Pani Kazimiera
Kyc skończyła 101 lat w grudniu 2011 roku . Przeżyła dwie wojny światowe. Już
była wdową z dwojgiem dzieci , gdy rozpoczęła się druga wojna światowa. Musiała
się dla dzieci bardzo poświęcać. Czyż nie dlatego swoje życie uważa za udane?
Wywiad z panią Kazimierą przeprowadza Gabriela Dybaś.
G. D: Czy może się Pani przedstawić,
powiedzieć ile ma lat?
K.K: Nazywam się Kazimiera Kyc. 28 grudnia 2011 kończę 101
lat.
G.D: Jak Pani pamięta
początek II wojny światowej? Ile Pani miała wtedy lat, gdzie mieszkała?
K.K : To już byłam wdową, miałam dwoje dzieci- syna i córkę.
Mieszkałam w Błażowej i tam żeby utrzymać
dzieci to otworzyłam sklep z mlekiem. Mój brat pracował w gminie, miał
trochę znajomości, więc wystarał się żebym
dostała pozwolenie na sklep. Mogłam brać mleko z mleczarni (która była
niedaleko od nas) i je sprzedawać. Bardzo się starałam, bo musiałam jakoś
rodzinę utrzymać. Jak furmanki do
mleczarni jechały, to po drodze zostawiały mi mleko i ludzie u mnie kupowali.
Mleko było na kartki wtedy, ale ponieważ ja sobie radziłam i brat mi pomógł, to
u nas kartek nie było. Trudno było Polakowi lokal na sklep załatwić, bo w
Błażowej Żydzi prowadzili wszystkie sklepy.
G.D: I z tych
pieniędzy ze sklepu Pani żyła?
K.K: No tak. Bo moi obaj bracia byli przy wojsku, zostałam
z Mamą, dwiema siostrami no i z dwójką
dzieci, to trzeba się było jakoś
utrzymać. Wcześniej brat pracował na cały dom a jak on potem poszedł do wojska
to ja musiałam się wszystkim zająć.
G.D: A ile lat miały
Pani dzieci jak wojna wybuchła?
K.K: Dzieci były małe, tak 7-8 lat miały, ja dzisiaj już nie
pamiętam tak dokładnie.
G.D: Jak Pani pamięta wrzesień 1939?
K.K: Bardzo duży ruch był u nas, ludzi dużo przejeżdżało, w
jedną stronę, w drugą i Niemcy, Rosjanie. Wszystko się tak mieszało. Aż potem
była okupacja i Niemcy zostali, ja już miałam wtedy sklep. Rano pracowałam a
potem to normalnie się żyło. Zaprzyjaźniliśmy się z piekarzem, co tu niedaleko
miał swoją piekarnię, także on mi dawał chleb. Mogłam coś u niego upiec i po
pracy to kawa albo ciasto czasem było.
G.D: Proszę
opowiedzieć jak zachowywali się Niemcy, jacy byli dla cywilów?
K.K: Jakby nie powiedzieć, to Niemcy się lepiej obchodzili z
Polakami jak Sowieci, bardziej kulturalnie. Sowieci to jak to mówią, po chamsku
się zachowywali, pili, strach większy przed nimi był. Dla żołnierzy, dla wojska
Niemcy to byli wrogowie, ale tak prywatnie, jak kwaterowali to byli porządni.
G.D: Z tego co Pani
mówi, to było spokojnie w Błażowej.
K.K: Tak, spokojnie raczej było.
G.D: To bardzo zaskakujące,
trudno uwierzyć, że ktokolwiek może wspominać II wojnę światową w ten sposób.
K. K: Tam czasem były potyczki. W lasach głogowskich (?) się
partyzanci chowali, ale to już później, prawie pod koniec wojny. Moje siostry
też działały w partyzantce. Słyszało się o tym, że nieraz kogoś rozstrzelali. Widziałam
też jak Żydów wywozili do getta do Rzeszowa.
Z resztą Żydzi mi odstąpili lokal (na sklep), oni mieli wcześniej sklep
z materiałami, bławatny, tak się mówiło.
G.D: Dużo było rodzin
żydowskich w Błażowej?
K. K: Całe miasteczko było żydowskie. Wszystkie sklepy Żydzi
prowadzili, tylko 2 polskie były .W samej Błażowej było tylko kilka rodzin
katolickich.
G. D: Wszyscy Żydzi
zostali wywiezieni z Błażowej?
K. K: Nie, ale bardzo dużo.
G.D: Czyli udało się
jakiejś części żydowskich mieszkańców ukryć albo uciec? Ludzie im pomagali?
K. K: Tak, oni uciekali, ale właściwie to tylko ci młodzi, a
starzy to zostawali. Bardzo dużo polskich rodzin pomagało Żydom, przechowywali
ich. Mi Żydzi odstąpili sklep i ja tam zajęłam frontowe pomieszczenie
(mieszkanie i sklep), a oni w tyle mieszkali, tak żeby byli bezpieczni, żeby
ich chronić po prostu. Chcieli nam dać rzeczy, pościele i takie inne, że jak
wrócą po wojnie, to sobie odbiorą, ale moja mama nie chciała, powiedziała:
„Niech mi się utrzyma co mam, nie chce żeby mi potem mówili, że coś zabrałam” i
nic nie przyjęła.
G.D: Jak wyglądało Pani życie dalej?
K.K: Zamknęłam sklep w Błażowej i przeprowadziłam się do
Rzeszowa. Chciałam żeby moje dzieci się uczyły, a w Błażowej nie było
gimnazjum. Musiałam się przenieść, Mama nie była zadowolona, ale ja jej
obiecałam, że jak tylko będę mogła, to będę jej pomagać. I tu w tym domu (kamienica przy ul.
Gałęzowskiego) mieszkam od początku. Tylko pierwsze w innym mieszkaniu byliśmy.
To już było wtedy jak Niemcy opuścili miasto. Trzeba było dać łapówkę, żeby
mieszkanie dostać, a ja nie miałam pieniędzy. Na szczęście znajomy piekarz mi
pożyczył. Ten budynek, to był kiedyś takiego bogatego Żyda, Zilber się nazywał,
miał tu sklep i jeszcze trzymał lokatorów.
Trzeba było sobie radzić, więc znów zaczęłam handlować. Poznałam
tu jedną Panią, kupowałyśmy różne rzeczy i woziłyśmy do Czech, do Niemiec, do
Lwowa. Ta Pani miała syna, do gimnazjum gdzieś chodził wtedy i oni nie mieli
mieszkania. Ja miałam duży pokój, także powiedziałam jej, niech chłopak przychodzi do nas , przecież
dziecko tak nie może bez dachu nad głową być. I ja wyjeżdżając na handel już trójkę dzieci samych
zostawiałam. Ciężko było, trzeba było po nocach pracować, handlować, wyjeżdżać.
Dużo, dużo później dopiero dostałam sklep. Dzięki mojemu
znajomemu z Krakowa dostałam koncesję.
G.D: Na jakiej ulicy
był Pani sklep?
K. K : Tu, na Gałęzowskiego. Na początku prowadziłam go do
spółki razem z jedną Panią ,która z Tyczyna pochodziła. Wdowa po urzędniku co
pracował w urzędzie skarbowym. Jak ta Pani została sama z dwoma córkami, bo
męża jej wywieźli do Niemiec, to nie dawała sobie rady. Ja przynajmniej
dorabiałam sobie, bo umiałam szyć, a ona nie miała żadnej pomocy . Jej córki
takie rozkapryszone były, przychodziły i brały wszystko co chciały z tego
sklepu, a ja nie brałam. Sklep był mały i trzeba było do niego dokładać, żeby
się rozwijał, a nie ciągle brać. Jak przyszło do rozliczania to był kłopot i
zrezygnowałam w końcu.
G.D: Pamięta Pani jak wyglądał Rzeszów kiedy się
Pani tu przeprowadziła?
K.K: Brudno było okropnie. Pamiętam, że niedaleko stacji były takie dwa baseny nieużywane i
ludzie tam wyrzucali śmieci. Ale budynki nie były bardzo zniszczone, bo tu nie
było wielkich potyczek, tylko tyle co wojsko przechodziło. Bardzo dużo ludzi
wyjeżdżało, na przykład do Wrocławia się przeniosło. Dużo moich koleżanek,
kolegów powyjeżdżało na zachód . A ja zostałam, moja mama nie chciała żebym
wyjeżdżała. Pracowałam w takim dużym tekstylnym sklepie w rynku. Potem mojej
siostrze udało się wrócić przez zieloną granicę ze Lwowa to pracowała i było mi
trochę łatwiej..
G.D: Pomimo ciężkich czasów i ciężkiego życia można
chyba powiedzieć, że miała Pani szczęście do ludzi?
K.K: Ludzie się do mnie garnęli, zawsze miałam dużo
znajomych. W nocy nieraz, w najlepsze się śpi a tu ktoś puka, po podróży, nie
ma gdzie spać, to zostawał u mnie. Czy z partyzantki, czy jak z handlu wracali.
Z resztą z partyzantką miałam dużo styczności, bo siostry moje do niej
należały. Trzeba było nieraz poratować kogoś.
G.D: Nie bała się
Pani?
K.K: Nie, bo jak człowiek młody, to sobie nie zdawał sprawy
co by mogło być. A ludzi mi szkoda było. Ile miałam możności tyle komu
pomagałam, to znaczy tak pieniężnie to nie, bo nie było jak, ale przenocować
poczęstować kubkiem herbaty to zawsze. Ja wiem, jak to ciężko, jak jeździłam za
handlem i nie miałam nikogo, to każdą najmniejszą rzecz się ceniło.
Do Niemiec sama jeździłam i Niemcy to niby wrogowie, ale przyjmowali
mnie bardzo serdecznie. Może ja szczęście miałam, że trafiałam na takich ludzi.
Nieraz mi tak pomagali, że na przykład
jako Polka nie mogłam czegoś kupić, a Niemiec mógł, to poszłam poprosiłam,
dałam pieniądze i wiadomo było, że kupi i towar odda. A Sowieci to nie… Jak się wracało z za
granicy to trzeba było na stacjach kontrole przechodzić i tam towar mogli zabierać.
Jak się poprosiło Niemca żeby wziął i przeniósł przez kontrol
to nie odmówił. Sowieci to zawsze a to pieniędzy chcieli. Nic serca do
człowieka nie mieli.
G.D: Często Pani
wspomina wojnę, swoją młodość?
K.K: Wspominam. Wszystko co się przeszło: i wojnę i po wojnie i to co przed wojną. Jak
się żyje sto lat, to było tego trochę. Młodo
wyszłam za mąż, młoda byłam jak owdowiałam, miałam te dwoje dzieci i zostałam
sama. Trzeba było żyć i różne rzeczy przechodzić. Najgorszy to był ten handel,
ale nie było wyboru. Dużo przeżyłam, ciężko zostać samej, ale nie chciałam
wtedy wyjść za mąż drugi raz Jakoś Pan Bóg mi dał, że takiej okropnej biedy nie
zaznaliśmy, ale ja się bardzo poświęcałam.
G.D: Odniosłam wrażenie, że w ciągu rozmowy nie chciała Pani mówić o
rzeczach naprawdę ciężkich i złych związanych z wojną
K.K: Niechętnie wspominam to co złe, choć mnie specjalnie
przykrość nie spotkała ani od Niemców ani od Sowietów. Przeszłam szczęśliwie
przez wojnę i Bogu dziękuję, że żyję. Byli jedni to z nimi się trzeba było z
nimi dogadać, przyszli inni to trzeba było robić tak samo, żeby jakoś przeżyć. Trzeba
było się porozumieć z każdym.
G.D: Może Pani powiedzieć, że pomimo doświadczeń
wojny a właściwie dwóch wojen światowych ma Pani dobre, udane życie?
K.K: Dobre. Nieraz brakowało czegoś, ale to wszędzie tak
jest. Z nieba nic nie leci, trzeba ciężko pracować. Ważne to jest to, że nie
robiłam nikomu krzywdy, nie kradłam, nie oszukiwałam, nie mam sobie nic do
zarzucenia, a że trzeba było czasem ciężko żyć i nieraz popłakać sobie to
trudno, takie jest życie.
G.D: Dziękuję
serdecznie za szczerą rozmowę i podzielenie się swoimi wspomnieniami .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz