niedziela, 19 lutego 2012

Bauer z ludzką twarzą - wspomnienia Janiny Chudzik




Rzymianie pogardliwie nazywali ich „instrumentum vocale” („mówiące narzędzie”).            W III Rzeszy Niemieckiej mówiono: „robotnicy przymusowi”. W istocie chodziło o tę samą grupę ludzi – niewolników. Ludzi zmuszonych do darmowej pracy. Los niewolnika zawsze uzależniony był od osobowości „pana”, do którego niewolnik trafił. Dla wielu był to czas upokorzenia, którego nie jest w stanie wynagrodzić żadne, choćby najwyższe odszkodowanie. Z drugiej strony ci, którym się udało traktowani byli przez gospodarza na równych prawach z pracownikami niemieckimi i po prostu ‘po ludzku’. Do tej drugiej grupy szczęśliwców należała mieszkanka Krzemienicy pani Janina Chudzik z domu Zielińska, która została wywieziona na roboty w wieku 16 lat. Dla dziewczyny z zabiedzonej galicyjskiej wsi  ówczesne Niemcy były zupełnie innym światem kulturowo i społecznie, mimo że działania wojenne, odbijały się znacząco też na sytuacji ich kraju .
 








Wywiad z Janiną Chudzik,
 zamieszkałą w Krzemienicy przeprowadzony przez Janinę Haladyj- Różak i Monikę Welc.
07.02.2012

Pani Janino, była Pani wywieziona na roboty do Niemiec. Proszę nam o tej wywózce opowiedzieć. Kiedy to było, ile Pani wówczas miała lat?

     Wywieziono nas w  1942 roku, miałam wówczas 16 lat. Byłam w domu sama z mamą, mieszkałyśmy tu w centrum wsi.   Nie pamiętam wiele jak nas w Polsce zabierali.
       Była komisja lekarska. Trzeba było najpierw do łaźni, a potem jak Pan Bóg stworzył, na goło przechodzić i stanąć przed tą komisją. Oni nas oglądali, badali, z sześciu ich było.  Potem pamiętam na stacji kolejowej, było nas dużo z Krzemienicy, Przedmieścia i okolic. Długo jechaliśmy, bo to daleko było, stare Niemcy, Saksonia,  Saksy; miejscowość Aschersleben  .  I potem nie bardzo pamiętam jak nas do tego bauera przydzielili, wydaje mi się, że on przyszedł i sobie wybierał,  kogo potrzebował. Nas było cztery, co nas wybrał:  jedną Gąskową  z Przedmieścia, mnie i drugą moją koleżankę Marię Kostkę i jeszcze jedną Pelcównę   z  Kątów.
    Ten człowiek, co sobie nas wybrał nazywał się Friedrich Eden. On był naszym szefem. To nie było typowe gospodarstwo rolne. Przywozili do niego z Holandii całe pociągi grochu. Budynek był trzykondygnacyjny. Na dole był olbrzymi garaż i  była na dole maszyna do młócenia tego grochu, tę maszynę obsługiwała Niemka, tylko ona. I były duże magazyny. . A potem  w skrzynkach groch przynoszono do nas . Głównym naszym zajęciem było przebieranie, sortowanie tego grochu. Siedziałyśmy przy stole, groch się rozsypywało na blacie i trzeba było sortować, dobre w jedną stronę, uszkodzone groszki w drugą, do innej paczki. To nie była ciężka praca. Można było przy tym rozmawiać, żartować. Ja szybko łapałam język niemiecki. Razem z nami pracowały dwie starsze Niemki, tak pod sześćdziesiątkę i dwie koło czterdziestu lat.  To one nam współczuły, że my jesteśmy czyjeś dzieci wywiezione tam. One nieraz mówiły, żeby zwolnić tempo, nie pracować za szybko, same jak pracowały z nami to też nie na wyścigi. Jedna z nich straciła na wojnie męża i syna, wyszła drugi raz za mąż i tego drugiego też zabili; straciła  dwóch mężów i syna. Bardzo były wyrozumiale te Niemki.
    Mieszkałyśmy po dwie  w jednym mieszkaniu, tak z kilometr od tej hurtowni i sortowni, cośmy w niej pracowały. W pierwszy tydzień do pracy prowadził nas policjant. Okazało się, że ten policjant też miał jakieś polskie korzenie, jego rodzice zostali tam po pierwszej wojnie światowej. Czasem do nas przychodził , jak my co miały to my go poczęstowały, fajny był, rozmawiał z nami po polsku, jak nikt nie słyszał. Na ubraniach miałyśmy przyczepioną literę P, ale to tylko w pierwszy dzień. Jak my szły z tą literą P, to niemieckie dzieci za nami wołały: „Polki, Polki....” Poskarżyłyśmy się szefowi, że tak wołają i kazał nam to oznaczenie P ściągnąć i więcej nie nakładać.
   Obok nas mieszkała rodzina niemiecka i ten Niemiec był awanturnik, z żoną niedobrze żył, słychać było awantury, pyskował na nią, a jak wracał do domu spity, to czasem o nasze drzwi się tłukł. Też powiedziałyśmy policjantowi o tym pijaku, to  ten policjant go wezwał i uprzedził, że jak jeszcze raz się poskarżymy, to ten Niemiec pojedzie do wojska i na front.
 I on potem się ustatkował.
     Nie mogę narzekać na szefa, ani na jego żonę. On był dobrym człowiekiem, krzywdy nam nie robił. Ona, jak przyszły święta, to nam przynosiła co mogła: olej, masło, mąkę. Myśmy miały takie same kartki żywnościowe jak i Niemcy. Ta matka mnie bardzo lubiła: Janina, postaw kotkowi mleko, to ja stawiałam i tę miseczkę potem jej odniosłam. Tam był jeden Polak, który pracował na polu, to mu kanapki w pole żona szefa robiła.. 
 W sklepach też nas bardzo dobrze traktowali. Jak się kupowało masło czy marmoladę na kartki, to ekspedientka za każdym razem nam coś ponad ten przydział dorzucała. Raz to, drugim razem co innego. Takie tam fajne były piekarnie, zawsze się pytali, czy nam tego chleba starcza, często co dorzucili, jaką bułkę.  Święta spędzałyśmy we cztery,  Polki razem. Dużo obcokrajowców z krajów okupowanych  było na robotach w tym mieście: Francuzi, Polacy, Węgrzy, Rosjanie. Ludzie byli tacy sami jak i wszędzie.
Ja tam byłam lubiana, bo lubiłam pośmiać się i zażartować, wszyscy mnie lubili z wyjątkiem jednej Niemki, która mi dokuczała. Ona też była młoda, w tym samym wieku, co ja. Raz przy rozładowywaniu pociągu z grochem ta Niemka znalazła w grochu gniazdo z myszami i z takim śmiechem rzuciła we mnie. To było przykre, ale się wściekłam, zeszłam z przyczepy do niej z tym gniazdem w ręce i „natarłam jej pysk” tym gniazdem. I ona poszła na skargę do szefa, a szef sprawiedliwie zażądał wyjaśnień. Kiedy opowiedziałam, że ona pierwsza zaczęła i tak mnie potraktowała, to szef na mnie nie krzyczał,  a ją upomniał: „Nie zaczynaj! Ona jest Polka, ale jest takim samym pracownikiem jak i ty nie wolno jej gorzej traktować.”    Było sprawiedliwie u tego szefa i nikt nie miał krzywdy. Umiał poszanować ludzi.
Ziemię uprawiało się  głównie dla swoich gospodarskich potrzeb ale też i dla innych gospodarzy, którzy zamawiali wcześniej ile czego potrzebują. Byłam przy sadzeniu ziemniaków. To była taka taśmowa robota Jedne robotnice robiły znaki, rowki, drugie wrzucały ziemniaki, a my na kolanach szły i motyczką przysypały, przysypały. Miałyśmy z takich worów uszyte fartuchy i na kolanach się pracowało. Na początku nie miałyśmy butów takich do roboty w polu, chodziłyśmy boso, bo żal było tych z Polski, wyjściowych w ziemię brać. I tak jak chodziłam boso, to sobie skaleczyłam nogę. Taka tam jedna miała telefon i zaraz zadzwoniła po szefa i szef przyjechał. Na ręce mnie wziął i do szpitala mnie zawiózł. No i te nogę mi zabandażowały te panny i byłam wolna, aż mi się noga zagoiła. Potem nam wszystkim kupił szef buty. Ale ja nie wiem, jak to zrobił, kupił czy nie, bo to była sterta butów i nam kazał wybrać sobie, jakie nam pasują. Jeszcze do dziś myślę, skąd ta kupa butów była. Można się tylko domyślać.
Pamięta Pani, czy bardzo się Pani martwiła, że trzeba do Niemiec jechać? Jak to było?
Nie pamiętam, ale chyba się bardzo nie martwiłam. Dużo wtedy ludzi jechało. Bardziej martwiłam się o mamę.   Miałam zegarek, który dostałam od Stefana, kuzyna z Francji . Dał mi jak tu był, to przed wyjazdem sprzedałam ten zegarek i kupiłam mamie metr pszenicy, żeby miała co jeść.
A myślała Pani jak to będzie, kiedy da się do Polski wrócić
Tak, czekałyśmy, kiedy nas wyzwolą. Niedaleko był obóz jeniecki, jak kto z Niemców potrzebował robotnika to szedł i dostawał jeńca za robotnika. Więc  tam pracowali też jeńcy wojskowi, to oni więcej od nas wiedzieli kiedy co będzie. Mieli swoje informacje. Ale Niemcy niechętnie brali Rusków do pracy, uważali, że jeńcy rosyjscy to brudasy i że nie umieją robić. Woleli zawsze Polaków.
Jak wyglądało wyzwolenie?
.Zbliżał się front.  Na szkołach i przychodni zdrowia na dachach wywieszone były wielkie płachty, co znaczyło, że to jest budynek publiczny i tego nie bombardowali. Były bombardowania. Bombardowali fabryki i pociągi. Najgorzej jak bombardowali pociągi z amunicją. Wtedy był jeden trzask i huk.
A kto was wyzwolił? Amerykanie, czy Rosjanie?
Oni nas razem wyzwolili. Szli ramię w ramię, część wojsk ruskich, a część amerykańskich.  My miały wtedy te litery P, to zaraz przyszli i zaraz się przywitali    Wyzwolenie wyglądało tak, ze  byłyśmy w polu, sadziłyśmy ziemniaki;  było wielkie bombardowanie, a ten żołnierz  wyciągnął chorągiewki i biało czerwoną dal znać, że tu są Polacy. Powiedział, żeby nie schodzić jeszcze z pola, bo są tam zakamarki takie, że może być niebezpiecznie. To było gdzieś tak około trzeciej godziny, a po jakimś czasie , około szóstej wieczór była syrena, że można z pola schodzić. Każdy bauer przyjeżdżał po swoich robotników.
I trzeba się było pożegnać z tym szefem i jego rodziną?
   Nie, to nie było tak, że my musiałyśmy wracać do Polski. Tak zaraz żeśmy się nie żegnali.  Mogłyśmy tam zostać, mogłyśmy stamtąd jechać do Ameryki. Ale nam z domu pisali, że już po wojnie, że w Polsce jest dobrze. Wcale nie było tak dobrze jak pisali.  Listy przychodziły do nas przez całą wojnę i nigdy nie były rozrywane, ani nic nie brakowało. 
   Mnie szkoda było mamy, że ona tam sama w Polsce została. I wróciłam. Ale moja pamięć o tym okresie mojego życia pozostała zawsze bardziej dobra  [w sensie pozytywna] niż zła i tak zawsze wspominałam ten pobyt i samych Niemców, też jak zwykłych ludzi, bo jako naród nie wszyscy byli źli i zbrodniarze. 
   Potem nawet żałowałam, że nie pojechałam do Ameryki prosto z Niemiec. A nawet tam można było zostać i pracować, Ci Niemcy nie robili rozróżnienia  na nich i nas Polaków. Mówili, że przywiezione jesteśmy nie z własnej woli, tylko z nakazu, ale teraz z własnej woli możemy zostać; a te Niemki lubiły nas.
Kiedy Pani wróciła do Polski?
W 1946 na wigilię. Taki wtedy transport był. Wrażeń po przyjeździe do Polski nie pamiętam. Po prostu strasznie się cieszyłam, że wojna się skończyła i że wróciłam do domu i że jestem z mamą.
Pani Janino dziękujemy serdecznie za rozmowę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz