Rzymianie pogardliwie nazywali ich „instrumentum vocale”
(„mówiące narzędzie”). W III
Rzeszy Niemieckiej mówiono: „robotnicy przymusowi”. W istocie chodziło o tę
samą grupę ludzi – niewolników. Ludzi zmuszonych do darmowej pracy. Los
niewolnika zawsze uzależniony był od osobowości „pana”, do którego niewolnik
trafił. Dla wielu był to czas upokorzenia, którego nie jest w stanie
wynagrodzić żadne, choćby najwyższe odszkodowanie. Z drugiej strony ci, którym
się udało traktowani byli przez gospodarza na równych prawach z pracownikami
niemieckimi i po prostu ‘po ludzku’. Do tej drugiej grupy szczęśliwców należała
mieszkanka Krzemienicy pani Janina Chudzik z domu Zielińska, która została
wywieziona na roboty w wieku 16 lat. Dla dziewczyny z zabiedzonej galicyjskiej
wsi ówczesne Niemcy były zupełnie innym
światem kulturowo i społecznie, mimo że działania wojenne, odbijały się
znacząco też na sytuacji ich kraju .
Wywiad z Janiną Chudzik,
zamieszkałą w Krzemienicy przeprowadzony
przez Janinę Haladyj- Różak i Monikę Welc.
07.02.2012
Pani Janino, była Pani wywieziona na roboty do Niemiec.
Proszę nam o tej wywózce opowiedzieć. Kiedy to było, ile Pani wówczas miała
lat?
Wywieziono nas w 1942 roku, miałam wówczas 16 lat. Byłam w domu
sama z mamą, mieszkałyśmy tu w centrum wsi. Nie pamiętam wiele jak nas w Polsce
zabierali.
Była komisja lekarska. Trzeba było najpierw do łaźni, a potem jak
Pan Bóg stworzył, na goło przechodzić i stanąć przed tą komisją. Oni nas oglądali,
badali, z sześciu ich było. Potem
pamiętam na stacji kolejowej, było nas dużo z Krzemienicy, Przedmieścia i
okolic. Długo jechaliśmy, bo to daleko było, stare Niemcy, Saksonia, Saksy; miejscowość Aschersleben . I
potem nie bardzo pamiętam jak nas do tego bauera przydzielili, wydaje mi się,
że on przyszedł i sobie wybierał, kogo
potrzebował. Nas było cztery, co nas wybrał:
jedną Gąskową z Przedmieścia,
mnie i drugą moją koleżankę Marię Kostkę i jeszcze jedną Pelcównę z
Kątów.
Ten człowiek, co sobie nas wybrał nazywał się Friedrich
Eden. On był naszym szefem. To nie było typowe gospodarstwo rolne. Przywozili
do niego z Holandii całe pociągi grochu. Budynek był trzykondygnacyjny. Na dole
był olbrzymi garaż i była na dole
maszyna do młócenia tego grochu, tę maszynę obsługiwała Niemka, tylko ona. I
były duże magazyny. . A potem w
skrzynkach groch przynoszono do nas . Głównym naszym zajęciem było
przebieranie, sortowanie tego grochu. Siedziałyśmy przy stole, groch się
rozsypywało na blacie i trzeba było sortować, dobre w jedną stronę, uszkodzone
groszki w drugą, do innej paczki. To nie była ciężka praca. Można było przy tym
rozmawiać, żartować. Ja szybko łapałam język niemiecki. Razem z nami pracowały
dwie starsze Niemki, tak pod sześćdziesiątkę i dwie koło czterdziestu lat. To one nam współczuły, że my jesteśmy czyjeś
dzieci wywiezione tam. One nieraz mówiły, żeby zwolnić tempo, nie pracować za
szybko, same jak pracowały z nami to też nie na wyścigi. Jedna z nich straciła
na wojnie męża i syna, wyszła drugi raz za mąż i tego drugiego też zabili;
straciła dwóch mężów i syna. Bardzo były
wyrozumiale te Niemki.
Mieszkałyśmy po dwie
w jednym mieszkaniu, tak z kilometr od tej hurtowni i sortowni, cośmy w
niej pracowały. W pierwszy tydzień do pracy prowadził nas policjant. Okazało
się, że ten policjant też miał jakieś polskie korzenie, jego rodzice zostali
tam po pierwszej wojnie światowej. Czasem do nas przychodził , jak my co miały
to my go poczęstowały, fajny był, rozmawiał z nami po polsku, jak nikt nie
słyszał. Na ubraniach miałyśmy przyczepioną literę P, ale to tylko w pierwszy
dzień. Jak my szły z tą literą P, to niemieckie dzieci za nami wołały: „Polki,
Polki....” Poskarżyłyśmy się szefowi, że tak wołają i kazał nam to oznaczenie P
ściągnąć i więcej nie nakładać.
Obok nas mieszkała rodzina niemiecka i ten Niemiec był
awanturnik, z żoną niedobrze żył, słychać było awantury, pyskował na nią, a jak
wracał do domu spity, to czasem o nasze drzwi się tłukł. Też powiedziałyśmy
policjantowi o tym pijaku, to ten
policjant go wezwał i uprzedził, że jak jeszcze raz się poskarżymy, to ten
Niemiec pojedzie do wojska i na front.
I on potem się
ustatkował.
Nie mogę narzekać
na szefa, ani na jego żonę. On był dobrym człowiekiem, krzywdy nam nie robił.
Ona, jak przyszły święta, to nam przynosiła co mogła: olej, masło, mąkę. Myśmy
miały takie same kartki żywnościowe jak i Niemcy. Ta matka mnie bardzo lubiła:
Janina, postaw kotkowi mleko, to ja stawiałam i tę miseczkę potem jej
odniosłam. Tam był jeden Polak, który pracował na polu, to mu kanapki w pole
żona szefa robiła..
W sklepach też nas
bardzo dobrze traktowali. Jak się kupowało masło czy marmoladę na kartki, to
ekspedientka za każdym razem nam coś ponad ten przydział dorzucała. Raz to,
drugim razem co innego. Takie tam fajne były piekarnie, zawsze się pytali, czy
nam tego chleba starcza, często co dorzucili, jaką bułkę. Święta spędzałyśmy we cztery, Polki razem. Dużo obcokrajowców z krajów
okupowanych było na robotach w tym
mieście: Francuzi, Polacy, Węgrzy, Rosjanie. Ludzie byli tacy sami jak i
wszędzie.
Ja tam byłam lubiana, bo lubiłam pośmiać się i
zażartować, wszyscy mnie lubili z wyjątkiem jednej Niemki, która mi dokuczała.
Ona też była młoda, w tym samym wieku, co ja. Raz przy rozładowywaniu pociągu z
grochem ta Niemka znalazła w grochu gniazdo z myszami i z takim śmiechem
rzuciła we mnie. To było przykre, ale się wściekłam, zeszłam z przyczepy do
niej z tym gniazdem w ręce i „natarłam jej pysk” tym gniazdem. I ona poszła na
skargę do szefa, a szef sprawiedliwie zażądał wyjaśnień. Kiedy opowiedziałam,
że ona pierwsza zaczęła i tak mnie potraktowała, to szef na mnie nie
krzyczał, a ją upomniał: „Nie zaczynaj!
Ona jest Polka, ale jest takim samym pracownikiem jak i ty nie wolno jej gorzej
traktować.” Było sprawiedliwie u tego
szefa i nikt nie miał krzywdy. Umiał poszanować ludzi.
Ziemię uprawiało się głównie dla swoich gospodarskich potrzeb ale
też i dla innych gospodarzy, którzy zamawiali wcześniej ile czego potrzebują.
Byłam przy sadzeniu ziemniaków. To była
taka taśmowa robota Jedne robotnice robiły znaki, rowki, drugie wrzucały
ziemniaki, a my na kolanach szły i motyczką przysypały, przysypały. Miałyśmy z
takich worów uszyte fartuchy i na kolanach się pracowało. Na początku nie
miałyśmy butów takich do roboty w polu, chodziłyśmy boso, bo żal było tych z
Polski, wyjściowych w ziemię brać. I tak jak chodziłam boso, to sobie
skaleczyłam nogę. Taka tam jedna miała telefon i zaraz zadzwoniła po szefa i
szef przyjechał. Na ręce mnie wziął i do szpitala mnie zawiózł. No i te nogę mi
zabandażowały te panny i byłam wolna, aż mi się noga zagoiła. Potem nam
wszystkim kupił szef buty. Ale ja nie wiem, jak to zrobił, kupił czy nie, bo to
była sterta butów i nam kazał wybrać sobie, jakie nam pasują. Jeszcze do dziś
myślę, skąd ta kupa butów była. Można się tylko domyślać.
.
Pamięta Pani, czy bardzo się Pani martwiła, że trzeba do
Niemiec jechać? Jak to było?
Nie pamiętam, ale chyba się bardzo nie martwiłam. Dużo
wtedy ludzi jechało. Bardziej martwiłam się o mamę. Miałam zegarek, który dostałam od Stefana,
kuzyna z Francji . Dał mi jak tu był, to przed wyjazdem sprzedałam ten zegarek
i kupiłam mamie metr pszenicy, żeby miała co jeść.
A myślała Pani jak to będzie, kiedy da się do Polski
wrócić
Tak, czekałyśmy, kiedy nas wyzwolą. Niedaleko był obóz
jeniecki, jak kto z Niemców potrzebował robotnika to szedł i dostawał jeńca za
robotnika. Więc tam pracowali też jeńcy
wojskowi, to oni więcej od nas wiedzieli kiedy co będzie. Mieli swoje
informacje. Ale Niemcy niechętnie brali Rusków do pracy, uważali, że jeńcy
rosyjscy to brudasy i że nie umieją robić. Woleli zawsze Polaków.
Jak wyglądało wyzwolenie?
.Zbliżał się front.
Na szkołach i przychodni zdrowia na dachach wywieszone były wielkie
płachty, co znaczyło, że to jest budynek publiczny i tego nie bombardowali.
Były bombardowania. Bombardowali fabryki i pociągi. Najgorzej jak bombardowali
pociągi z amunicją. Wtedy był jeden trzask i huk.
A kto was wyzwolił? Amerykanie, czy Rosjanie?
Oni nas razem wyzwolili. Szli ramię w ramię, część wojsk
ruskich, a część amerykańskich. My miały
wtedy te litery P, to zaraz przyszli i zaraz się przywitali Wyzwolenie wyglądało tak, ze byłyśmy w polu, sadziłyśmy ziemniaki; było wielkie bombardowanie, a ten
żołnierz wyciągnął chorągiewki i biało
czerwoną dal znać, że tu są Polacy. Powiedział, żeby nie schodzić jeszcze z
pola, bo są tam zakamarki takie, że może być niebezpiecznie. To było gdzieś tak
około trzeciej godziny, a po jakimś czasie , około szóstej wieczór była syrena,
że można z pola schodzić. Każdy bauer przyjeżdżał po swoich robotników.
I trzeba się było pożegnać z tym szefem i jego rodziną?
Nie, to nie było tak, że my musiałyśmy wracać do Polski.
Tak zaraz żeśmy się nie żegnali.
Mogłyśmy tam zostać, mogłyśmy stamtąd jechać do Ameryki. Ale nam z domu
pisali, że już po wojnie, że w Polsce jest dobrze. Wcale nie było tak dobrze
jak pisali. Listy przychodziły do nas
przez całą wojnę i nigdy nie były rozrywane, ani nic nie brakowało.
Mnie szkoda
było mamy, że ona tam sama w Polsce została. I wróciłam. Ale moja pamięć o tym
okresie mojego życia pozostała zawsze bardziej dobra [w sensie pozytywna] niż zła i tak
zawsze wspominałam ten pobyt i samych Niemców, też jak zwykłych ludzi, bo jako
naród nie wszyscy byli źli i zbrodniarze.
Potem nawet żałowałam, że nie pojechałam do
Ameryki prosto z Niemiec. A nawet tam można było zostać i pracować, Ci Niemcy
nie robili rozróżnienia na nich i nas Polaków. Mówili, że przywiezione
jesteśmy nie z własnej woli, tylko z nakazu, ale teraz z własnej woli możemy
zostać; a te Niemki lubiły nas.
Kiedy Pani wróciła do Polski?
W 1946 na wigilię. Taki wtedy transport był. Wrażeń po
przyjeździe do Polski nie pamiętam. Po prostu strasznie się cieszyłam, że wojna
się skończyła i że wróciłam do domu i że jestem z mamą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz