawdopodobnie na rozstrzelanie w końcu zgłosił się sam.   A kiedy  Kratzinger wrócił już znad  Glemieńca, ktoś łamiąc zakaz poszedł zobaczyć jak to tam wygląda.  I zastał tego, jak się okazuje żle strzelonego  Żyda, który siedział na ziemi i obejmując rękami swoją skrwawioną głowę, strasznie " jojczoł ".  Człowiek ten szybko odnalazł  Kratzingera i poinformował go o tym co zastał, słowami " trza by coś z tym zrobić,  panie komendancie".  Kratzinger się wściekł, zbeształ informatora że chodzi tam gdzie nie wolno, po czym udał się nad  Glemieniec i dobił tego nieszczęśnika.

 5.  Wydaje się bardzo prawdopodobne, że czarnieński zbrodniarz, wraz z innymi żandarmami, mógł brać udział w wymordowaniu dwóch żydowskich rodzin w czarnieńskim lesie. Sprawa ta jest bardziej znana i wspomina o niej również  ksiądz Piętowski.  Mało znany jest natomiast incydent, który miał miejsce już po zabiciu tych niewinnych ludzi. Otóż , kiedy na miejsce zbrodni przybył jakiś chłop, aby z polecenia żandarmów zakopać ciała, zastał wszystkich zabitych odartych już z ubrań, które miały być zapłatą za pochówek.  Z tego wniosek, że ktoś musiał dokładnie obserwować z krzaków całą akcję, ale pozostaje pytanie.  Znalazł się tam przypadkowo, czy to on wydał  Żydów i oczekując na koniec akcji w krzakach, spodziewał się w wysadzonych granatami wraz z ludżmi ziemiankach jakichś większych łupów, ale zadowolił się też ich ubraniami ?
      Jaki był stosunek  Czarnian do tego, czego byli niejednokrotnie świadkami?  Przeważnie było to przerażenie i przekonanie, że " kiedy  Niemcy skończą z  Żydami, wezmą się za nas ". I  mówiła mi moja  Matka, wówczas młoda dziewczyna, że sama doświadczała w tym czasie zmiennych nastrojów od " niech już może zabiją nas wszystkich i niech to się już raz na zawsze skończy ", po krzyk rozpaczy " niech biją , niech dręczą, niech robią co chcą, aby tylko dali żyć ".
    Nigdy nie słyszałem, żeby w  Czarnej ktoś wyłapywał , prześladował i wyzyskiwał ukrywających się Żydów, ale przypadki takie sporadycznie podobno zdarzały się czasami gdziś w okolicy. Czarnianie mieli na ogół do takich ludzi stosunek jak do przestępców, którzy zdarzają się w każdej społeczności i którzy zawsze mogą zagrozić komuś słabszemu, czy znajdującemu się w sytuacji bez wyjścia i niekoniecznie musi to być skazany na śmierć,  Żyd.  Człowiekiem na określenie którego słowo przestępca albo zbrodniarz wydaje się być nazbyt łagodne, mógł być ten, który przygarnął sobie młodą Żydówkę, którą przetrzymywał w dzień w starej, wypróchniałej wierzbie, a na noc zabierał do swojej chałupy.  Kiedy zaszła w ciążę, miał ją podobno zabić szpadlem i zakopać za swoją stodołą.  Historia ta miała rzekomo mieć miejsce w jednej z podczarnieńskich wsi.  Jest możliwe też, że wydarzenie takie nigdy nie miało miejsca i powstało tylko w czyjejś chorej wyobrażni.

  Ponieważ do napisania niniejszego tekstu w dużym stopniu skłoniło mnie to, co napisała pani  Stanisława  Piekło, mam też coś specjalnie dla niej.  Bo ja pamiętam ten dom w którym mieszkała w dzieciństwie a który stał obok zabudowań rodziny  Haładyjów nad  Wisłokiem.  I  to właśnie dokądś tam, udał się w czasie wojny mój Ojciec z workiem pszenicy, aby zemleć ją w ukrywanych tam żarnach.  Można wyobrazic sobie jego przerażenie, kiedy w trakcie pracy otworzyły się drzwi i stanął w nich  Kratzinger. A towarzyszyła mu jego siostra, która przyjechała do braciszka w odwiedziny i razem udali się na spacer nad Wisłok. Oboje zdumieni tym co zastali, kazali mleć i długo śmiali się, jaki to w  Polsce jest prymityw.  Na koniec kazali żarna potłuc, a o tym że za takie złamanie obowiązujących okupacyjnych przepisów groziła surowa kara wraz z wysłaniem do  Oświęcimia włącznie wspominać nie musieli, bo to było powszechnie wiadomo.

  Adam Rejman rocznik 1948, syn Andrzeja i  Heleny z d. Wilkoń, relacja napisana w marcu 2013
________________________________________________________________________
*Chodzi o  Blog wsi Czarna nad Wisłokiem 


piątek, 5 października 2012

Julia i Stanisława Piekło. Arsenał w grobowcu


Arsenał w grobowcu
z Julią i Stanisławą Piekło rozmawiają Tomasz Czarny i Michał Okrzeszowski

Każdy, kto był w Łukawcu wie, że droga prowadząca przez tę miejscowość pełna jest zakrętów, mniejszych lub większych łuków. Słuchając opowieści 98-letniej pani Julii Piekło można odnieść wrażenie, że historia jej licznej rodziny, oraz rodziny jej męża, żołnierza Batalionów Chłopskich, przypomina taką właśnie drogę. Jest to wywiad szczególny, ponieważ udzieliły go wspólnie matka i córka. Pani Stanisława Piekło, etnograf, uzupełniała relację mamy, niejednokrotnie służąc fachową wiedzą. W wypowiedziach pani Julii postanowiliśmy zachować oryginalny styl, aby ocalić od zapomnienia zanikającą gwarę okolic Łańcuta i Rzeszowa.


Kiedy się pani urodziła?

Julia Piekło: Urodziłam się 2 maja 1914 roku, ale potem napisano mi inno datę: 5 albo 6 maja.

Stanisława Piekło: Mama urodziła się w Łukawcu Górnym, w dzielnicy Golonkówka. W tym czasie była to parafia Łąka. Mama jest siostrą znanego działacza ludowego, Jana Wierciocha. Tata pochodził z Łukawca Dolnego, nazywał się Tadeusz Piekło. W czasie wojny należał do Batalionów Chłopskich. Rodzice poznali się, gdy ojciec przychodził do braci mamy w czasie okupacji na spotkania i umawiał się na akcje…

Julia Piekło: Przynosioł ulotki. Brat Teofil wcześni mieszkoł w Katowicach, ale za okupacji był cały czas w domu rodzinnym. Tadeusz też był w Katowicach przed wojną, a w 1939 wrócioł na Łukawiec. A jak przyszedł potem z ulotkami do mojego brata…  O, to nie mogli się rozejść! Naopowiadali sobie różnych rzeczy, z Katowic jeszcze.  Ja się z mężem długo nie znałam. Ale… jo wiem? Po zabawach chodziłam, mąż też tam był. Był kawalerem, mioł wielu kolegów,  bo on mioł piniądze, to im fundowoł: i piwo, i wódkę, i wszystko, co tam tylko (śmiech).

Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie, o czasach przedwojennych.

Julia Piekło: Niewiele pamiętom. Miałam pięć sióstr i pięciu braci. Miałam brata Michała, urodzonego w 1917, brata Ludwika z 1919 roku, on potem był księdzem. I urodziło nam się jeszcze dwie dziewczynki: Helena i Kazimiera. To jużem chodziła do drugi klasy. No i jak zaszłam do szkoły, to dzieci opowiadajo: „A, dzisiaj u Julki chrzciny so!” A pani nauczycielka mówi: „Prawda to?”  Jo wstałam i odpowiadom: „Prawda! Pojechali ochrzcić”. A nauczycielka na to: „Tyle ich jest i jeszcze dwie się im urodziło! Co oni będą robić?” (śmiech).

Czy pamięta  pani coś z czasów I wojny światowej?

