sobota, 7 stycznia 2012

Kazimiera Kyc przeżyła szczęśliwie dwie wojny światowe


Pani Kazimiera Kyc skończyła 101 lat w grudniu 2011 roku . Przeżyła dwie wojny światowe. Już była wdową z dwojgiem dzieci , gdy rozpoczęła się druga wojna światowa. Musiała się dla dzieci bardzo poświęcać. Czyż nie dlatego swoje życie uważa za udane?

Wywiad z panią Kazimierą przeprowadza Gabriela Dybaś.

 G. D: Czy może się Pani przedstawić, powiedzieć ile ma lat?
K.K: Nazywam się Kazimiera Kyc. 28 grudnia 2011 kończę 101 lat.
G.D: Jak Pani pamięta początek II wojny światowej? Ile Pani miała wtedy lat, gdzie mieszkała?
K.K : To już byłam wdową, miałam dwoje dzieci- syna i córkę. Mieszkałam w Błażowej i tam żeby utrzymać  dzieci to otworzyłam sklep z mlekiem. Mój brat pracował w gminie, miał trochę znajomości, więc wystarał się  żebym dostała pozwolenie na sklep. Mogłam brać mleko z mleczarni (która była niedaleko od nas) i je sprzedawać. Bardzo się starałam, bo musiałam jakoś rodzinę utrzymać. Jak furmanki  do mleczarni jechały, to po drodze zostawiały mi mleko i ludzie u mnie kupowali. Mleko było na kartki wtedy, ale ponieważ ja sobie radziłam i brat mi pomógł, to u nas kartek nie było. Trudno było  Polakowi lokal na sklep załatwić, bo w Błażowej Żydzi prowadzili wszystkie sklepy.
G.D: I z tych pieniędzy ze sklepu Pani żyła?
K.K: No tak. Bo moi obaj bracia byli przy wojsku, zostałam z  Mamą, dwiema siostrami no i z dwójką dzieci, to  trzeba się było jakoś utrzymać. Wcześniej brat pracował na cały dom a jak on potem poszedł do wojska to ja musiałam się wszystkim zająć.
G.D: A ile lat miały Pani dzieci jak wojna wybuchła?
K.K: Dzieci były małe, tak 7-8 lat miały, ja dzisiaj już nie pamiętam tak dokładnie.
G.D:   Jak Pani pamięta wrzesień  1939?
K.K: Bardzo duży ruch był u nas, ludzi dużo przejeżdżało, w jedną stronę, w drugą i Niemcy, Rosjanie. Wszystko się tak mieszało. Aż potem była okupacja i Niemcy zostali, ja już miałam wtedy sklep. Rano pracowałam a potem to normalnie się żyło. Zaprzyjaźniliśmy się z piekarzem, co tu niedaleko miał swoją piekarnię, także on mi dawał chleb. Mogłam coś u niego upiec i po pracy to kawa albo ciasto czasem było.
G.D: Proszę opowiedzieć jak zachowywali się Niemcy, jacy byli dla cywilów?
K.K: Jakby nie powiedzieć, to Niemcy się lepiej obchodzili z Polakami jak Sowieci, bardziej kulturalnie. Sowieci to jak to mówią, po chamsku się zachowywali, pili, strach większy przed nimi był. Dla żołnierzy, dla wojska Niemcy to byli wrogowie, ale tak prywatnie, jak kwaterowali to byli porządni.
G.D: Z tego co Pani mówi, to było spokojnie w Błażowej.
K.K: Tak, spokojnie raczej było.
G.D: To bardzo zaskakujące, trudno uwierzyć, że ktokolwiek może wspominać II wojnę światową w ten sposób.
K. K: Tam czasem były potyczki. W lasach głogowskich (?) się partyzanci chowali, ale to już później, prawie pod koniec wojny. Moje siostry też działały w partyzantce. Słyszało się o tym, że nieraz kogoś rozstrzelali. Widziałam też jak Żydów wywozili do getta do Rzeszowa.  Z resztą Żydzi mi odstąpili lokal (na sklep), oni mieli wcześniej sklep z materiałami, bławatny, tak się mówiło.
G.D: Dużo było rodzin żydowskich w Błażowej?
K. K: Całe miasteczko było żydowskie. Wszystkie sklepy Żydzi prowadzili, tylko 2 polskie były .W samej Błażowej było tylko kilka rodzin katolickich.
G. D: Wszyscy Żydzi zostali wywiezieni z Błażowej?
K. K: Nie, ale bardzo dużo.
G.D: Czyli udało się jakiejś części żydowskich mieszkańców ukryć albo uciec? Ludzie im pomagali?
K. K: Tak, oni uciekali, ale właściwie to tylko ci młodzi, a starzy to zostawali. Bardzo dużo polskich rodzin pomagało Żydom, przechowywali ich. Mi Żydzi odstąpili sklep i ja tam zajęłam frontowe pomieszczenie (mieszkanie i sklep), a oni w tyle mieszkali, tak żeby byli bezpieczni, żeby ich chronić po prostu. Chcieli nam dać rzeczy, pościele i takie inne, że jak wrócą po wojnie, to sobie odbiorą, ale moja mama nie chciała, powiedziała: „Niech mi się utrzyma co mam, nie chce żeby mi potem mówili, że coś zabrałam” i nic nie przyjęła.
G.D:  Jak wyglądało Pani życie dalej?
K.K: Zamknęłam sklep w Błażowej i przeprowadziłam się do Rzeszowa. Chciałam żeby moje dzieci się uczyły, a w Błażowej nie było gimnazjum. Musiałam się przenieść, Mama nie była zadowolona, ale ja jej obiecałam, że jak tylko będę mogła, to będę jej pomagać.  I tu w tym domu (kamienica przy ul. Gałęzowskiego) mieszkam od początku. Tylko pierwsze w innym mieszkaniu byliśmy. To już było wtedy jak Niemcy opuścili miasto. Trzeba było dać łapówkę, żeby mieszkanie dostać, a ja nie miałam pieniędzy. Na szczęście znajomy piekarz mi pożyczył. Ten budynek, to był kiedyś  takiego bogatego Żyda, Zilber się nazywał, miał tu sklep i jeszcze trzymał lokatorów.
Trzeba było sobie radzić, więc znów zaczęłam handlować. Poznałam tu jedną Panią, kupowałyśmy różne rzeczy i woziłyśmy do Czech, do Niemiec, do Lwowa. Ta Pani miała syna, do gimnazjum gdzieś chodził wtedy i oni nie mieli mieszkania. Ja miałam duży pokój, także powiedziałam jej,  niech chłopak przychodzi do nas , przecież dziecko tak nie może bez dachu nad głową być.  I ja wyjeżdżając na handel już trójkę dzieci samych zostawiałam. Ciężko było, trzeba było po nocach pracować, handlować, wyjeżdżać.
Dużo, dużo później dopiero dostałam sklep. Dzięki mojemu znajomemu z Krakowa dostałam koncesję.
G.D: Na jakiej ulicy był Pani sklep?
K. K : Tu, na Gałęzowskiego. Na początku prowadziłam go do spółki razem z  jedną Panią ,która  z Tyczyna pochodziła. Wdowa po urzędniku co pracował w urzędzie skarbowym. Jak ta Pani została sama z dwoma córkami, bo męża jej wywieźli do Niemiec, to nie dawała sobie rady. Ja przynajmniej dorabiałam sobie, bo umiałam szyć, a ona nie miała żadnej pomocy . Jej córki takie rozkapryszone były, przychodziły i brały wszystko co chciały z tego sklepu, a ja nie brałam. Sklep był mały i trzeba było do niego dokładać, żeby się rozwijał, a nie ciągle brać. Jak przyszło do rozliczania to był kłopot i zrezygnowałam w końcu.
G.D:  Pamięta Pani jak wyglądał Rzeszów kiedy się Pani tu przeprowadziła?
K.K: Brudno było okropnie. Pamiętam, że niedaleko  stacji były takie dwa baseny nieużywane i ludzie tam wyrzucali śmieci. Ale budynki nie były bardzo zniszczone, bo tu nie było wielkich potyczek, tylko tyle co wojsko przechodziło. Bardzo dużo ludzi wyjeżdżało, na przykład do Wrocławia się przeniosło. Dużo moich koleżanek, kolegów powyjeżdżało na zachód . A ja zostałam, moja mama nie chciała żebym wyjeżdżała. Pracowałam w takim dużym tekstylnym sklepie w rynku. Potem mojej siostrze udało się wrócić przez zieloną granicę ze Lwowa to pracowała i było mi trochę łatwiej..
G.D:  Pomimo ciężkich czasów i ciężkiego życia można chyba powiedzieć, że miała Pani szczęście do ludzi?
K.K: Ludzie się do mnie garnęli, zawsze miałam dużo znajomych. W nocy nieraz, w najlepsze się śpi a tu ktoś puka, po podróży, nie ma gdzie spać, to zostawał u mnie. Czy z partyzantki, czy jak z handlu wracali. Z resztą z partyzantką miałam dużo styczności, bo siostry moje do niej należały. Trzeba było nieraz poratować kogoś.
G.D: Nie bała się Pani?
K.K: Nie, bo jak człowiek młody, to sobie nie zdawał sprawy co by mogło być. A ludzi mi szkoda było. Ile miałam możności tyle komu pomagałam, to znaczy tak pieniężnie to nie, bo nie było jak, ale przenocować poczęstować kubkiem herbaty to zawsze. Ja wiem, jak to ciężko, jak jeździłam za handlem i nie miałam nikogo, to każdą najmniejszą rzecz się ceniło.
Do Niemiec sama jeździłam i Niemcy to niby wrogowie, ale przyjmowali mnie bardzo serdecznie. Może ja szczęście miałam, że trafiałam na takich ludzi. Nieraz mi  tak pomagali, że na przykład jako Polka nie mogłam czegoś kupić, a Niemiec mógł, to poszłam poprosiłam, dałam pieniądze i wiadomo było, że kupi i towar odda.  A Sowieci to nie… Jak się wracało z za granicy to trzeba było na stacjach kontrole przechodzić i tam towar mogli zabierać. Jak się  poprosiło  Niemca żeby wziął i przeniósł przez kontrol to nie odmówił. Sowieci to zawsze a to pieniędzy chcieli. Nic serca do człowieka nie mieli.
G.D: Często Pani wspomina wojnę, swoją młodość?
K.K: Wspominam. Wszystko co się przeszło:  i wojnę i po wojnie i to co przed wojną. Jak się żyje sto lat, to było tego  trochę. Młodo wyszłam za mąż, młoda byłam jak owdowiałam, miałam te dwoje dzieci i zostałam sama. Trzeba było żyć i różne rzeczy przechodzić. Najgorszy to był ten handel, ale nie było wyboru. Dużo przeżyłam, ciężko zostać samej, ale nie chciałam wtedy wyjść za mąż drugi raz Jakoś Pan Bóg mi dał, że takiej okropnej biedy nie zaznaliśmy, ale ja się bardzo poświęcałam.
G.D:  Odniosłam wrażenie, że w  ciągu rozmowy nie chciała Pani mówić o rzeczach naprawdę ciężkich i złych związanych z wojną
K.K: Niechętnie wspominam to co złe, choć mnie specjalnie przykrość nie spotkała ani od Niemców ani od Sowietów. Przeszłam szczęśliwie przez wojnę i Bogu dziękuję, że żyję. Byli jedni to z nimi się trzeba było z nimi dogadać, przyszli inni to trzeba było robić tak samo, żeby jakoś przeżyć. Trzeba było się porozumieć z każdym.
G.D:  Może Pani powiedzieć, że pomimo doświadczeń wojny a właściwie dwóch wojen światowych ma Pani dobre, udane życie?
K.K: Dobre. Nieraz brakowało czegoś, ale to wszędzie tak jest. Z nieba nic nie leci, trzeba ciężko pracować. Ważne to jest to, że nie robiłam nikomu krzywdy, nie kradłam, nie oszukiwałam, nie mam sobie nic do zarzucenia, a że trzeba było czasem ciężko żyć i nieraz popłakać sobie to trudno, takie jest życie.
G.D: Dziękuję serdecznie za szczerą rozmowę i podzielenie się swoimi wspomnieniami . 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz