poniedziałek, 28 listopada 2011

Rozmowa z Władysławem Bieleckim


U nas, w Pustkowie[1]
z  Władysławem Bieleckim rozmawiają Janina Haładyj – Różak i Michał Okrzeszowski
Pan Władysław Bielecki urodził się 15.05.1922 w Krzemienicy, gdzie mieszka do dzisiaj. W chwili przeprowadzania wywiadu miał 89 lat. Należy do osób bezpośrednio dotkniętych działaniem totalitarnego aparatu terroru.  II wojna światowa w znaczeniu prawie dosłownym odcisnęła piętno na jego skórze. Ściślej: nie na skórze, lecz na ubraniu z numerem 1937. Numerem więźnia hitlerowskiego obozu pracy w Pustkowie. Mimo swoich tragicznych przeżyć z młodości, oraz uciążliwości chorób wieku sędziwego pan Władysław jest człowiekiem o nadzwyczajnej wręcz pogodzie ducha i poczuciu humoru. Bez wahania zgodził się opowiedzieć nam swoją historię.   


[1] Parafraza tytułu opowiadania Tadeusza Borowskiego – „U nas, w Auschwitzu” – lektury obowiązkowej w III klasie LO 
Jest pan jednym z najstarszych mężczyzn w Krzemienicy.
Ze starszych ode mnie, którzy żyją zostali tylko Kiwała, stary organista i Stach Szubart
z Jawornika (dzielnica Krzemienicy – przyp. MO). Potem ja jestem czwarty. Z mojego roku już nie ma ani jednego chłopa. Ale bab jest kilka (śmiech).
Proszę nam opowiedzieć o swoim dzieciństwie.
Mieszkałem z rodzicami, młodszym o dwa lata bratem Janem oraz naszym dziadkiem – ojcem matki w starym domu, który stał na miejscu tego domu. Moi rodzice, jak większość mieszkańców, byli rolnikami. Ojciec jako inwalida
z  I wojny światowej dostawał od państwa skromną rentę.
W roku 1928 poszedłem do szkoły. Zima w tym czasie była bardzo sroga. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek później zdarzyła się aż taka. Drzewa aż pękały z mrozu. Mój ojciec,  przedzierając się przez zaspy kilka razy zaniósł mnie do szkoły.  Przychodziło wtedy na lekcje może troje, czworo dzieci. Nauczycielka sadzała nas koło pieca. Potem szkołę zamknięto z powodu mrozów. Naukę w szkole zakończyłem na piątej klasie. Później, niedługo przed wojną, w Domu Ludowym zorganizowano kurs nadzwyczajny, w którym wziąłem udział. Uczestniczyły w nim osoby w różnym wieku, które nie ukończyły szkoły powszechnej. Egzamin zdałem pomyślnie i do dziś mam świadectwo ukończenia tego kursu.
Czy tu, w Krzemienicy mieszkali Żydzi przed wojną?
Przed wojną było tylko dwóch Żydów. Tu gdzie jest sklep przy domu kultury mieszkał Hersiek, a drugi Żyd mieszkał w kamienicy za zakrętem w stronę Łańcuta. Hersiek jeszcze przed wojną się wyprowadził. Powiedział, że ucieka przez sąsiada, który często „rozrabiał”, kiedy wypił w jego karczmie. Gdy wyjeżdżał to śmiał się i mówił: „wy nawet nie zdajecie sobie sprawy ile ja mam pieniędzy!” Bo rzeczywiście, wszyscy chodzili do niego do karczmy. Kiedy widział, ze ktoś jest pijany i nie ma pieniędzy, to chętnie dawał na zeszyt. Ale nie zapisał np. ćwiartki wódki, tylko od razy cały litr.
Czy w latach 30.  spodziewaliście się że będzie wojna?
Ludzie mówili tak: „póki Piłsudski żyje to wojny nie będzie”. Kiedy marszałek zmarł, nastał Rydz-Śmigły. On nie zdawał sobie sprawy jak słaba jest armia. Polska miała bardzo mało sprzętu bojowego. Niedługo przed wojną organizowano zbiórki, np. na zakup samolotu dla wojska.
W jaki sposób dowiedział się Pan o wybuchu wojny?
W lecie 1939 już cała wieś mówiła, że będzie wojna. Niedługo po wybuchu pan Wiśniowski szedł przez wieś i wołał: „Wojna! Niemiec przerwał polską granicę!” Wtedy zapanowała trwoga. Kilka dni później pojawiło się wielu uciekinierów. Pamiętam ten proch na drogach – wtedy nie było asfaltu. W tym czasie przez dwa tygodnie nie było deszczu. Niemcy wpuścili swoich dywersantów, którzy mieli siać zamęt i namawiać ludzi do ucieczki. Nas nakłaniano by uciekać na wschód, za San, bo tam będzie opór.[1] Niektórzy brali bochenek chleba i szli. Jednak wracali do domu zaraz, gdy chleb się skończył.
Czy całe rodziny też uciekały na wozach ze swoim dobytkiem?
Nie. Tylko pojedynczy, głównie młodzi mężczyźni, którzy chcieli iść do wojska. Ja, mój brat, ani nasi koledzy nie poszliśmy. Okazało się, że słusznie. Gdybyśmy dotarli za San to dostalibyśmy się w ręce Sowietów.
Proszę opowiedzieć o wkroczeniu Niemców. Jak się zachowywali?
Do Krzemienicy przybył pułk na spoczynek. U nas w domu zakwaterowano dwóch żołnierzy oraz trzy konie w stajni. Żołnierze spali w Domu Ludowym, tam też mieli stołówkę. Do nas przychodzili, by spędzić wolny czas. Wiele rozmawialiśmy. Jeden z nich nawet znał historię, wiedział o bitwie pod Grunwaldem. Drugi był hitlerowcem, ale mimo to żył dobrze z ludźmi. Zwykli żołnierze raczej nie wyrządzali krzywdy ludności. Co innego żandarmeria, która stacjonowała w Łańcucie. Najgorsze jednak było gestapo, którego na szczęście nie było w naszym powiecie. Kto trafił na gestapo, ten nie wracał żywy. Baliśmy się też Polaków, którzy współpracowali z okupantem. Był nawet taki jeden, który witał Niemców z kwiatami, gdy wkraczali. Było wielu konfidentów. Nawet nie wiedziało się, kto donosiChodzili po wsi i obserwowali na przykład, kto miele zboże w żarnach (było to zakazane przez Niemców). My też mieliśmy żarna.
Jeżeli już pan wspomniał o żarnach, to proszę teraz opowiedzieć, co się jadło w czasie wojny?
Kapusta i ziemniaki to było podstawowe jedzenie. Kluski razowe, jeżeli się zmieliło trochę pszenicy w żarnach. Ludzie mieli krowy, więc jadło się masło, ser. Prawie nic nie można było kupić. Świni nie wolno było zabić, bo trzeba było ją Niemcom oddać. Kto zabił i nie oddał to przyjechali i zabierali mięso. Na przykład z domu sąsiadów zabrali prawie całą świnię, bo ktoś doniósł. Tylko sadło udało się sąsiadce ukryć.
A co się piło w czasie wojny? Jak ludzie robili samogon?
Buraki cukrowe kroiło się do garnków i tak kisiły się przez jakiś czas. Potem gotowało się to na kuchni, podłączało się rurki, podstawiało balię, która musiała być zimna żeby się skropliła para wodna. Potem kapało. Najpierw spirytus, a później już wódka. Albo z żyta się robiło zacier. Zboże trzeba było ześrutować i też tak samo zakisić.
Proszę opowiedzieć coś więcej o życiu codziennym.
Kiedy tylko na zewnątrz zaczynało się ściemniać, to zaczynała się godzina policyjna. Trzeba było zaciemniać okna, nie wolno było świecić światła w domu.
Niemcy za sam wygląd mogli wysłać człowieka do obozu. Oni uważali, że ten, kto np. ma brodę to się maskuje. Raz staliśmy na moście z dwoma kolegami i akurat szli Niemcy. Popatrzyli na nas i mówią: „Polnisch Partisan!”
O właśnie, proszę opowiedzieć o podziemiu w naszej okolicy.
Działała tu Armia Krajowa, oczywiście nikt się nie przyznawał, że do niej należy. Wiem, że sąsiedzi należeli. Ktoś oskarżył pana Filipińskiego, że działa w AK i potem Niemcy go zastrzelili. Szubarta z Jawornika  też ktoś oskarżył. Przyjechali Niemcy, jeden na „powitanie” uderzył go w twarz. Szubart pytał: „to wolno tak bić?” A on na to: „wolno nawet zastrzelić!” Wziął pistolet i zastrzelił. Jego siostra chciała go zasłonić i Niemiec przestrzelił jej rękę. Innego znowu oskarżyli o ukrywanie Żydów. Wzięli go i zaginął bez śladu. Bardziej jednak niż partyzantów tępili bandy, które kradły.
Słyszałem, że był pan w „junakach” ( utworzona przez Niemców Służba Budowlana – Baudienst, do której siłą wcielano młodych Polaków. Potoczna nazwa pochodzi od przedwojennych, ochotniczych Junackich Hufców Pracy – przyp. MO). Jak wyglądała taka „służba” ?
Byłem przez miesiąc w Jarosławiu, a potem przez siedem miesięcy w Pełkiniach – 6 km na zachód od Jarosławia. Pracowaliśmy przy budowie kolei. Każdy miał wyznaczony kawałek działki, którym się zajmował. Wyznaczone normy były nie do wykonania, dlatego trzeba było oszukiwać, kiedy Niemcy nie patrzyli. Kto nie wykonał normy to nie dostawał obiadu. Sam obiad składał się z zupy z buraków pastewnych lub zupy ze zmielonej mieszanki ślazu (roślina lecznicza – przyp. MO)  i trawy. Do tego dostawaliśmy bochenek chleba, który miał starczyć na cały tydzień. Kiedy mnie zwolnili ze służby to zabrali brata. Jego wzięli już na cały rok.
Czy tam w „junakach” spaliście na miejscu?
Tak, mieszkaliśmy w barakach, spaliśmy na łóżkach trzypiętrowych. Kierował nami tzw. „Vorarbeiter”.
Czy płacili wam coś za te robotę?
A gdzie płacili! (śmiech) To była darmowa praca. Za tę zupę się robiło, za te buraki. Grosza nie dali.
No tak. Proszę opowiedzieć o obozie, bo wiem, że był Pan w obozie pracy w Pustkowie. Jak się Pan tam dostał?
O, to dłuższa historia. W Krzemienicy były grupy, które działały jako AK, ale były to zwyczajne bandy rabunkowe. Jeden z okradzionych dał znać na policję. Policja zarządziła warty. Ustanowiono stałych wartowników, w tym mnie. Jedna noc w tygodniu przypadała mi na wartę. Poza tym wyznaczono dyżury według numerów domów. Musiała pójść jedna osoba na ok. 10 – 15 numerów. Pewnego razu komendant wyznaczył dyżur mnie, oraz osobom z domów przy drodze do Łańcuta, mieszkających obok figury tzw. „Grunwaldu”. Poszedł pan Fajgier oraz Henryk Szubart. We trzech patrolowaliśmy odcinek od skrzyżowania (koło obecnej szkoły) do Czarnej. Do północy przeszliśmy więc spokojnie w tę i z powrotem. Po północy przyszła inna zmiana warty. Na drugi dzień okazało się, że tej nocy okradziono pana Nycza – właściciela młyna wodnego przy granicy z Czarną  (obecnie na miejscu  dawnego młyna budowana jest autostrada A4 – przyp. MO). Dwa albo trzy dni później usłyszeliśmy z bratem, że jakaś furmanka zatrzymuje się obok naszego domu. Janka ledwie co zwolniono ze służby w „junakach”. Nawet nie wyjrzałem przez okno, już wiedziałem, co się dzieje. Powiedziałem tylko: „Janek wstawaj, bo Niemcy przyjechali!” Uciekał tylnymi drzwiami domu. Ja ledwie obejrzałem się za siebie i już słyszę „Halt!”. Akurat to ten Kokott był ( Josef Kokott – zgermanizowany Czech, żandarm z Łańcuta, znany z wyjątkowego okrucieństwa – przyp. MO). Stanęliśmy. Miałem w ręku nóż, bo wcześniej robiłem coś w domu. Opuściłem go szybko na ziemię, żeby Niemcy nie pomyśleli, że chcę się na nich rzucić. Kokott uderzył mnie w twarz. Potem zawieźli nas do Łańcuta do siedziby policji. Na miejscu byli już pozostali wartownicy. Komendant policji zwołał sąd doraźny. Z tego, co mówili „sędziowie” zrozumiałem tylko: „Sechs Woche”– skazali nas na sześć tygodni obozu. Zamknięto nas w areszcie, gdzie czekaliśmy na pociąg. Potem zajęli się bratem. Tłumaczył się, że nie mógł wartować tamtej nocy, bo był w tym czasie w „junakach”. Pokazał legitymację, której nie zwrócił przy zwolnieniu ze służby. Niemcy stwierdzili, że uciekł i od razu zadzwonili tam, gdzie pracował. Kiedy okazało się ze wszystko w porządku to puścili go do domu. Zanim jednak wyszedł z budynku to spotkał Kokotta. Żandarm powiedział, ze za trzy dni pojedzie transport na roboty i Janek ma się zgłosić gotowy do wyjazdu.
Nas pod eskortą zawieziono pociągiem do  Pustkowa. Okazało się, że obóz był nie w samym Pustkowie, lecz za stacją Kochanówka. W obozie zabrano nam nasze ubrania i kazano się przebrać w drelichowe stroje, które zostały po zmarłych radzieckich jeńcach (przebywało tam wielu Sowietów, część umarła na tyfus). „Malarz” namalował na spodniach lampasy, a na bluzie trójkąt w kolorze czerwonym. Każdy kolor oznaczał inne „przestępstwo”, po tym Niemcy rozpoznawali więźniów. Czerwony był najgorszy – oznaczał więźnia politycznego.  Na plecach przyszyli nam białe szmatki z numerami. Mój numer był: 1937. Pamiętam do dzisiaj.           Sam obóz przypominał małe miasto, położone w środku lasu sosnowego. Pełno było baraków i ludzi. Gospodarkę prowadził Niemiec „Bauer”. Budowano baraki i kolej. Jeżeli jakiś ważniejszy Niemiec potrzebował ludzi do roboty to przychodził do obozu. Więźniów do roboty przydzielali strażnicy. Henryk Szubart  i ja zawsze staraliśmy się trafić do grupy, która pracowała w polu. Gdy nie trzeba było tylu robotników rolnych, to strażnik nas cofał z powrotem i kazał czekać na przydział do innej grupy. Szliśmy do roboty czwórkami w grupie ok. 50 – 100 osób, obstawieni dookoła przez Niemców. Czasami zamiast Niemców pilnowali Ukraińcy.  Początkowo też się znęcali nad nami, ale później traktowali nas lepiej niż Niemcy. To dlatego, że wśród więźniów też byli Ukraińcy, a w masie ubranej w obozowe stroje nie dało się rozpoznać kto jakiej jest narodowości.   
Na Zielone Świątki Niemcy świętowali, więc nie brali nas do roboty. Urządzili sobie zabawę: takie zawody więźniów, np. bieg we workach, skok przez poprzeczkę, itp. Rozdawali paczki z Czerwonego Krzyża. Ja dostałem paczkę dzień wcześniej, więc nie poszedłem. Stanęliśmy z kolegą z tyłu by przyjrzeć się tym zawodom. Nagle podszedł do nas strażnik z pistoletem. Wziął nas czterech i kazał iść w kierunku baraku. Tam pod ścianą stała podłużna skrzynia. Niemiec kazał ją otworzyć. Na szczęście ja nie otwierałem. Ten, który otworzył aż się wzdrygnął i odskoczył na bok. W tej skrzyni leżało nagie ciało mężczyzny. Strażnik tylko się roześmiał. Rozkazał wziąć nam czterem tę skrzynię i nieść za obóz. Doszedł jeszcze drugi strażnik z pistoletem. Szliśmy kawałek, pod górkę. Niemcy śmiali się i śpiewali kościelną pieśń pogrzebową. Wśród sosen była piwnica, coś w rodzaju bunkra. Z wierzchu, co kawałek znajdowały się niewielkie otwory. Strażnik otworzył drzwi. Kazał nam „wysypać” zwłoki w tej piwnicy. Przy każdym otworze było mnóstwo ciał zastrzelonych ludzi. Wszędzie czuć było zapach chloru, który zaraz uderzył mi w oczy. Gdy wyszedłem to przez chwilę byłem oślepiony. Jeden z Niemców zaprowadził nas na górkę. Tam były usypane dwa albo trzy wały. Chwalił się, że tu przywozi się ludzi na rozstrzelanie. Oni płaczą, błagają na kolanach żeby ich wypuścić, a on im zawsze mówi: „po to przywieźli was żeby puścić? Nein! Schießen!” Potem ciała wrzucano tymi otworami do piwnicy. W Oświęcimiu palili ludzi w krematoriach, a  w Pustkowie układali stosy z drewnem*. Nie widzieliśmy, kto to robił, ale na pewno więźniowie, a Niemcy stali i rozkazywali. Kapo w obozach byli Polakami, też więźniami tak jak my, ale mieli władzę i znęcali się nad innymi. Pamiętam, że trzech chłopaków z Krzemienicy trafiło do Oświęcimia.  W tym wasz sąsiad, Józef Mazur. Po niedługim czasie przyszło pismo do domów, że Mazur i Kuźniar zmarli. A ten trzeci przeżył. On „podlizywał się” Niemcom i został kapo. Podobno bardzo znęcał się nad innymi, zwłaszcza prześladował księży. Po wojnie wrócił do domu, później się ożenił. Jednak to znęcanie weszło mu już w krew i potem maltretował swoją żonę.
Jak wydostał się pan z obozu?
Już wtedy, gdy nas osądzili, wpisali w aktach, do kiedy mamy być w obozie. A Niemcy bardzo tego przestrzegali. W obozie rano był apel. Stawaliśmy piątkami przed barakiem. Strażnik wyczytał numery, które miały wystąpić z szeregu (w tym 1937). Wzięli nas do innego baraku, tam były już nasze ubrania w workach. Przebraliśmy się. Potem nawet podwieźli nas samochodem na stację i pytali czy mamy pieniądze na bilet. Szubart miał, więc mi pożyczył. Nam udało się wyjść, bo mieliśmy wyrok. Kto siedział bez wyroku to „przepadł”. Potem, gdy likwidowali obóz to część osób wywieźli, a część zginęła. Niektórym udało się wrócić.
Proszę opowiedzieć o końcu wojny.
Każdy czekał na ten koniec. Pewnego dnia po żniwach pojechaliśmy posiać rzepę w pole na Kolonii (zachodnia dzielnica Krzemienicy, granicząca ze Strażowem – przyp. MO), przy torach. Nagle było słychać huk armat i strzały, gdzieś zza Wisłoka. Trzeba było wracać, bo koń się spłoszył i nie dało się pracować. Potem pokazali się pierwsi Sowieci na motocyklach. Następnie szła główna armia. Było ich dużo jak mrówek. Sama artyleria jechała bez przerwy dwa lub trzy dni. Czołgi przewróciły wierzby nad rzeką (niewielka rzeka zwana Marcinówką, Mikośką lub po prostu Potokiem Krzemienickim – przyp. MO) i przejechały po nich jak po moście.
A jak się zachowywali Rosjanie?
Rosjanie? A w jednym domu ukradł, w drugim sprzedał za samogon, potem spił się (śmiech). U nas był jeden, który miał od jednego kąta pokoju do drugiego pełno flaszek samogonu. Bardzo dużo ich ginęło przez pijaństwo. On mówił: „ubijut to ubijut, nas mnogo jest!”
Ten samogon mieli od ludzi, tak?
Dokładnie. Ubrania i buty przeważnie mieli przysłane od Amerykanów. Dostał taki jeden buty, od razu poszedł do któregoś domu i sprzedał (śmiech). Nawet brat wymienił się z jednym na parę butów. Rosjanin wziął stare, dziurawe. Takie było to wojsko: karabiny na sznurkach, bo rzemienie posprzedawali. Pewien Rosjanin stanął sobie w niedzielę na drodze i ludzi do kościoła nie puścił. Taki komunista. Był też jeden major, który lubił wypić. U nas mieszkał jego podwładny. Zaprosił kiedyś majora do siebie. Nalał mu chyba ze trzy szklanki samogonu. Po pijanemu major wspominał swojego syna i córkę, którzy też byli majorami. Oboje zginęli. Gdy ich wspominał to dostawał obłędu. Aż pouciekaliśmy z domu. Na szczęście jego adiutant i nasz lokator byli trzeźwiejsi od niego. Rzucili się na szyję do majora, że tak go kochają. Tymczasem jeden z nich wyjął majorowi pistolet i schował. Dobrze zrobił, bo nie wiadomo, co by się stało. Potem major poszedł, a ten jego podwładny, który u nas mieszkał prosił, żeby nie wpuszczać majora gdyby tu przyszedł za chwilę. No i faktycznie przyszedł, ale mama bała się go nie wpuścić, więc wszedł. Pytał podwładnego: „gdzie moje róża?” – bo tak nazywał pistolet. W końcu ten mu oddał, bo major trochę otrzeźwiał. Innym razem znowu dali nam na kwaterę obserwatora. Kiedy miał iść na front na drugi dzień to nie mógł spać, chodził po domu niespokojny. Miał bardzo niebezpieczna funkcję: musiał podejść jak najbliżej Niemców i dawać znaki artylerii, gdzie mają strzelać…I tak to było w czasie wojny.
Dziękujemy serdecznie za wywiad.







[1] Informacje oznaczone kursywą trzeba potwierdzić, wdzięczni będziemy za informacje od czytelników

1 komentarz:

  1. ..ale wspomnienia,warte uwagi i zadumy.
    WIECZNE ODPOCZYWANIE RACZ MU DAĆ PANIE.

    OdpowiedzUsuń