Julia Piekło: Mówiły, że je wojna. Moja mama, nie wiem w którym to było roku, wybierała się ze zwierzęciem na skup aż na Żołynio! I przyszła sąsiadka, tako trochę dalszo krewno, i mówi: „Zajmijcie się moim synem Jędrusiem. Bo jo nie odejdę, dzieci małe i musze przypilnować.”  I mama się wybrała. Pognały z Łukawca aż na Żołynio. Tam na Żołyni wypłocali, wypłocali, nareszcie przyszła kolejka na nich. Wypłaciły mamie, a temu Jędrusiowi mało piniędzy dali! A mama do nich: „Jak żeście płacili to ile żeście mu piniędzy dali?”. Ale jak zaczeni liczyć, to mu w końcu dopłaciły.  W ten czas mama wybiera się do domu, ale wszyscy znajomi już powychodzili, a ona została sama tylko z tym chłopakiem. Potem ido przez las, a mama mówi: „Leć Jędruś i powiedz im, żeby poczekali na nos. Bo wojska ido, gdzie my tu będziemy szli sami przez las? Jakby było więcy chłopów to my by jakoś przeszły.” No i ten chłopok lecioł naprzód i wołoł: „My z Łukawca! Czekejcie na nos!” Oni usłyszeli i mówio: „Zaczekajmy. Bo oni sami zostali, a wojska ido przez las, to ich zamęczo.” Stali i czekali, aż mama z Jędrusiem doszli do nich. I potem wszyscy razem doszli aż do Łukawca…
Nasze sąsiady  były takie jakieś złośliwe. U nos było dwa konie starsze i jeden młody. A ruskie żołnierze się pytały po domach, czy so „łoszoki” (ros. łoszad – koń – przyp. MO).  To ony zaro mówiły: „U nas ni ma, ale u nich je try, try!” Wyprawiały ich od nos. A tata już wiedzioł jak jest, wzion wóz, nabroł siana i sieczki z owsem. Tam tako rzyka była dali od domu... I tam siedzioł z tymi końmi,  dawał im jeść, żeby nie rżały,  żeby nie wiedzieli, że oni tam so! I tak przesiedzioł przez ten czas. Mama była z dziećmi w domu, wyszła i mówi do nos tak: „Zamknijcie się w domu i płaczcie! Płaczcie wszyscy, płaczcie! Może wtedy nie bedo nic zabierać.” Wtedy mama wyszła i poszła het, zapłociem (wsią nie można było pójść, bo tam wojska były) do jednego sąsiada, dziesięć numerów od nos. I  kozała tamtemu sąsiadowi patrzyć, czy czasem nie zapolyli u nos! Sąsiod co roz tam wychodzioł i patrzoł, a mama siedziała w oborze. A dzieci płakały w domu. A jo nie chciała płakać, to mie szczypały podobno, żebym i jo się darła (śmiech). Tak mi opowiadały.
A tu przyszły Ruskie i mówio: „Sina!” -  że siana chco. Nareszcie przyszedł ten ruski lejtyna (ros. lejtienant – porucznik),  wzion nahajka i mówi do żołnierzy: „Dzieci płaczo, a wyście tu przyszły! Wzion nahajki, i po tych żołnierzach! I wyścigoł ich.  Jak mama potem dowiedziała się, że poszli, to przyszła do domu. Tata też z końmi wrócioł.  A te sąsiady takie były złośliwe, od razu Ruskim opowiadały, że tam siano, że tam konie. Żeby ojcu dokuczyć. A tata zabezpieczył sobie. Na strychu, nad domem my miały siano, to przywiązoł [drzwi] jakimiś powrósłami, żeby się nie mogli dostać. Bo czym by te konie chowoł?
Jak miałam sześć lat to poszłam do szkoły. Starsze dzieci mówiły: „Ona tako mądro, wierszyki mówi, powtarza, co my mówimy. Mamo, zapiszcie jo do szkoły!” I mama mnie zapisała. Sześć lat skończyłam w maju, a we wrześniu poszłam do szkoły. Nie mogłam se dać rady. Miałam tabliczkę, elementarz (to był ciężki elementarz!), miałam gąbkę do mazania. Chłopoki mi ukradły te gąbkę, oderżnęły od ty tabliczki, ukradły mi piórnik z rysikami do pisania. Ktoś mówił: „Tam są nauczycielki, pójdziesz do nich i kupisz sobie rysik”. Nie wiedziałam, gdzie pójść. Potem już wiedziałam (śmiech). Mama mówi nauczycielkom: „Jak ona chodzi do szkoły i nie daje sobie rady, to może niech lepiej nie chodzi.” A one na to: „Jak ma chęć, to niech chodzi”. I chodziłam. Potem zachorowałam na czerwonkę. Cała rodzina była choro. We wsi była epidemia. Dużo dzieci, nawet moich kolegów ze szkoły, umarło. Nie chodziłam do szkoły trzy miesiące. Potem poszłam, już jako do drugi klasy. Pytajo się mnie, a jo wszystko umiem! W drugi klasie czytałam i pisałam pięknie. A pierwy – napisać napisałam na tabliczce, ale nie mogłam przeczytać (śmiech). Śmiały się ze mnie. Ale potem dobrze mi nauka szła. Chciałam pójść do szkół. Ale takie warunki były, żem nie poszła. Skończyłam tylko cztery klasy.

To tak jak moja babcia.

Julia Piekło: Potem chciałam pójść do szkół, ale starsi chodzili, a to czesne trza było opłocać. Mama mówi: „Już, już! Będę cię dawać do szkół! Tego czesnego nie mogę spłacić, długów sem narobiła, a będę ciebie dawać do szkół!”. Miałam książkę, „Pana Tadeusza”. Czytałam i chowałam się, żeby mama nie widziała. Mama pyto się starszy siostry: „Dzie ona je?”A siostra mówi: „Gdzieś poszła do obory”. Przyszła mama do obory, wyciągła mi tę książkę z rąk, i książką mi po głowie (śmiech). „Już, już, będę płacić! Już się nie mogę wypłacić! Kiedy jo z tego długu wyloze?” Potem mówi tak: „Pójdziesz tam, tam so takie dobre ludzie, ony nie majo dzieci. Jak będziesz dobro, to może cię zostawio na gospodarce”. No, ale lepi żeby mnie nie zostawiły (śmiech). Bo mi się nie podobało, źle mi było. Jak poszłam do tych ludzi, to już lata trzydzieste przychodziły. To, co tam zarobiłam, to mama zabierała. Spłocała długi za czesne dla braci. Z procentem! Miałam szesnaście lat, to tak pracowałam, jak starszo dziewka. Chodziłam z tym gospodarzem młócić, codziennie rano. Potem przychodziły my na śniadanie, i dali my kończyły młockę. Potem mieliliśmy to ziarno. Ja za korbę obracałam, a oni sypali. Potem przyszłam do domu, już się prawie kończyło, wypłaciła mi wcześniej coś, ale to mama zabierała na to czesne. No i jo, młodszo, musiałam na starszych odrabiać. Potem wróciłam do domu. Późni  byłam tu, i tam. I we Lwowie byłam, i za Lwowem w Chodorowie, bo tam pracowoł mój brat, który był weterynarzem.

To był pani najstarszy brat?

Julia Piekło: Nie, najstarszy Jan był w domu. Franciszek studiowoł weterynarię we Lwowie i pracowoł w rzeźni w Chodorowie, w laboratorium. Tam wyrabiali konserwy, szynki takie duże po pięć kilo, i to wszystko wysyłali do Anglii. Ta rzeźnia stała na uboczu. Chodziłam tam do piekarni, do Ruskich (tym razem chodzi o Ukraińców – przyp. MO) do sklepu, do kółka rolniczego – tam powstały kółka rolnicze.  Kościół katolicki tam był niewielki. Ale cerkiew to zbudowali nowo, wielko, nie tako jak ten nasz kościółek katolicki! Potem wyjeżdżałam do domu.

A długo pani tam była, we Lwowie i w Chodorowie?

Julia Piekło: Pewnie z pół roku. Pojechałam gdzieś koło lutego, czy jak. Pod koniec sierpnia już byłam w domu. 

Stanisława Piekło: Dlatego, że to był rok 1939. W ostatnią niedzielę wakacji najstarsza siostra, która została w domu – Agnieszka, na którą mówiło się Jagusia, wychodziła za mąż. Była już „starą panną”,  wychodziła za mąż też za „starego kawalera”. Wesele było w niedzielę, bo dawniej wesela odbywały się w niedziele. Mama przyjechała na wesele  siostry i to była właściwie „ta ostatnia niedziela”. Wszyscy mówili, że prawdopodobnie będzie wojna, bo coś niedobrego się działo, na przykład chłopi musieli oddawać konie. Najstarszy brat Jan też odegnał konia i dostał pokwitowanie.  Już wcześniej była mowa, że to raczej nie manewry, nie jakieś ćwiczenia, tylko coś poważnego. W czasie mobilizacji wuj Jan poszedł do swojej jednostki. On  był ułanem. W tym czasie inny brat mamy - Michał odbywał w wojsku zasadniczą służbę. Po kampanii wrześniowej  wrócił do domu już w październiku 1939,  po połowie miesiąca, na piechotę. Był furmanem, obsługiwał zaprzęg, który ciągnął działo. Uniknął niewoli sowieckiej, przyszedł z kolegami do swojej wsi. Byli w mundurach letnich.  
Jeszcze dodam, że moja babcia, Zofia Wierciochowa nie była lubiana we wsi, bo była adoptowana. Bogate kmiecie, jak to się mówi: „dziadki Siwe”, Agnieszka i Wojciech Siwy z Łukawca Górnego, byli bardzo pobożni i bogaci, ale  nie mieli dzieci. Dlatego zabrali moją babcię z sierocińca w Łące i adoptowali ją. Sami natomiast, jako bogate kmiecie, mieli gromadę chrześniaków. Każdy liczył na jakiś spadek po nich, a tymczasem oni adoptowali dziewczynkę, więc to ona dziedziczyła po nich. A to była Galicja, więc ona miała prawo dziedziczyć nieruchomości, bo na przykład w Kongresówce dziewczyny nie miały takiego prawa.  Właśnie stąd u nas to rozdrobnienie gospodarstw - bo dziewczyny w równym stopniu dziedziczyły jak chłopcy. Mało tego, dziewczyny przeważnie dostawały więcej, bo (w całej Polsce nam tego zazdroszczą) u nas dziewczyna zostawała w domu, a to chłopak sobie szukał mieszkania po ślubie. Na ogół wszyscy liczyli, że na starość ręce córki będą lepsze niż ręce synowej. Bo córka lepiej dogadywała się z mamą, niż z teściową. Tego nam zazdroszczą w całej Polsce, ale to jest nasza specyfika, i tak powinno być.

A czy w zaborze pruskim też tylko mężczyźni dziedziczyli?

Stanisława Piekło: Też... Mało tego – u nas, w Galicji Żyd mógł być właścicielem nieruchomości. Natomiast w Kongresówce – nie. Nawet, gdy przejął za długi jakąś nieruchomość, to musiał ją oddać. Ewentualnie, byli niektórzy tacy, co się chrzcili, i wtedy nie byli już dyskryminowani.
Poza tym tu, w Galicji był obowiązek nauki szkolnej. W Kongresówce, gdy ktoś chciał to mógł się uczyć, ale to była rosyjska szkoła. To samo było w zaborze pruskim – nauka odbywała się po niemiecku. U nas czteroklasowa szkoła powszechna była obowiązkowa, a gdy jakieś dziecko było zdolne i mówiło się, że pójdzie do gimnazjum, to nauczyciel, lub nauczycielka (bo kobiety miały prawo pracować na urzędach tak, jak i mężczyźni), dopiero wtedy uczyła niemieckiego, żeby uczeń opanował podstawy i dał sobie radę w gimnazjum. W gimnazjum także uczono się łaciny, przez co I Gimnazjum i Licem H. Sienkiewicza miało takie powodzenie. Nie dlatego, że było państwowe, ale dlatego, że tam uczono łaciny, bo gdy chłopak chciał się dalej kształcić w jakimkolwiek zawodzie, to właśnie tam uczył się łaciny. Natomiast w żeńskim gimnazjum przy ul. Grunwaldzkiej nie było łaciny. Tu dziewczyny uczyły się na nauczycielki. To była szkoła przewidziana dla pracowników Ordynacji Potockich. Gdy dziewczyna była zdolna to nawet jej czesne było opłacane z Ordynacji Potockich (dziś byśmy powiedzieli: fundacji Potockich). Miałam stryjenkę, która była bardzo zdolna. Nauczyciel i ksiądz katecheta przyszli do mojej babci, Marii Piekłowej i namawiali, by ją dalej kształcić. Miała prawo do bezpłatnej nauki, bo mój dziadek, a jej tata, był gajowym u Potockiego. Jednak babcia powiedziała: „Ale ona jest najstarsza! Ona jest moją prawą ręką! Ja ją muszę gospodarstwa domowego nauczyć!  Nie mogę jej oddać, bo jak ja sobie poradzę z tym drobiazgiem?[młodszymi dziećmi]” Rodzina nie była tak liczna, bo ich było tylko pięcioro, no ale ona się wszystkiego uczyła…
Wracając do wątku wybuchu wojny. Siostra mojej mamy, Agnieszka, zwana Jagusią, wychodziła za mąż w ostatnią niedzielę sierpnia w 1939 r.

Proszę opowiedzieć o początku wojny. Jak pani go pamięta?  


Julia Piekło: Przyjechałam 22 sierpnia, to zaro mówili: „Będzie wojna, będzie wojna!” No, to się zdawało, że może nie wnet. Jesteśmy w domu rano, śpimy, a tu: „Buch! Buch!” Bomby już strzylajo! Pytomy się: „Co?” „Wojna! Hitler wojnę zapowiedzioł!” W Palikówce upadła już jakoś bomba, gdzieś jakiś chlewik rozwaleła. Ludzie z miasta wyjeżdżali, z Warszawy jechali. „Gdzie to polskie wojsko jest?! Mieli bronić a nie bronią!” Z Warszawy uciekały, końmi wyjeżdżały. Gwołty czyniły. Boimy się. Siedzimy więcy na polu jak w domu, bo jak się będzie poliło to będziemy uciekać. Piwnice my miały tako murowano, z pola było wejście. To będziemy w ty piwnicy mieszkać! Jakoś to przeszło. Mama mówi: „Wszyscy tu so, a Franek zostoł w tym Chodorowie! Mówio, że tam Ukraińcy męczo tych ludzi!” Tam w Chodorowie Lubomirski mioł cukrownię. Oni musieli go chyba zarżnąć. – To był brat tego Lubomirskiego, co tu w Przeworsku był. Mioł żywopłot taki duży, i bramę żelazno wciąż zamknięto. Ze dwa razy albo więcy przeszłam przez te bramę, patrzyłam.  I takie niedobre te Ukraińce! Musieli go chyba zniszczyć. No jeszcze jakem się wybierała z Chodorowa tutej, to brat mówi tak: „ Nie zabierej wszystkich rzeczy! Przecież ty jeszcze tu przyjedziesz.” Jo godom: „Nie, jo już nie będę tu przyjeżdżać.” Spakowałam wszystko i przyjechałam z powrotem. 22 sierpnia już byłam w domu. Po drodze jeszcze byłam u siostry taty, co była w zakonie.

A gdzie był ten klasztor?       

Julia Piekło: Zakon święty Teresy we Lwowie.  To było niedaleko. Ciocia mówieła tak: „Tu my so biedne. Ale tu niedaleko, w ty drugi kamienicy, tam so bogate. Tyn som zakon, ale tam so bogate, tam so same hrabianki.” No ale mnie ciocia oprowadziła, tam były dziewczęta co w tenis grały, czy co. Zaprowadzieła mnie do kaplicy, kaplicę miały na dole. Potem dała mi obiod, porozmawiały my. Ciocia mówi: „Jo jestem choro. Tak bym coś kwaśnego zjadła. Cytryna, jakby była. Ale ni mom piniędzy. Jestem w klasztorze. Za co jo se kupie?” A jo wyjenam dwa złote i dałam cioci. A ciocia się tak ucieszyła i mówiła: „ Dziękuje ci! To jo się będę modlić żebyś ty długo żyła!” Tam miały jakiś ogród, miały porzeczkę, to my jeszcze chodziły po tym ogrodzie i zbierały, gdzie tam jeszcze jakoś porzeczka została, bo tak jej smakuje kwaśne. Potem pewnie jeszcze ze dwa lata żyła. Gdy zmarła, to już za Sowietów było. Moja siostra Józia była we Lwowie, służyła u takich państwa. Ciocia wiedziała, gdzie ona je. Przychodziła do tych państwa i mówiła do Józi: „Przebrałabym się, ściągnęłabym ten habit, bo Ruskie nie dajo spokoju naszym zakonnicom. Ony mówio, że to so <<ksiądz-samice>>” (śmiech). „Przebrałabym się”. Józia dała jakoś bluzkę, jakoś spódnicę, jakiś fartuch. Przebrały ciotkę, razem z drugą dziewczyną. Ciocia mówi: „Mogę spokojnie przejść. Bo tak to godajo że <<ksiądz-samica>>”.  Jeszcze przychodziła co roz do Józi, jeszcze tam zaglądała. No ale potem ci państwo się starali, jakoś wyjechali ze Lwowa. Przyjechali do Krakowa. Ale w Krakowie się im nie podobało. Przyjechali do Jasła. Mieszkały tam jakiś czas.  Miały jednego synka tylko, to Józia przy nim była, wychowywała tego chłopoczka. Późni jak on już mioł pójść do wojska, to oni z Jasła wyjechali nad morze. Ale jak w Jaśle były to do nos przyjeżdżały. My ich zaopatrywały, czym my tam mogły. Brały jaja, chleb…

Proszę opowiedzieć o czasach wojny, jak tu Niemcy wkroczyli w 1939. 

Julia Piekło: Chłopy mówio: „Nasze wojsko broniło, i gdzieś się rozeszło to wojsko.” Sąsiod był w kościele w Łące i mówi: „Już Niemcy so! Już naszym chłopom dawały papierosy żołnierze niemieckie, żeby se zapolyły”. To już było 17 września. Boły my się. Brat Michał był w wojsku. Myślały my: „Gdzie to nasz Michał się znajduje? Gdzie on je?” Siostra od nos odchodziła do męża, bo wyszła za mąż, to jo zabieroł, a brat ten najstarszy wybroł się z innymi do wojska, że to jeszcze bedo bronić. Zaszły do Sarzyny. Ale jakiś chłop mówi tak: „Chłopy, nie idźcie! Po co tam będziecie szły! Oni so tu! Wrocajcie do domu!” Nie chodźcie! Po co pójdziecie? Po śmierć?” Jan z kolegami wrócił się z powrotem. Piechotom szły. Przed wojną Jan służył w ułanach, w Gródku Jagiellońskim. 22 pułk. Artylerzyści. A Michał był w wojsku aż w Kamionce Strumiłowy[1]. Na pograniczu. Tam dali już była granica rusko. A jak my w szkole się uczyły o Ruskich, to nom godali tak: „ To je Rosja Sowiecko. Tam je bieda, ludzie upodajo z głodu na ulicach”. Na mapie pokazywały, to my godały: „Tu je Rosja”, i granice my wiedziały gdzie so, nauczycielka nom opowiadała…        A Michał był w Kamionce Strumiłowy, jak wybuchła wojna. To się wybierajo, jado taborami. Byli w Tomaszowie Mazowieckim, już tu dojeżdżali, cały tabor. Nareszcie przyśli Ruscy i rozbroili. Zabrali konie i tabor. Godali tak: „Tawarisz, kuda? Doma!”  No i oni myśleli: „Co robić?”  Jeszcze niektórzy wybrali się, że pójdo dali. Ale potem boso przyszli do domu. A Michał widzioł, że nic z tego, i mówi do dwóch kolegów: „Jak do domu, to od domu. Chodźmy do domu.” Ale nie wiedziały którędy. A Michał godo: „Jo wos wszystkich przeprowadzę, jo wiem gdzie.”
Takie sąsiady, takie chłopoczki przychodziły do nos w październiku, zaro na początku października. Mówio tak: „Jula! Michał idzie! Dwóch żołnierzy idzie z nim. Widziałyśmy! Naprowde widziałyśmy Michała!” „A cyganicie!” – mówię. Ale wyszłam na pole, a on już we wrotach z tymi chłopokami. My ich przyjeny, dały im jeść i pić, bo to głodne. Tyle szli przez te lasy!  Tamte chłopoki były od Nowego Targu. I pytały się: jak to jest? Jak to prawdziwie jest? Czy ony się mogo dostać do domu? Brat mówi (ten starszy): „Dostaniecie się, tyko musicie mundury zdjąć. Bo jak zoboczo w mundurach to wos mogo zabrać.” Przenocowali się, na drugi dzień powiózł ich brat Michał do Strażowa, wsiedli w pociąg i pojechali. Potem z tego Nowego Targu dały wiadomość, że zajechały, że so. Potem nigdy już nie pisały. Brat Michał zostoł w domu. Chodzioł do krawca, uczoł się szyć. Maszyna w domu była, to na ty maszynie w domu se wyszywoł, i tak czas lecioł. Potem brata wywieźli na roboty. To było chyba w 1942 - 1943.

A gdzie został wywieziony? 

Julia Piekło: Brat był w domu, coś na maszynie sobie szył, przyszedł do niego taki sługus sołtysa, i godo: „Zbierej się! Jedziesz na roboty do Niemiec!”. Ten poskładał wszystko, wzion se adres do siostry, bo siostra już była na robotach. Ona była  w Sudetach. Wioska się nazywała Bemborau, a miasto powiatowe nazywało się Tepl[2].
Siostra Kazia też pojechała do Niemiec. Ona miała 17 lat  i była przygotowano na wyjazd. Z Rzeszowa wysłali ich do Krakowa, w Krakowie robieli badania, musiały się rozbierać, całe nago chodzić, dopiero potem rozdzielali, gdzie kto mo jechać. Ona przygotowano była. My jo opłakiwali, żałowali, a ona nic sobie z tego nie robieła. Pojechała, a potem napisała gdzie jest.

A gdzie pojechała?

Stanisława Piekło: Pojechała w umówione miejsce, pod wskazany adres, dlatego, że brat wyszukał jej takie gospodarstwo, gdzie jej było dobrze. Jechała na roboty, ale już było wiadomo, że do tych konkretnych gospodarzy jedzie. Ona i brat nie byli w tej samej miejscowości, ale byli w kontakcie. No i rzeczywiście gospodarze dobrze ją traktowali. Mieszkała w takiej gospodarczej kuchni przy oborze, w „grubie” – jak to oni mówili tam na Śląsku. Mało tego, że sama się dobrze miała. Polacy, którzy byli w sąsiednich gospodarstwach schodzili się tam jak do świetlicy. Śpiewali, przypominali sobie wierszyki ze szkoły, opowiadali, robili sobie np. akademie z okazji Trzeciego Maja.

Ooo! To jest ciekawa historia!            

Stanisława Piekło: Tak, że nigdy nie wiadomo, co się komu przyda.  W szkole było zadane i trzeba się było nauczyć wierszyka na pamięć, a potem się przydawał. Czasem ktoś miał jakąś harmonijkę, to grali, śpiewali. Był tam też młody chłopak z miejscowości Odwiertka koło Wolbromia. Zakochali się i ciocia w 1945 wróciła tu z narzeczonym. A babcia już widziała, że świat, który ona zna już się właściwie skończył, że wszystko jest poprzewracane do góry nogami, więc już nie oponowała przed tym, żeby ona wyszła za mąż.  Wiedziała, że to już nowe czasy nastały. Chociaż starsze siostry były jeszcze pannami  to babcia się nie sprzeciwiała. Zgodziła się, wyprawiła młodym wesele, a potem wyjechali aż za Bolesławiec, osiedlili się gdzieś koło Złotoryi. Rodzina tego chłopaka nie chciała za synową mojej cioci, bo mieli dla niego zmówioną jakąś bogatą Hankę. Można powiedzieć, ze ślub dostali „po znajomości”, bo on nie miał dokumentów potrzebnych do zawarcia małżeństwa. Już jego rodzina zadbała o to, żeby ich nie miał. Mimo to uciekł z domu, przyszedł, pobrali się i pojechali na Śląsk. Ale długo tam nie pomieszkali, bo uważali, że jest za blisko do granicy. Przenieśli się do Sosnowca. Ciocia  tam pracowała, nawet i na kopalni, żeby prędzej mieszkanie dostać. Tam już została do końca życia… Brat mojego ojca, Franciszek Piekło również był na robotach. Przebywał w Niemczech zachodnich, w części, która później była okupowana przez Amerykanów. On nie był u bauera, lecz pracował w fabryce. Niemcy wzięli go z łapanki. Gdy ktoś się schował, to go nie złapali, na przykład moja mama się ukryła i przez to uniknęła wywózki. Ale stryja złapali, można powiedzieć, że na podwórku go „nakryli”. Inni uciekali, ale on pomyślał: „W domu ciasno, źle mi tam nie będzie”.
Dodam jeszcze, że gdy ciocia Kazimiera i wujek Michał w 1945 wracali do domu z robót, to jechali przez Pragę. Prawdopodobnie dlatego, że tam były bardziej drożne przejazdy kolejowe, bo nie było takich zniszczeń. Pamiętam, jak tata mnie zawiózł pierwszy raz do Katowic, jeszcze do Stalinogrodu. Wracaliśmy stamtąd nie trasą prosto na Katowice, tylko objazdem przez tunel. Ze względu na Jaworzno – Szczakową i inne miejscowości, pociągi cywilne raczej nie jeździły tą trasą. Jeździły towarowe, jakieś specjalnego znaczenia, ale nie pasażerskie. To już był chyba 1953 rok, gdy tam pojechałam. W każdym razie jeszcze nie chodziłam do szkoły, to mógł być właśnie ten czas.
Jak mama wcześniej wspominała, jeden z braci, Teofil, pracował na Śląsku. Konkretnie to pracował „w rachubie”, w hucie "Baildon". Był księgowym. Tam przed wojną już się mówiło, ze będzie wojna. Mój tato zresztą też doskonale wiedział, że to się tak nie skończy. W 1939 gdy ruszyła ta cała nawałnica, to każdy, kto mógł, kierował się na wschód. Między innymi ten brat mamy, który był chromy – wcześniej w jakimś wypadku stracił nogę. O drewnianej nodze, z jedną walizeczką kierował się do domu. W 1939, we wrześniu już trafił pod rodzinną strzechę. On cały czas był w domu w czasie wojny, i mało tego, pobierał skromną, ale regularną rentę, za to, że w pracy stracił nogę. To była wielka podpora dla rodziny. Nie podlegał żadnym szykanom, żadnym werbunkom, bo był chromy. Ten brat był dosyć świadomy sytuacji…
Julia Piekło: Cało okupację był w domu. Dopiero w, nie wiem, w którym roku to było, byli tu kierowcy co zabierali żywiec. Dogodoł się z tymi kierowcami, że on by z nimi pojechoł do Katowic. I zabroł się. Jeszcze my napominały: „Jakby ci tam źle było, nie będziesz mioł pracy, to wrocej  do domu!” Ale on potem napisoł, że mo mieszkanie, i że mo te samo prace co i przed wojną.          
Stanisława Piekło: Tak naprawdę konspiracją zajmował się najstarszy brat, Jan. Można powiedzieć, że on był gospodarzem, zarządzał całym rodzinnym gospodarstwem, bo tata  zmarł jeszcze przed wojną. Jan był działaczem PSL „Piast”. Budował Dom Ludowy w Łukawcu, zakładał kółko rolnicze, prenumerował fachową prasę dla rolników. Nie mógł więc stać z boku  w czasie okupacji. Był trochę cięty w języku i przed wojną paru osobom się naraził. Moja babcia nie była lubiana przez to, że jak wspomniałam, niektórych pozbawiła spadku. Z tego powodu – trzeba to zaznaczyć – były donosy na gestapo. Chodziło o pochodzenie babci. Ludzie ich oskarżali, że niby są Żydami. Wujek raz zwyczajnie wyjechał na targ do Rzeszowa. Jedzie, a tu dwóch takich, którzy przed wojną go nie lubili szturcha się i mówi: „Co? On jeszcze bez opaski? On jeszcze bez gwiazdy?!” Mało tego. To poskutkowało do tego stopnia, że przyszli Niemcy do parafii w Łące i szukali metryki mojej babci. Wszystko się zgadzało, ale ksiądz dał znać do mojej babci, żeby na wszelki wypadek lepiej nie chodziła do kościoła, żeby się ludziom nie pokazywała na oczy. Wtedy nie będzie drażnić nikogo.
Julia Piekło: Opowiem jeszcze o żarnach. Jan i Teofil szły do obory, tak przed wieczorem i mielili zboże w żarnach na osypkę dla świń. Ale przyszeł taki dziesiętnik, i mówi tak: „Mielecie w żarnach? Ludzie oddajo kamienie, a wy nie oddajecie!” Ale brat na to: „Przemielomy, bo musimy dwie sztuki świń na rok oddać.” Wtedy ten mówi do mamy: „Wiercioszka! Wyślijcie dziewuchę i dajcie ze dwie kur, żeby zaniesła do sołtysa, to będzie wszystko dobrze.”  Tak mama złapała dwie kury i dała Helenie, a ona poniesła.   Jak te kury zaniesła, to już potem „podarowali”.
Stanisława Piekło: Ciocia Hela wspominała, że kiedy była z tymi kurami to widziała dużo górnych kamieni od żaren, które były pozabierane ludziom.

Chcielibyśmy się dowiedzieć czegoś o Batalionach Chłopskich, o pani tacie i o wujku…    

Stanisława Piekło: Mój tato pochodził z bardzo zamożnej rodziny. Nie było ich dużo w domu, bo tylko pięcioro rodzeństwa: miał dwóch braci i dwie siostry. Jego tata, mój dziadek Stanisław Piekło był pracownikiem w ordynacji hrabiego Potockiego. Mój tata nauczył się stolarstwa w Rzeszowie, a potem wyjechał do pracy w Katowicach. Wcześniej jeszcze był w terminie u sławnego stolarza – snycerza Dąbrowskiego w Żołyni. Na początku pobytu w Katowicach nie przyjął się do pracy jako stolarz, tylko poszedł do pracy do huty, jako pracownik fizyczny.  Bardzo go ta praca męczyła, chociaż był bardzo zdrowy. Nie był do niej przyzwyczajony. Mówił, że gdy wychodził z pracy to mu „wszystko wirowało”, taki był przemęczony. Ale zacisnął zęby, żeby tylko do końca tygodnia dotrwać, bo na koniec tygodnia była wypłata. Myślał: „Jak wezmę te pieniądze to wrócę do domu.” Ale gdy wziął tygodniówkę, to były tak duże pieniądze, że postanowił, że już raczej do domu nie wróci, bo nic lepszego go tam nie czekało. Więc pracował dalej, stopniowo przyzwyczaił się do tej pracy. Ale przyszedł kryzys lat trzydziestych. Wielu ludzi zwalniano. Jednak dawali odprawy. Co poniektórzy ze zwolnionych zainwestowali. Jego kolega zainwestował w jakiś tartak na Podbeskidziu, a on z drugim kolegą nabyli warsztat stolarski. Właściciel warsztatu już był starszym człowiekiem i odsprzedał warsztat razem ze wszystkimi urządzeniami, tylko zastrzegł sobie, że będzie tam przychodził. Brakowało mu po prostu tego zapachu wiórów.  Mój ojciec był świadomy sytuacji politycznej, widział jak Niemcy prą do konfrontacji. W roku 1939, gdy wszyscy uciekali przed nawałą niemiecką, tata dotarł aż w okolice Biłgoraja. Siedzą w jakiejś stodole, prawdopodobnie to był 10 września, bo była niedziela. Przychodzi kobieta, która była w sąsiedniej miejscowości w kościele i mówi: „O, już będzie dobrze, bo są Amerykanie.”   Tato zapytał: „No ale jak, Amerykanie?”  „No amerykańskie wojsko widziałam!”. „Jak wyglądają?” – pyta się mój ojciec. I ona opisuje ich mundury. Tym sposobem tata wiedział, że tam już są Niemcy. Widział, że dalsza ucieczka nie ma sensu, a że to było dość blisko domu, więc trzeba wracać. Nie było dobrego połączenia, bo na San stał się rzeką graniczną. Jednak wrócił pod rodzinną strzechę i zaczął sobie organizować życie. Wiedział, że nieprędko wróci do Katowic.
Mój stryj i chrzestny, Józef Piekło, wżenił się w gospodarstwo Józefa Pelca w Czarnej. Jego córka obecnie mieszka niedaleko przystanku kolejowego w Krzemienicy (nosi nazwisko Mach). Miała roczek, może więcej, gdy w 1944 przyszli Ruscy. Ona też jest „kombatantką”, bo jako dzieciak spała w kołysce, w której był ukryty karabin. Oni mieszkali w Czarnej przy pastwisku, niedaleko młyna. Stryj również działał w konspiracji, a swój karabin ukrył właśnie w kołysce u dziecka. W domu rodzinnym Piekłów w czasie wojny została właściwie tylko moja babcia wdowa i mój tata, a w drugiej połowie domu mieszkała jego siostra z mężem i  trzema córkami. Mój tato w czasie okupacji nadal pracował jako stolarz. Był dość znany, także z tego, że robił kajaki. Wiele osób z Rzeszowa zamawiało u niego te kajaki, i gdy później została wydana książka z okazji jubileuszu Towarzystwa Wioślarskiego w Rzeszowie, to mój tata został tam wymieniony, jako dobry fachowiec od budowy kajaków. Poza tym tata razem z ojcem Edwarda Rejmana z Czarnej mieli „spółkę” - zajmowali się nielegalnym ubojem świń. Sprzedawali mięso głównie w Łańcucie, ale i w Rzeszowie. Jednak do pana Rejmana przyszedł granatowy policjant Kölmann i mówi: „Kokott o was wie!” Więc trzeba by było się „opłacać” [dawać łapówki]. „Wie o was, ma was w garści!”. Ojciec zrezygnował więc z tej działalności.
W Łukawcu Dolnym, naprzeciw kościoła (wtedy jeszcze nie było mowy o kościele[3]) znajduje się Dom Ludowy. On zaczął być budowany przed rokiem 1939. W czasie wojny nie był jeszcze wykończony, był tylko w połowie wybudowany. Tam mój tata miał warsztat, i tam był arsenał Batalionów Chłopskich. Były w nim granaty ręczne, niezbyt atrakcyjne. Raczej służyły do ćwiczeń niż do jakichś akcji. W tym warsztacie, za ścianką ukrywała się nauczycielka o nazwisku Kamila Kopciowa. Wcześniej uczyła w szkole w Czarnej. Ukrywała się, bo Niemcy podejrzewali, że bierze udział w tajnym nauczaniu, czym się faktycznie zajmowała. Niektórzy w ramach tajnego nauczania kończyli gimnazjum, a nawet zdawali maturę. Nie mówiąc o tym, że członkowie Batalionów Chłopskich w ogóle byli szkoleni. Mieli szkolenia ekonomiczne, byli przygotowywani do pracy w administracji po wojnie. Gdy słyszę opowieści o tamtych czasach, to zachwyca mnie, że ludzie nie tracili ducha. Absolutnie nikt nie wątpił w to, że po tej wojnie będzie lepiej niż przed wojną! Przed wojną zaczęła być budowana siedmioklasowa szkoła w Łukawcu (istniała tylko czteroklasowa). Chłopi potrafili pojechać do Zalesia, do lasu po drewno na belki, żeby dokończyć budowę tej szkoły. Jeszcze Hitler do Wołgi dochodził, a oni myśleli, ze trzeba skończyć budować szkołę, bo gdzie po wojnie dzieci będą się uczyć? To wszystko było tak pięknie zorganizowane! Nie tylko informacja przez ulotki, nie tylko logistyka, zaopatrzenie w żywność tych, co potrzebowali, ale również kształcenie.
Największe akcje na naszym terenie były przeprowadzane, gdy bechowcy już wiedzieli, że jest rząd „lubelski”, gdy już Armia Czerwona przekroczyła Bug. Bardzo posmutnieli, bo „skoro Wanda Wasilewska, skoro inni tacy” przyszli, to wiadomo, że nie będzie dobrze. Ale dostali rozkaz: Akcja „Burza”.  Pojechali do Łąki, bo tam był cmentarz parafialny. W umówionym miejscu, w umówionym grobie była ukryta prawdziwa broń. I z tą bronią mieli ruszyć na odsiecz Warszawie. Ale Sowieci ich rozbroili, więc wrócili się do domu. Wcześniej, nim wkroczyli Rosjanie, została przeprowadzona wielka akcja zabezpieczania majątku polskiego. Na folwarku w Łące były piękne rasowe krowy. Bechowcy poszli nocą, sterroryzowali tamtejszą służbę, umiejętnie podbili im oczy, żeby było wiadomo, że krowy zabrano przemocą, by nie mieli przez tę akcję problemów (bo jeszcze Niemcy rządzili). Wyprowadzili całe stado, przeprowadzili je na pastwisko do Łukawca Dolnego. Chcieli porozprowadzać krowy po domach, w których były największe straty w czasie okupacji. Bo byli ludzie, którzy byli nie lubiani przez sołtysa, i z tego powodu mieli nadmierne obowiązki. Między innymi moja babcia miała wielkie kontyngenty, w porównaniu z różnymi znajomymi. Gdy ktoś stracił kogoś w czasie wojny, to też dostał taką rekompensatę. Przyprowadzali krowy do domów rano, świtem, gdy była jeszcze rosa. Chodziło o to, by Niemcy ich nie wywieźli, i by Ruscy nie zabrali. W ten sposób zabezpieczano polski majątek. W tej akcji brał udział mój kuzyn, Stanisław Michałek, syn najstarszej siostry mamy. On zmarł niedawno, w wieku 92 lat.
Opowiem jeszcze o innej akcji. Kolega taty kolega wziął konie i furmankę od swojego ojca, i razem z moim tatą pojechali do Łąki na cmentarz, wybrali ukrytą broń, i przyjechali z nią do Łukawca. Tam zatrzymał ich patrol niemiecki. Niemcy już się wycofywali, to było w lipcu 1944. Może było by wszystko w porządku, bo mieli trochę koniczyny na wozie, ale Niemiec poszukał i znalazł broń pod spodem! Nie było umawiane, co robić w takiej sytuacji, ale jeden na drugiego popatrzył, zeskoczyli szybko z wozu, i jeden w jedną, drugi w drugą stronę pobiegli w pola! Bo tam nie ma zagajników, tylko równe pola. Niemcy nie zdążyli nawet strzelić za nimi, tak szybko umknęli, ale ruszyli w pościg. Mój ojciec uciekał w kierunku Wisłoka, ale widział, że już nie ma gdzie uciekać, więc zapadł w kartoflisko. A wtedy ziemniaki miały długie badyle, tak jak teraz pewnie kukurydza. Położył się w tym kartoflisku, w rowku przy ziemi, tak, że widział między badylami nogi tego, który go szukał. Ale albo Niemiec nie chciał go zobaczyć, albo ktoś to wymodlił, w każdym razie ojca nie znaleźli. A jego kolega, który uciekł w drugą stronę, wpadł do jakiegoś domu, który był wybudowany w polach. Domownicy już wiedzieli, że front się zbliża, więc się ukryli. On skrył się w słomie między dziećmi. Niemiec wszedł do mieszkania, popatrzył i nie zobaczył go. A on osiwiał ze strachu. Tak, że jakoś między tymi jasnymi główkami dzieci nie był taki rozpoznawalny, widoczny. W każdym razie dzieci płakały, krzyczały, jak zobaczyły Niemca w progu.  Niemiec zaś nie przyglądał się tym twarzom. I tak się ta sprawa skończyła. A co dalej było z furmanką? Nim zeskoczyli to trzeci Niemiec zaciął konie. Konie jak to konie – zaszły do swojej stajni. Z wozem, z bronią! Ale właściciel tych koni mówi: „Ojejej! Panie, jak jo się wom odwdzięczę! Bo mi ktosi konie ukrod! Oj matka szykuj!” Jajecznicy nasmażyła kobita. „Oj Bogu dzięki! Świętemu Antoniemu, że się konie znalazły! O jaki ja jestem wdzięczny żescie mi odprowadzili moje konie, bo mi ktosi konie ukrod!” Jeszcze samogon im postawił. W każdym razie jakoś tak się udało, że nie było żadnej pacyfikacji, rozstrzeliwań.
Ojciec odpowiadał, że pewnego ranka siadł na rower i przejechał po okolicy zobaczyć, co się dzieje, bo już Ruscy wkroczyli. To było na przełomie lipca i sierpnia. Już spalili kościół w Medyni Głogowskiej. Jedzie więc rowerem gdzieś za Wisłokiem, po znajomych dróżkach, w okolicy Wólki Podleśnej, patrzy, a tu jego znajomy goluśki jak go Pan Bóg stworzył. Okazało się, że ten kolega wraz ze swoim oddziałem szedł na pomoc walczącej Warszawie. Zgarnęli ich Ruscy, zamknęli do stodoły, postawili przy wrotach strażników, a „więźniowie” umiejętnie podnieśli kiczki w stodole (krytej strzechą) i uciekli przez dach. Gładko się zsunęli, ale byli rozebrani do naga, więc nie mogli się pokazać tak „ni z tego, ni z owego”. Ojciec ściągnął marynarkę, dał mu, posadził go na ramie i tak przywiózł do domu. Tym sposobem uratował kolegę przed Turzą, przed tamtejszym obozem. Tam Sowieci  przetrzymywali członków podziemia, tam ich rozstrzeliwali i zakopywali. Nie powiem „chowali”, tylko: „zakopywali”.
Tato wspominał też o innej akcji. Bechowcy rozbili urząd gminy w Trzebownisku. Dlatego, że już jesienią w 1944 roku było wiadomo, że generał Świerczewski zbiera II Armię Wojska Polskiego i że jest mu potrzebne mięso armatnie. Wpadli do urzędu gminy i poniszczyli księgi. Po pierwsze, tam były zapisane kontyngenty, ile komu czego się należy, po drugie -  były też metryki. Chodziło o to, by nie było dokumentów, żeby władza jeszcze dodatkowo nie represjonowała ludności, bo ludzie już dosyć się wycierpieli, już dużo oddali z gospodarstw. Później mój ojciec był przez UB brany „na spytki”, chociaż miał zaświadczenie, że oddał karabin. Karabin był jeszcze z I wojny światowej, no ale zawsze to była broń.
Julia Piekło: Ruscy na ty wojnie się wzbogacieli! To, co po Niemcach pozostało wszystko zabierali i wieźli do siebie! Dzień i noc pociągi jechały!
Stanisława Piekło: Mój wujek Jan Wiercioch pracował po wojnie w „Społem” w Rzeszowie. Bo trzeba było od podstaw zorganizować handel. Między innymi po to były te szkolenia w ramach zajęć dla Batalionów Chłopskich. Bo wiadomo było, że Żydów nie ma, ale trzeba zorganizować handel. Mój tata, gdy wrócił z Wrocławia (o tym pobycie opowiem później ) organizował spółdzielnię „GS Samopomoc Chłopska” w Jasionce. Był jednym z założycieli. Bo trzeba było zorganizować sklep na wsi, żeby tam można było kupić najpotrzebniejsze produkty – to, czego się nie wytwarzało w gospodarstwie, np. naftę, zapałki, sól, cukier, itp. W takim sklepie np. za jajka można było kupić drożdże. Jajka stały się walutą. Przynosiło się je, sklepowa ważyła i mówiła: „Tyle się należy, co za to?” Dla przykładu, cukier zapałki i drożdże. W domu była mąka, więc już można było upiec jakieś placki na blasze. Wujek Jan, który jeszcze przed wojną miał kontakt ze „Społem”, był w kooperatywie, prowadził skup jaj.
Julia Piekło: Za kilo jaj kupiło się kilo cukru. Jaja się zbierało i niesło się żeby cukru dostać! Bo cukru było brak.
Stanisława Piekło: Gdy wujek pracował w „Społem”, tam poznał dziewczynę z Handzlówki -  Bronię Kuźniarównę. Była od niego wiele młodsza, bo była w „kwiecie wieku”, a on już był stary kawaler, miał 42 lata. Przed wojną się nie żenił, bo to było to pokolenie, które czuło ciężar słowa: „odpowiedzialność”. Nie zakładał rodziny, bo wiedział, ze nie ma warunków, by ją utrzymać. Jako kawaler działał społecznie. Ożenił się w jesieni w 1947, i na rowerach do Łukawca przyjechali z Rzeszowa, można powiedzieć, na „noc poślubną”.

Julia Piekło: Z Handzlówki przyjechali do Rzeszowa, a z Rzeszowa do Łukawca na rowerach bez Trzebownisko. Przyjechali do domu, opowiadali jak tam po weselu,  i mówio tak: „Przygotujemy wszystko, zrobimy w Łukawcu poprawiny, żeby ludziom się nie  rozchodziło, że nic im nie zrobili.” Opowiadajo, rozbierajo się, a tu wpada jeden z komunistów i mówi: „My Jana zabieromy”. Bronia płacze, prosi żeby nie zabierali, „On nic nie zrobioł, przecie my się dopiero pożeniły”. Nie, muszo zabierać. Jo wyszła na pole, patrzę się, stoi samochód ciężarowy. I koło tego samochodu kilku mężczyzn się kręci, i mówię: „Oloboga! Co tu tego jest!” A oni tak robieli, żeby nikt nie wiedzioł! A jo gwołty robię, żeby wszyscy wiedzieli, ze oni tu byli. A oni mówio: „Niech pani nie płacze, my go puścimy. Jutro rano przyjedzie”. A jeden przyszedł i wtrącioł mnie od kuchni! Chycioł mnie za bary i wtrącioł, że jo gwołtuje. Bronia cało noc nie spała. Ani ona, ani my.  Późni na wieczór  przyszeł mój mąż, bo my jeszcze nie mieszkały razem, tylko my tak dochodziły. Też my były pobrane w lipcu, a to było w sierpniu, lub na początek września. W stodole na boisku my miały łóżko i tam my spały. Przyszedł, jo mu opowiadom o Janie, a on godo: „Cicho, cicho! Żeby nikt nie słyszoł! Bo jak ktoś usłyszy to alarm zrobio.” Jak brata zabrali to cało noc go trzymali. Pytali go o jedno i to samo. Cało noc! Potem go puścili. Rano już przyszedł. I wtedy Jan z Bronią mówio: „A, nos już ochota opadła! Nie robimy poprawin!” (śmiech). Pytały my, o co oni go tak pytali. Nie powiedział nom. Tajemnica. 
Stanisława Piekło: Ja jeszcze do tego dodam, że później wuj Jan zamieszkał w Łańcucie razem z żoną, i tam im się urodził syn w 1948 roku. W zasadzie to Jana jeszcze kilkakrotnie zabierali na przesłuchania nocne, dopóki czegoś tam nie podpisał. Podpisał jakąś lojalkę, gdy żona była w odmiennym stanie, bo czuł się odpowiedzialny za nią i za dziecko... Mamo, opowiedz jeszcze jak wujka Jana postrzelili.
Julia Piekło: To było wcześni, jeszcze we wojne. Jan nakarmił konia i jeszcze szył w domu na maszynie. Wychodzę na pole a tu ludzie takie gwołty robio, dro się. Jo se myśle: „Co się tam dzieje?” Patrzę: a tu biegnie taki jeden! Niedaleko nos, lecioł do wsi. A drugi lecioł gościeńcem.  To były te, co po nocach zbierały, po ludziach. Przyszły do księdza, żeby ksiądz im doł piniędzy na organizację. Służąco u księdza widziała, że ido, a już rano było. Chłopy w Łące niesły mleko do mleczarni, a służąco otwarła okno i woło: „Chłopy ratujcie, bo przyszły bandyty do księdza!”. I chłopy postrzylały to wszystko i za tymi bandytami! Goniły gościeńcem. I ido, ido i wołajo: „Chytać złodziei! Chytać złodziei!” A daleko to było, to nie było słychać nawet, co oni godajo. I potem ten jeden szedł koło nos. Ja przyszła do domu i mówię tak: „Jakiś tu idzie niedaleko! Jakby wyszedł, to by się dowiedzioł, co się tu ta w Łące wydarzyło?” – Czy jako łapanka? Bo tu łapanki bywały. Brat zostawioł na maszynie tę robotę, i wyszedł. Niedaleko wyszedł… Idzie niedaleko drogą, ten co właśnie szedł. I capnął się na taki mostek, bo tam  tako rzyka je. Jan idzie w jego stronę, a tyn cyluje do niego! Brat zastawioł się. Bo jakby się nie zastawioł, to byłoby go zastrzeloł! Przychodzi potem do domu, a krew się leje taką strugą! Sąsiod nabiero wodę ze studni i pyto: „A ty znowu gdzieś se rynkę skaliczoł?” Brat opowiedział mu.  A ten mówi: „A toś ty nie wiedzioł, że dziś miały u księdza być?”
Stanisława Piekło: To byli prawdopodobnie ludzie z Armii Ludowej.
Julia Piekło: Janek przyszedł do domu, położoł się na kanapie, krwi tyle mu uszło z lewy ręki! I mówi: „Słabo mi się robi! Słabo mi się robi!” Ta pani z Jasła, która wtedy mieszkała u nos, powiedziała: „Ratujmy go, ratujmy, bo szkoda Janka!” I brat Teofil, ten co był w Katowicach, wsadzioł go na wóz i powiezły go do szpitala w Rzeszowie. Zaro się pojawiła policja granatowo. I mówio tak: „Nic nie mówić, co się tało! Nie przyznawać się! Bo by nam w Łukawcu kto wie co narobili!”. Te granatowe upomniały brata i nos tak samo, żeby my nic nie mówiły. Jeden sąsiod, nawet taki krewny, przyszedł do nos, i mówi: „Jo wiem, kto to był nawet!” Bo był w sklepie prawie, gdy ścigali tych bandytów gościeńcem. „Jo wiem jak się nazywajo” – powiedzioł. Ci bandyci się potem zeszli koło Wisłoka. Jeden koło Domu Ludowego poszeł  w stronę Wisłoka, a drugi inną drogą, tam koło nos. Jeden mioł na Wólce babkę. I tam do babki jakoś się przeprawiły. Widocznie, może jakoś łódka była,  czy co. Tam u babki się rozbierały, wysuszyły, bo wszędzie miały wodę. Ale potem ludzie mówio: „A,  były u Wierciocha i wyłagodziły go w szpitalu. Dały mu piniądze, żeby nic nie godoł!”  A wcale nikt nie był! Jan w szpitalu był, że będą kulkę wyjmować, ale nie wyjeni! Z tą kulką późni umarł! Tyko mu ranę wyczyściły, wygoiły. Przyszedł potem do domu, to już była Wielkanoc. A nasz sąsiad był na lotnisku, w sobotę nikogo tam nie było w robocie, bo święta. Przychodzi i mówi: „Niemce przyszły dziś do Łukawca i kontrybucja. Zabierajo kogo napotkajo! Uwożejcie, bo mogo wos zabrać i zamiast do kościoła pójdziecie na lotnisko do Jasionki!” No ale my się czym prędzej ubrali, poszli my na takie ścieżki, za gościniec i poszli my do kościoła. Jakby chcieli, to by nos też pozabierali (śmiech). Jak my wrócili, to już było cicho, spokojnie.
Stanisława Piekło: Moja mama i mój tato chodzili do pracy w Jasionce. Pracowali przy budowie lotniska. Mama pracowała przy gospodarstwie rolniczym, które Niemcy prowadzili na Nowej Wsi. To było poniekąd opłacalne, gdyż ci, co pracowali na lotnisku mieli specjalna przepustkę, podlegali ochronie i nie byli wywożeni do Niemiec.
Julia Piekło: Brat Michał (ten, co był potem w Niemczech na robotach) w 1940 pracowoł przy budowie lotniska. Płytę lali pod samoloty, żeby miały gdzie lądować. No oni Niemcy, ale coś płacili! A te Ruskie kacapy nic nikomu nie dały! Same się bogaciły… Potem na lotnisko my chodziły do roboty. Okopy my robiły. Ubijały my takie piramidy, no takie dołki nom pokazywali.  W jeden tydzień jo chodziłam, a w drugi siostra, na zmianę. Przychodzioł kapitan, liczoł ile nos je, i potem nos rozdzielali po kilka dziewczyn. Dziewczyny szły sprzątać, okna myć, a my  te piramidy robiły. Przywozili nom zupę, rosół, dobry, gorący. My miały chleb, miały my gornuszki, to tę zupę mogły se nabrać i pić. No ale Niemcy godajo tak: „Polacy takie głodne so, że wszystko jedzo!” I chłopy nom zabraniały, żeby my nie szły do tych kotłów… Jak  przystawca rozkozoł, to my chodziły bez lotnisko z motykami, żeby kretówek nie było.
A śnig sypoł, kurzawa była, ale trza było pójść aż pod Zaczernie. Potem my wrocały. Czasem na obiad miały my chleb i coś tam do chleba, i to zimne. Czasem my się chowały w Jasionce po gospodorzach. Niektórzy dali herbaty popić. Tam mieszkoł taki znajomy brata Janka. U niego w domu nom dawali czasem zupę, ziemniaczankę. Na lotnisku były budowane trzy hangary. Dwa były zwyczajne, ale jeden był cały oszklony taki wielki, do naprawy samolotów. Tam drabiny były, i inne urządzenia. My tam czasem zaglądały. Ale po nos traktor przyjeżdżoł i zabieroł nos do Nowy Wsi, gdzieśmy pracowały w ogrodach. Szpinak tam był, pomidory. Jeden taki Szuberla ze Stobierny, mówi: „Dziewczęta, róbcie, róbcie. Jak nasi przyjdą, to będą jedli.” A Stobierno się polyła! Pacyfikacja tam była. Nad Wisłokiem proso my plewiły, a tu co chwila: „Bum! Bum!” W ty Stobierny zabrali wszystkich, kto mioł na nazwisko  Szybisty. Rodzice klękały, prosiły, modliły się, żeby ich nie strzylały. Ale musiały se dołki kopać, i strzylały ich nad tymi dołkami. A ten Szybisty, którego szukały ukrywoł się, i potem jeszcze długo, długo żył…
Tam na lotnisku Niemiec godo: „Może tu jakie stolarze so? To bedo miały inno robotę. Bedo bunkry budować”. No to mojego Tadeusza (jeszcze nie był mój) i Jasia Szuberlę zabrały. Budowały bunkry [na planie okręgu]. My w tych bunkrach takimi tłokami ubijały gruzy, późni to zalewali betonem. Bunkry miały okna (ci stolarze je robili). Jakby wojsko szło, to by Niemcy przez te okna strzylali do nich. Tam przy lotnisku mieli teatr, kuchnię, wszystko tam mieli.
Stanisława Piekło: Ja jeszcze tu dodam, że nas uczono w szkole, że  Niemcy uciekali w popłochu i wszystko zostawiali, bo się bali Armii Czerwonej. Mój ojciec powiedział, ze to absolutnie nieprawda. Gdy już zbliżał się front i słychać było, że Rosjanie są blisko, to planowo ewakuowana była cała załoga obsługi lotniska. Nawet klatki z królikami były wywożone. Wszystko było ładowane do pociągów. Jak wspominałam, tata pracował wcześniej w Katowicach i dość dobrze znał niemiecki, więc pyta jednego Niemca: „Dlaczego uciekacie? Ruskich się tak boicie?” a on mówi: „Nie, nie boimy się. My moglibyśmy tu i sto, i dwieście lat być! Ale co nam z tego przyjdzie, że się tu utrzymamy, jak nam w Berlinie Murzyni będą z naszymi kobietami tańczyć?” I stąd ojciec wywnioskował, że jest drugi front w Europie, że Amerykanie i Anglicy wylądowali. Jeszcze nie wiedział, że w Normandii. Oni się delikatnie, planowo wycofywali.     

Ja mam jeszcze pytanie: jak było z Żydami na Łukawcu w czasie wojny? 

Julia Piekło: Nie wiem czy się tam kto gdzie ukrywoł, nie pamiętom. Tylko, że się za okupacji w nocy mężczyźni pilnowali. Brat, ten co w Katowicach był, to w nocy stoł przy bramce, taki ogródek my miały (teroz tam jest skup). I patrzoł. Tam taki krzyż był, ogrodzone było. Jak przyśli Ruskie to chciały ten krzyż zabrać, ale chłopi nie pozwolili. Za okupacji miały my koło domu pszenicę. I tam były kłoska nie zagrobane, nie pozbierane. Poszłam grobać, a z domu mnie wołajo: „Chodź do domu, chodź do domu! Bo kule lotajo, jeszcze cię trafio!” A oni stali, katiusza była koło tego krzyża właśnie, i długie takie strzały świecące leciały na lotnisko do Jasionki. To już Ruskie strzylały. No ale jak zaczeni wołać do mnie, to i takem zaszła do domu. A w Łące jedna kobieta przechodziła przez gościeniec, akurat szrapnel trafił i zabieło jo.
Stanisława Piekło: Jak mówiłam, trzeba było sobie w czasie wojny zorganizować życie. Na początku była jeszcze organizacja Straż Chłopska, nie Bataliony Chłopskie. Był taki pusty domek ukryty w chaszczach, właściciele wyjechali do Ameryki. Tam były ukryte dwie Żydówki i jeden Żyd.. Oni mogliby tam mieszkać do końca wojny i nic by się nie działo. Ale dotarła wiadomość, że będą jakieś ćwiczenia Wehrmachtu we wsi na polach. Bechowcy powiedzieli tym Żydom: „Macie w tym dniu siedzieć w mieszkaniu.” Ale coś się stało, że te Żydówki jednak wyszły. Gdy zobaczyły Niemców, wpadły w panikę, zaczęły wrzeszczeć wniebogłosy. Niemcy się zorientowali, ze coś jest nie tak. Chociaż to był Wehrmacht, to jednak musieli swą powinność czynić. Tam na miejscu te Żydówki zostały rozstrzelane, mój ojciec wspomina, że ci żołnierze, którzy brali udział w egzekucji, bardzo mocno to przeżyli. Ale mieli rozkaz i musieli go wykonać.
Zgodnie z rozkazem, tych, którzy za bardzo wysługiwali się Niemcom, należało tępić. Najpierw dawano im do zrozumienia: „My cię mamy na oku, ty sobie za dużo nie pozwalaj!”.  Podam jeden przykład, jak to wyglądało. W 1941 roku, nim Niemcy uderzyli na Sowietów, to w Łukawcu stacjonowali młodzi mężczyźni, przeważnie to byli Bawarczycy, katolicy. Ciągle ćwiczyli na pastwisku: biegi, drybling, „padnij – powstań.” Ale jak to młodzi chłopcy, w wolnym czasie chcieli się zabawić. Był taki dziadek Sierżęga, muzyk zawołany. On grał na skrzypcach, jego sąsiad na kontrabasie. Dziadek miał córkę bardzo zdolną, Kaśkę Sierżęgównę, ona  umiała grać na harmonii, nie mówiąc o tym, że na skrzypcach też dobrze grała. Jakiś Niemiec wziął harmonię, stworzyli sobie orkiestrę i grali w najlepsze. Urządzali potańcówki. Kiedy im tak dobrze, wesoło było, to na zabawę wpadli młodzi mężczyźni, między innymi właśnie mój tata. Dziewczyny, które tańczyły z Niemcami ostrzygli, a tych żołnierzy pozbawili mundurów. Na drugi dzień był popłoch we wsi. Trzeba mleko odnieść do zlewni, a tu nie wiadomo, co będzie. No, ale przyjechał jakiś dowódca z Rzeszowa, zrobił żołnierzom karną rundę po pastwisku, na bosaka, w gaciach. Oberwało im się za fraternizację z Polakami. W sąsiednim domu, obok domu rodzinnego mojej mamy też stacjonowali młodzi żołnierze  Wehrmachtu. Przychodzili do domu mojej babci i tam pisali listy lub coś czytali, bo tam była cisza, nie było małych dzieci. Mogli spokojnie porozmawiać, no i mogli po niemiecku porozmawiać, zamienić kilka słów z tym właśnie chromym wujkiem. Jednego razu przyszedł któryś z nich i zaczął pisać list, a tu przyszedł jego kolega i zapukał w okno. Wezwał go. Zamienił z nim parę słów na podwórku, ten wrócił, zabrał papiery i mówi tak: „Wyjeżdżamy.” Wujek się pyta: „To dokąd jedziecie?” „Do Persji po naftę”. Na wschód. Wujek mówił: „No to wszystkiego najlepszego, życzę ci, byś wrócił cały i zdrowy”, a on tak stężał cały, stężały mu mięśnie twarzy i tak z trudem wypowiedział: „My stamtąd nie wrócimy.”  Mojej mamie to w ogóle Niemcy pomagali w pracy. W maju 1941 wzięła taczki, kosę, płachtę i pojechała ukosić trochę koniczyny, trochę trawy dla cielątka, co stało w oborze (bo krowy szły na pastwisko, a cielę zostało w oborze). No i ci młodzi Niemcy, tacy rozbrykani, weseli, przecież to kwiat młodzieży, kiedy zobaczyli, że ona tak jedzie sama, że sama musi sobie radzić, zabrali jej te taczki, ukosili tej trawy z koniczyna, ona sobie tylko zabrała w płachtę, a oni przywieźli. Oberwało jej się od brata, bo to było „nie w porządku, dumna Polka nie powinna tak sobie pozwalać”. Dla tych chłopaków to była wielka radość, wielkie szczęście i przyjemność, że mogli robić to, do czego byli od dziecka przyzwyczajeni...
A propos tragedii żydowskiej, o tym mógłby opowiedzieć były wicestarosta łańcucki, Ryszard Rejman. Jego babcia bardzo przeżyła  Zagładę. W Czarnej na pastwisku, nad potokiem Glemieniec, zakopywano Żydów. Ojciec pana Ryszarda był chrzestnym jednego małego żydowskiego chłopczyka. Babcia go lubiła, chciała go ukryć, ale się nie udało. Jednak go ochrzcili, bo wówczas uważano, że zgodnie z wiarą katolicką tylko ochrzczony może dostąpić zbawienia. Chcieli dla dziecka jak najlepiej, dlatego je ochrzcili. Dali mu na imię Andrzejek. Był ślicznym dzieckiem, miał jasne włoski, nie ciemne. Nie wyglądał na Żyda, ale nie dało się go ukryć. Było za dużo świadków, za dużo oczu go widziało. Niemcy go też mieli na oku. Pozwolili mu na chwilę radości w normalnym domu. Dzieciak miał około trzech latek… Ojciec pana Rejmana był chwalony również przez Rosjan, dlatego, że gdy jakaś obórka w ich sąsiedztwie zaczęła się palić (a on wiedział, że tam jest arsenał), to z wielkim poświęceniem ruszył, by ugasić ten pożar. Wiedział, że gdy to się zapali, to część wsi zostanie zmieciona. Poparzył się przy tej akcji, ale udało się zażegnać nieszczęście. Oczywiście nie przyznał się, dlaczego aż tak ofiarnie bronił tego budynku. Ten pan był wcześniej na robotach, i z wielkim trudem udało się go ściągnąć z powrotem z tych robót. Na jego miejsce pojechał jakiś inny człowiek. Ale to jest dosyć znana i romantyczna historia. Mój tata oraz stryj Józef byli w tej samej grupie wtajemniczonych, więc wypytywali się go: „Dlaczego tak bardzo chciałeś wracać? Bili cię tam, głodzili?” „Nie.”Okazało się, że zakochała się w nim młoda niemiecka dziewczyna. Tak bardzo za nim chodziła, tak mocno go uwodziła, wszyscy to widzieli, że ona zwyczajnie „marcuje się jak kotka”. Wiadomo było, że gdyby Niemcy się dowiedzieli, to jej nic poważnego by się nie stało, ale jego na pewno by zabili…
Gdy pracowałam w spółdzielni Cepelia, często bywałam w Medyni Głogowskiej i Zalesiu, bo tam był ośrodek garncarstwa. Tam słyszałam, jak ukrywali się Żydzi w Medyni, a właściwie na pograniczu Medyni i Pogwizdowa. Tam jest pastwisko, przez które prowadziła droga. Na tym potoczku jest granica między Pogwizdowem a Medynią. W jednym domku, w którym nie było właścicieli były umieszczone trzy Żydówki, dwie młode i jedna starsza kobieta, oraz jeden mężczyzna. Też było wiadomo, że Wehrmacht będzie tutaj ćwiczył, więc powiedziano im, żeby nie wychodzili, żeby się pilnowali. Mimo to im się nie udało. A ten mężczyzna chciał popełnić samobójstwo. Wyszedł przed dom, siadł na ławce, w pejsach, więc już nie było odwrotu, bo to tak, jakby był podpisany. Tak był ortodoksyjny, że nawet nie zgolił tych pejsów, by się ratować. Wzięli ich i rozstrzelali tam w lesie. Po wojnie byli ekshumowani. Ci, którzy byli przy ekshumacji mówili, że ciała w tym lesie tak świetnie się zachowały (zabito ich w 1941, a ekshumacja była chyba w 1944 jesienią). Nawet ubrania nie były zniszczone, tak się świetnie zakonserwowały w  piachu, w tym lesie. Wielkie nieprzyjemności miał tamtejszy sołtys. UB go szarpało, że to on wydał tych Żydów. Nikt ich nie wydał. Dobrze, że Niemcy nie pytali ich, kto im pomaga i potem nie było reperkusji w stosunku do ludności polskiej. To było jednak szczęście dla wsi, że to był tylko Wehrmacht, więc potem nie było dochodzenia. Ale potem sołtys trafił na „białe niedźwiedzie”, tak samo jak sołtys Kuras, powinowaty Józefa Ślisza[4]. Sołtysowi z Brzózy Stadnickiej udało się, wyjechał z pierwszym transportem na Ziemie Odzyskane. Wyjechał do Szczecina, tam zakładał stację krwiodawstwa, tam udało mu się przeżyć tę nawałnicę, potem tu wrócił i gospodarzył.

Zapytam jeszcze, jak pani rodzina znalazła się tutaj w Łańcucie? 

Stanisława Piekło: Mieszkamy tu już ponad 50 lat. Najpierw, gdy mama z tatą się pobrali, mieszkali każde u swojej mamy. Ale w pewnym momencie trzeba było poszukać domu. Był pomysł, że tata wróci do pracy do Katowic, ale tam brakowało żywności, bo to wielka aglomeracja miejska. Najpierw zamieszkali w takiej starej chacie krytej strzechą, która miała jeszcze czterospadowy dach, a w środku bielony piec ceglany (jeszcze nie kaflowy). Można powiedzieć, że był to „czysty skansen”. Ta chata była w Czarnej, na granicy z Łukawcem, nad samym Wisłokiem. Ja już miałam dwa latka, a w tej chacie urodził się mój brat Adam. Zaczęłam chodzić do szkoły w Czarnej.. Trzyklasowa szkoła była tam, gdzie teraz jest biblioteka. Potem przenieśliśmy się tu do Łańcuta. Brat już szedł do pierwszej klasy, a ja powinnam iść dalej albo do szkoły na „Podbór”, albo do Krzemienicy. Ci, którzy chcieli się dalej kształcić szli do Krzemienicy, a ci, którzy chcieli edukację skończyć na siedmiu klasach, szli na „Podbór”. Ojciec tam na Czarnej prowadził warsztat stolarski, bo po wojnie było wielkie zapotrzebowanie na okna i na meble. Dom należał do „Hanki Barnacionki”, z tym, że ona mieszkała obok w nowym domu z mężem Wojciechem Haładyjem. Ich dom był na podmurówce, z dachem dwuspadowym. Przez Wojciecha Haładyja, który został chrzestnym mojego brata, przyszła wiadomość, że niejaki Słupek z Białobrzeg sprzedaje pole, które dostał z reformy rolnej. Tutaj te wszystkie tereny to były grunty orne. Gdy przyszliśmy oglądać te działkę, to tu w okolicy był tylko jeden domek, a reszta to były pola. Szosa była już asfaltowa. Tato najpierw zasiał zboże, a w następnym roku przywiózł swoją matkę Marię Piekłową, żeby zobaczyła tę działkę, bo pragnął tego matczynego podziwu, tego błogosławieństwa. A babcia mówi: „Ja to znam, ja to pamiętam! Myśmy tu na młockę przyjeżdżali!” Co się okazało? . Rzeczywiście: tu na nizinie wcześniej były stodoły, gdzie z  pól było zwożone zboże, a jesienno – zimową porą było młócone. Tata kupił to pole jeszcze za Bieruta. Niektórzy mu odradzali, bo nie wiadomo, jakie czasy przyjdą, że jeszcze mogą to odebrać. Ciężko było zdobyć wszelkie materiały budowlane, ale tacie jakoś się udało. Tutaj jest bardzo mocny strop z metalowych szyn. Gdy zamieszkaliśmy to nic tu nie było. Tak jak dawniej się mieszkało: był dach, był komin i była blacha – to już był dom. Wprowadziliśmy się, chociaż nawet nie było jeszcze okien i drzwi! Bo baliśmy się, żeby ktoś nie porozdzierał i nie zabrał kuchni kaflowej. Opowiem jeszcze o dachu. Cieśla z Czarnej zbudował ten dach z krokwi z dwóch starych stodół, bo każde z moich rodziców dostało we wianie stodołę. Tak, że te belki mają już ponad sto lat i nigdy jeszcze nie musiały być wymieniane! To wielka sztuka. Po pierwsze, lasy były wtedy zdrowsze, a po drugie -  ci cieśle mieli wielki talent.

Jeszcze wrócę do Batalionów Chłopskich. Czy wie pani, jaki ojciec miał pseudonim?

Stanisława Piekło: Nie udało mi się dotrzeć, ale wiem, że był zaprzysiężony. Wiem, że pełnił jakieś funkcje, ale nie był dowódcą. Ich przywódcą był Kopeć, który ich szkolił, przygotowywał do życia po wojnie…
Mama miała brata, który został księdzem. Został wyświęcony w 1942 roku w klasztorze w Kalwarii Zebrzydowskiej przez biskupa krakowskiego, księcia Adama Sapiehę. Nikt nie był na tym wyświęceniu, prymicje odbyły się w domu rodzinnym w Łukawcu. Laudacje na jego prymicjach w Łące wygłosił ojciec Duklan z Markowej. Przyjechał stamtąd saniami. Wujek w prezencie od tercjarek dostał gruby sweter wełniany, zrobiony na drutach… Dlaczego o tym mówię? Dlatego, to było jeszcze przed bitwą pod Stalingradem. Niemcy poili konie w Wołdze, a tutaj ludzie dbali o lepsze jutro. Dbali o to, co będzie po wojnie. Wujek został wyświęcony na księdza, bo było wiadomo, że będzie potrzebny. Zawsze mnie to zdumiewało i świeciło przykładem, że ludzie w tych trudnych czasach nie tracili nadziei.

Dziękujemy paniom serdecznie za wywiad.





[1] Kamionka Strumiłowa – obecnie Kamionka Bużańska. Miasto na Ukrainie, w dawnym województwie tarnopolskim
[2] Tepl – obecnie Teplá. Miasto w Czechach, w kraju karlowarskim. W roku 1938 tereny te zostały anektowane przez Niemców
[3] Parafia w Łukawcu Dolnym powstała dopiero w roku 2001 – przyp. za:  http://www.mlld.neostrada.pl/
[4] Józef Ślisz (1934 – 2001) – mieszkaniec Łukawca, działacz ludowy, wicemarszałek senatu. W 1980 współzałożyciel NSZZ „Solidarność” Rolników Indywidualnych