niedziela, 8 stycznia 2012

Genowefa Zawora. Dwie krowy w piwnicy

Dwie krowy w piwnicy
z Genowefą Zaworą rozmawiają: Lena Śliwińska, Michał Okrzeszowski i Tomasz Czarny

Sięgnij pamięcią do wczesnego dzieciństwa. Jakże inny był wtedy świat, prawda? Barwy intensywniejsze, dźwięki ostrzejsze, smaki i zapachy bardziej wyraziste. Wszystko takie duże, czasami magiczne i mało zrozumiałe. Nawet to, co złe, było atrakcyjne… A teraz wyobraź sobie, jak wyglądałby ten świat, gdyby trafili do niego ludzie w mundurach koloru „feldgrau”? I właśnie o tym jest ta opowieść – historia pani Genowefy Zawory (z domu Rynkar), mieszkanki Wysokiej.  

Proszę powiedzieć kilka słów o sobie.  Kiedy się pani urodziła?
Urodziłam się w 1937 roku, w czasie wybuchu wojny miałam dwa lata.
Dwa lata…
No, tak.  1942-43 rok to już sama pamiętam, a te właśnie początkowe lata wojny to pamiętam z opowiadań moich rodziców. Ojciec brał udział w Kampanii Wrześniowej i jego jednostka została rozbita pod Kielcami. Niemcy wzięli go do niewoli, ale udało mu się „Szkopów” oszukać i uciec.
Z jakiej miejscowości pani pochodzi?
Dulczówka, w  byłym województwie tarnowskim, tam się urodziłam. No i właśnie w moich okolicach toczyły się bardzo ostre walki z Niemcami, ponieważ było tam dużo lasów, była partyzantka, AK. Batalionów Chłopskich to nie słyszałam żeby tam u nas były, ale byli hrabiowie Jabłonowscy. Oni organizowali AK. Jeden z nich, Stanisław, to nawet zginął tam w czasie walk partyzanckich. W rejonie Gołęczyny, Gobikowej, były ogromne lasy. Tam właśnie mieli partyzanci swoje bazy. Ja pamiętam z opowiadań rodziców, że Niemcy strasznie bali się partyzantów, a tak się akuratnie złożyło, że moi rodzice wybudowali dom drewniany przed wojną, w 1937 roku.
Wtedy, kiedy się pani urodziła.
Tak, no tak, oczywiście. No i ten dom był taki nowoczesny, okna były weneckie, ogromne, a nie takie maleńkie jak to na wsiach były, więc Niemcy wybrali sobie nasz dom na swoją kwaterę, na sztab. No i jeszcze zaleta naszego domu była taka, że przed wojną mieliśmy już prąd. W 1938 roku były tylko 2 domy we wsi, w których był prąd. No więc to była gratka dla Niemców, dlatego, że oni tam mieli u nas radiostację. Gdy byłam małym dzieckiem to było słychać cały czas stukanie, oni przyjmowali rozkazy i spisywali sprawozdania z tych walk toczących się na froncie. W domu  były cztery pomieszczenia, trzy pokoje i kuchnia, to oni sobie na sztab zabrali te trzy pokoje(dwa ładniejsze, umeblowane, i jeden tam nie był jeszcze umeblowany), a nas wyrzucili do kuchni. Nas było czworo dzieci i rodzice. Ale potem tak się złożyło, że w 1944 roku mój najmłodszy braciszek zachorował na dyfteryt i strasznie płakał, bo dosłownie się dusił. Nie było wtedy lekarstw, to znaczy była penicylina, ale tylko dla żołnierzy. Niemcy ją mieli, bo to był taki wynalazek w tamtym czasie. Wtedy Niemcy wyrzucili nas w ogóle z domu. Musieliśmy się przenieść do stajni.  
 Braciszek w końcu zmarł, ale muszę powiedzieć, że i Niemcy nie byli też wszyscy tacy bez serca, tylko byli i tacy bardzo uczuciowi i ludzcy. W naszym domu, w tym sztabie, było kilku oficerów. Wiem, że mama tam jednego tytułowała Feldfebel, taką rangę miał. Jeden z tych oficerów to dosłownie, kiedy braciszek konał to on płakał przy nim i mówił, że takiego synka zostawił w domu. Nawet dawał mu swój gwizdek oficerski, który tam miał do zwoływania żołnierzy na ćwiczenia. No i taki był, strasznie przeżywał śmierć tego dziecka. A przedtem jeszcze to zaproponowali mojej mamie, żeby podjechać z dzieckiem do  ich lekarza, bardzo znanego.  Ten lekarz przepisał właśnie braciszkowi jakieś lekarstwo, no i dał mu zastrzyk z penicyliny, ale albo było za późno, albo może zastrzyk był za silny. Tak, że braciszek 8 miesięcy miał gdy  zmarł.
No, a jeszcze taka sprawa, że oprócz właśnie tego sztabu, z którego wysyłali różne rozkazy na front to z naszej wozowni (która była taka dosyć obszerna ,bo mieliśmy gospodarstwo na 8 morgów pola) wyrzucili wszystko i zrobili sobie tam kuchnię polową. O, to dla nas było strasznie cenne, bo była nas czwórka dzieci. Ci kucharze byli tacy ludzcy. Zawsze nam tam coś dali, z tego co zostało, jak wysłali już  na  front zupę w termosach. Bo oni gotowali tylko jedno danie, zupy gotowali. A te zupy były przepyszne, bo zawsze było w nich bardzo dużo mięsa. 
 Rekwirowali krowy ludziom we wsi. Najpierw zostawiali po jednej krowie ( jeżeli tam na przykład dzieci były to na ich wzgląd zostawiali po jednej krowie), a później pod koniec frontu zabierali nawet i tą jedną krowę. Także ludzie nie mieli w ogóle krów.  Ale ci, którzy byli u nas pozwolili nam, żeby ojciec ukrył dwie krowy w piwnicy. I do tej piwnicy wchodziło się właśnie przez  kuchnię polową Niemców. Oni widzieli, że dzieci są, więc potrzebne jest mleko i masło. Z tego i sami też korzystali, jeżeli im trzeba było. Na przykład wiem, że ci kucharze bardzo lubili budyń. I gotowali ten budyń świetny, ja do dziś pamiętam ten smak.
To taki pani „smak dzieciństwa”. 
 Tak. Do tego budyniu chyba  grysiku dodawali, bo całkiem inną konsystencję miał niż „nasz”, na mące ziemniaczanej. Tam się grudki wyczuwało.  W każdym razie, po prostu dzielili się z nami. Jak  im zostało jakiegoś jedzenia, to przeważnie na spodzie kotła to mięsko zostawało takie smaczne. W  tej armii niemieckiej to była taka „międzynarodówka”, bo na przykład bardzo dużo było Austriaków. Austriacy to byli właśnie ci kucharze. Oni byli tacy wyrozumiali. Przecież pozwolili nam te krowy ukrywać. A strasznie bali się gestapowców, bo gestapowcy chodzili i sprawdzali kucharzy, jak oni gotują, czy dobrze gotują. Kosztowali te wszystkie  zupy, które tam były wysyłane na front. Kucharze mieli takie dwa ogromne konie, perszerony. Mieli taki wóz, też potężny. I tym wozem w  olbrzymich termosach te zupy były wożone 12-14 km na linię frontu. W pobliżu frontu, tam właśnie w lasach partyzanci byli osadzeni i Niemcy  nie mogli ich po prostu przełamać, zwalczyć . Wydawałoby się, że porządek u Niemców był po prostu idealny. Rzeczywiście byli tacy, rozkazy to wypełniali co do joty.  Ale też i było pijaństwo wśród tych oficerów.
O, to jest ciekawa sprawa.
Oni byli narodowości austriackiej,  ale był też jeden Ślązak. Ten Ślązak miał na imię Wilhelm. Oni strasznie poniewierali tym Wilhelmem. Jak go pamiętam: miał tak koło trzydzieści parę lat, oczy miał takie zaczerwienione i takie popychadło było z niego. I jego stale wysyłali właśnie do takich „niebezpiecznych miejscowości”, gdzie była mniej więcej ta linia frontu. Tam były lasy i ci ludzie po prostu się nie bali już tych Niemców. Wiedzieli, że oni tam nie przyjdą, bo się boją partyzantów. I ci ludzie pędzili samogon, ogromne ilości tego samogonu. No to Niemcy zabrali od moich rodziców taką bańkę na mleko, ( takie bańki były robione z blachy ocynkowanej z takim uchwytem, bo 10 litrów to było ciężko nieść z mleczarni). Więc tego Wilhelma biednego wysyłali tam, tak na ryzyko po ten samogon i on stale chodził. Chyba mu dawali jakieś pieniądze, bo za darmo to na pewno by mu chłopi nie dali tego samogonu. Gdy przynosił to tak się męczył, tam stawał po drodze, a pewnie i popijał, bo takie zawsze oczy miał czerwone. Zresztą musiał popróbować, co niesie. W każdym razie, że  oficerowie też  ten samogon sobie popijali. No, bo 10 litrów samogonu to jednak trochę było, a często tam tego Wilhelma wysyłali na te Przymiarki, bo to na Przymiarkach chłopi właśnie robili zacier i pędzili ten samogon.
 Jak mówiłam, nie wszyscy Niemcy byli tacy naziści, ci od nas raczej nikomu nie robili krzywdy. No jak dostali rozkaz, że mają rekwirować krowy to chodzili i zabierali, bo takie mieli rozkazy z góry i  byli potem sprawdzani. Ale, na przykład, u nas ci kucharze pozwolili, że do końca wojny te krowy tam przetrwały, a trzeba było im tam nosić i jedzenie i gnój od nich wyciągać przez te parę lat z piwnicy. Poza tym to, co ja zauważyłam to strasznie dbali o higienę. Ci oficerowie to byli zawsze tak nienagannie ubrani i czyściutcy, mowy nie było, żeby oni tam jakieś robactwo mieli. No, jak nas potem wyrzucili z domu, bo ten braciszek tak krzyczał przed śmiercią, a ich to doprowadzało do szału to w stajni brali taką balię mojej mamy, taką ogromną metalową do prania, tam sobie grzali wodę i się kąpali. I tak nawet pamiętam taki incydent, że jeden z nich, taki feldfebel się tam kąpał, a oni przyjechali z frontu z tymi, co rozwozili te obiady żołnierzom i wprowadzili  te dwa konie perszerony. A on jakoś po prostu bał się tych koni, to takie „potwory” były. I wyleciał goły na podwórze, a mama nas zaganiała szybciutko do domu, bo to widok był podobno niezwykły.
U sąsiadki była taka ogromna piwnica na ziemniaki, w ziemi wkopana, na jakieś 6 m długa i 3 m wysoka. Ta piwnica cała załadowana była amunicją. Tam były bomby,  jakieś takie szrapnele ze skrzydłami przeróżnego rodzaju. Były też i  naboje do karabinów maszynowych i kiedy właśnie Niemcy odchodzili to postanowili to wszystko wysadzić w powietrze, żeby nie zostało dla Rosjan, żeby Rosjanie nie używali przeciwko nim tej amunicji. No, więc ten Niemiec, który miał to zrobić przyszedł do moich rodziców, a mama po prostu taka dosyć zdolna była, że ona nauczyła się  niemieckiego na tyle, że mogła się z nimi porozumiewać. Więc on tam mówił, żeby zabierać dzieci, żeby uciekać, bo tu będzie „bum bum” i że nas wszystkich wyzabijają te bomby. Ale myśmy uciekali już kilka razy właśnie tak, bo nas straszyli Rosjanami, że nas wymordują, więc ojciec wybudował schron w takiej dąbrowie, ale potem złodzieje nam wszystko powykradali, co tam zostało. Więc już potem rodzice mówią:  „Niech się dzieje, co chce”. Schowaliśmy się tylko do piwnicy, a ponieważ te bomby i te materiały wybuchowe były dosyć dużego kalibru, to wszystko przenosiło się po prostu. One wybuchały, zapalały się i leciały tak pół kilometra tak, że wszystko wybuchało poza naszym domem. Po prostu ryło takie doły, że można było się schować  tam w polach. Na domu tylko dachówka  została podziurawiona takimi kulami do pistoletów i do tych krótkich karabinów bojowych, bo to one od razu wybuchały i od razu na dachówkach, na belkach, z których dom był zbudowany, zostały ślady po nich. Ale na całe szczęście dom nasz nie spłonął. Spłonęły zabudowania tych naszych sąsiadów, u których był magazyn z tą amunicją.
 To tak właśnie było z Niemcami. Niemcy panicznie bali się partyzantów. Nawet ojciec mój ukrywał konia, bo to krowy się ukrywało w piwnicy, a konia  w takiej dąbrowie. Taki szałas był zrobiony i tam ten koń całą wojnę przetrwał. Jak ojciec szedł dać mu coś jeść to Niemcy mówili „A! Vatter Partisan!” (ojciec partyzant). Mama musiała tłumaczyć dopiero, że on nie jest wcale partyzantem ,tylko że jest gospodarzem.  Jeden z tych oficerów był taki bardzo służbowy . To on nas wyrzucił z domu. To taki był trochę dekownik był, bo on innych wysyłał, a sam zostawał na placówce. Ale pod koniec wojny to i jego wysłali na front i tam na froncie został zabity. A oni jak rozwozili jedzenie żołnierzom na front to z powrotem przywozili trupy. To wszystko było zakryte plandeką. Ja byłam bardzo ciekawa, jak trupy wygladają, ale mama mi nie pozwalała oglądać takich strasznych rzeczy.
 Mieli u nas także działo przeciwlotnicze, na podwórzu stało. Ono było takie błyszczące. Gdy zbliżał się rosyjski front to moi rodzice mówili, że takie balony jakieś na niebie się pokazywały i że oni wiedzieli, że to działo tam było. I potem Rosjanie skierowali katiusze tam właśnie na to działo. Tak ziemia była poryta tymi pociskami koło działa! Mieli dobry namiar Rosjanie. Potem, kiedy Rosjanie przyszli to już byłam większa, to już pamiętam z autopsji, że Niemcy w popłochu opuścili nasz dom. I przyszli żołnierze rosyjscy. To przeważnie, tak jak pamiętam, byli tacy młodzi chłopcy, oni nie byli tak za bardzo wymagający, poprzynosili sobie ze stodoły słomę, parę wiązek i porozkładali się na podłodze. I tam sobie spali. A kuchnię to już mieli w innym punkcie. Ale z drugiej strony nie byli tak subordynowani jak Niemcy, bo ich oficer zażądał od mojego taty, żeby przyniósł mu „hariełko”, bo jak nie to: „Ja tjebia zastrjelaju, kak sabaku!” I przystawił mu karabin do piersi. No, a była nas już wtedy piątka małych dzieci, no, więc rozpacz. Przecież taki Rusek to on nie będzie się patyczkował, tylko rzeczywiście zastrzeli.  No i ojciec poszedł na wieś i tam udało mu się parę litrów tego samogonu od kogoś, czy kupić, czy tam dostać, no bo to chodziło o jego życie. W ten sposób jego życie zostało uratowane.
 Jeżeli chodzi o Rosjan to raz, że oni byli tacy niedożywieni. Co im pod rękę wpadło, kura nie kura, bo krów to ludzie już nie mieli, to wszystko zabierali i czy chleb czy mąkę czy zboże to oni się nie patyczkowali, tylko ostatni bochenek chleba potrafili zabrać. I zawsze byli strasznie brudni ,moja mama opowiadała, że jak zostawały tam jakieś ubrania czy coś to zawsze trzeba było po nich do pieca wrzucić i palić, ale i tak robactwo się rozlazło po tej słomie, po tym wszystkim, że były potem po wojnie straszne problemy. No nie było takich środków na zniszczenie tego. Mama kupowała  jakąś siarkę, to się potem z wodą mieszało i smarowała nam głowy i pod pachami, tak nas to robactwo męczyło. Ale to okropnie piekło, bo nam tam rany się porobiły. Także dopiero może w 1946 roku, jak zostało wynalezione DDT, to udało się to robactwo definitywnie zniszczyć.
Wspomniała pani na początku, że tata walczył w Kampanii Wrześniowej?
Tak, tak.
Proszę coś o tym opowiedzieć. W których formacjach, na przykład?
Tata walczył w piechocie. Był piechurem. I wiem, że przyniósł sobie broń. Zakopał do ziemi, bo Niemcy skazywali na śmierć za posiadanie broni. Wiem, że gdzieś ją tam zakopał za stajnią w jakimś tam dołku. No i właśnie uciekł tym Niemcom w ten sposób, że udał, że go buty gdzieś tam poobcierały, poprawiał je i później oni się tam denerwowali i pomaszerowali dalej, a ojciec tam między drzewa się gdzieś skrył. No, ale że miał mundur, a Niemcy już obsadzili wszystkie wsie, wszystkie te posterunki tam porobili, to ojciec wyprosił u kogoś tam na wsi cywilne ubranie i zamienił po prostu i na piechotę nocami przez półtorej miesiąca od Kielc wrócił do domu. No była straszna radość, ogromna radość, że tata jednak wrócił, bo już mama myślała, że zginął w czasie tych działań wojennych, albo że Niemcy wzięli go do niewoli. Niestety no, Niemcy mieli świetne uzbrojenie, a nasi mieli bardzo kiepskie. Trudno, żeby tymi bagnetami szło zwalczyć czołgi. A  tam właśnie cała tyraliera czołgów przeciwko nim wystartowała i nie było szans. Więc jednostka się poddała i rozproszyli się. Bardzo dużo z nich poszło jednak do niewoli. Moi sąsiedzi  wylądowali w Niemczech na robotach i wrócili dopiero po pięciu latach. A ojcu się udało zbiec.
Proszę opowiedzieć jeszcze może coś o tych partyzantach.
Partyzanci najwięcej działali w pobliżu linii frontu niemieckiego -  tam, gdzie Gobikowa, Gołęczyna, Czarna. Trzeba było ich uzbroić. Hrabia Jabłonowski,  który miał swój dworek w Przyborowiu,  dużo pieniędzy i oszczędności wyłożył na uzbrojenie tych partyzantów. Ale ja nie miałam z nimi styczności. W naszym domu żaden z AK-owców nie przebywał, bo to było jednak 12 km od tej linii, gdzie partyzanci mieli te swoje kryjówki. A Niemcy zostawili gołą ziemię i tam wszystkie domy w rejonie Gobikowej, Gołęczyny spalili. Dosłownie do gołej ziemi zniszczyli, żeby tamci partyzanci wyginęli z głodu. Oni nie mieli co jeść i potem ludzie z tamtych okolic, którzy byli bardzo poszkodowani, to zaraz w 1946 roku przychodzili na żebry do nas. Błagali, żeby dać choć koszyczek ziemniaków, żeby choć bochenek chleba.  A mama miała takie dobre serce, także mimo, że nas tam już było wtedy sześcioro, bo się urodziła siostrzyczka po wojnie, to zawsze się podzieliła.
 Tamte lasy były prywatną własnością właśnie tych ziemian. Jak sobie przypominam to zanim te lasy zostały upaństwowione to oni tak gremialnie wycinali te drzewa w tych lasach no i dosyć tanio sprzedawali. Kupowali głównie ci ludzie, którzy mieli spalone  domy. Jeszcze była taka sprawa, że ci ludzie właśnie w tych lasach bardzo dużo ukrywali Żydów.
 To nie było wcale takie bezinteresowne jakby sobie ktoś myślał, bo ci Żydzi się tak „okupywali”. Żydzi byli bardzo bogaci, mieli tam sklepy i po to, żeby  jakoś przeżyć  dawali złoto, bo pieniądze nie grały roli (niemieckie pieniądze to nic nie były warte, a te przedwojenne polskie to ani tyle). Także taką walutą  było złoto. Więc ci Żydzi płacili tam za  ukrywanie dzieci, bo tych starych Niemcy zabrali do Oświęcimia. Dzieci starali się jeszcze wcześniej ukryć, po porostu jak już się spodziewali co będzie. I właśnie tamci wysiedleni mieli trochę tego pożydowskiego złota, pierścionki, jakieś cenne rzeczy. To wszystko posprzedawali i pokupowali  drzewo od tych hrabiów. No i pobudowali sobie tam takie domeczki.
U nas był prąd, nie trzeba było nafty kupować, więc po wojnie chłopi się tam schodzili, no i politykowali jak to będzie, co to będzie, no bo tu „Niemce poszli, Ruskie poszli” i wtedy wiem, że organizowały się partie – PPR i PPS. Nawet mój wujek zapisał się do tego PPS-u, bo on był takim woźnym. Bardzo słabo zarabiał w mleczarni i  zapisał się do PPS-u,  że może mu tam podniosą pensję. Chłopi nie chcieli ani PPS-u, ani do PPR-u. Raczej stali na uboczu i obserwowali jak to wszystko się poukłada. Nie byli ani za jedną partią, ani za drugą. Uważali, że PPR to komunistyczna organizacja, bezbożna. To byłaby hańba, gdyby się ktoś do tego zapisał. A nie było wtedy w moich stronach PSL-u. Bardziej tolerowało się PPS.
Proszę jeszcze opowiedzieć o życiu codziennym w czasach już powojennych.
Nasza rodzina była na tyle dobrze sytuowana, że udało nam się zachować konia i dwie krowy. To naprawdę był wtedy majątek, bo nasi sąsiedzi to nie mieli na przykład nic. Wszystko było zabrane.  Niemcy zarekwirowali krowy. Oprócz tego, trzeba było jeszcze im oddawać kontyngent. Ojciec musiał im odwieźć ziemniaków i żyta. A Niemcy dawali za to polskim rolnikom wódkę. W latach 1946-47 była już „przyjaźń chłopsko-robotnicza”. I tak nam tłumaczyli, że to rolnicy muszą pomagać robotnikom i że muszą ich wyżywić. Były tak zwane obowiązkowe dostawy. I wtedy za metr ziemniaków płacili 8 złotych, a skuwka do pióra kosztowała 2 złote, także za darmo się to praktycznie oddawało. Mój ojciec szukał pracy, żeby nas wyżywić, ale przecież po wojnie nie było fabryk, więc nie było żadnej szansy na jakąś taką pracę. Ale udało mu się znaleźć. To była praca bardzo słabo płatna, u takiego przedsiębiorczego człowieka, który po wojnie utworzył taką maluteńką wytwórnię dachówek. To robiło się ręcznie te dachówki w takich formach. Robił też ten facet kręgi betonowe do studni. I ojciec mój woził piasek. To była bardzo ciężka praca, bo trzeba było taki mokry ten piach, czy ten kamień wydobywać z rzeki.  Maleńkie pieniążki tam zarabiał, ale właśnie  my zaczęliśmy chodzić do szkoły. Brat już chodził wcześniej do szkoły, miał świadectwo po niemiecku pisane w 1944 roku, a ja jak  poszłam do szkoły to już była polska szkoła. No, więc cały ten zarobek taty szedł na książki, na tornistry, na buty, bo trzeba było w zimie jednak buty ubierać. Buty tośmy mieli na zmianę, a w ziemie to były robione takie buty drewniaki. Także ciężko było, ale jakoś tak wesoło.      Ludzie się schodzili, bo pierwsze radio „Pionier” to mieliśmy tak gdzieś w 1947, może 1948. Ale to była rewelacja! 
 A propos radia to moja babcia była przed wojną niezwykle postępową kobietą. Mimo, że była rolniczką, to czworo z siedmiorga swoich dzieci wysłała do Seminarium Nauczycielskiego do Tarnowa. I właśnie czworo jej dzieci pokończyło to seminarium. Ciocia moja była kierowniczką szkoły gdzieś na Litwie. Wujek był w Białej Podlaskiej kierownikiem szkoły. Drugi wujek na Wołyniu, też był kierownikiem szkoły. Tam na Wołyniu była  bardzo tania ziemia przed wojną, więc wielu Polaków się osiedliło. Ukraińcy bardzo cenili wujka, za to, że on ich uczy czytać, pisać, że te dzieci mają takie otwarte oczy na świat. Dali mu znać, że UPA będzie zabijać Polaków.  I wujek dosłownie nic stamtąd nie zabrał. I tylko w tym, w czym był ubrany, udało mu się z tego Wołynia uciec. I potem był kierownikiem szkoły w Ropczycach i w ogóle tu w naszym rejonie. A gdzieś w latach 50. wyemigrował do Wałcza na Pomorze i tam już był do końca swojego życia nauczycielem.
A mnie interesuje ta ciocia, która była na Wileńszczyźnie. Czy może opowiadała coś o relacjach z Litwinami, jak to było?
Litwini też byli bardzo wdzięczni tym nauczycielom, bardzo ich cenili. Co tam mogli to przynosili, jajka, sery. Oni też byli bardzo biedni, ale starali się tak zrewanżować. No i bardzo cenili Polaków i nie było żadnej fobii przeciwko nim. Podobnie było w okolicach Białej Podlaskiej, gdzie brat mamy był kierownikiem szkoły. To  właśnie on przed wojną miał radio na baterie. I to był taki niezwykły wynalazek. Mama opowiadała, że jechała nieraz z takimi rolnikami do Białej Podlaskiej po te baterie, bo jak one się wyczerpały to trzeba było pojechać by je naładować czy nowe kupić. No to oni saniami jechali, a tam były takie mokradła. W zimie jak zamarzły to można było saniami pojechać. A tam były wilki, całe stada wilków. No to te Poleszuki (Ukraińcy z Polesia, nie mający świadomości narodowej ukraińskiej, uważający się za „tutejszych” – przyp. MO) mieli całe takie wiechcie ze słomy, to zapalali te wiechcie i z tych sań wyrzucali tam w kierunku  wilków. Straszyli, bo konie strasznie się bały i dziczały. I tak ci Poleszucy się bronili przed tymi wilkami. I oni właśnie też byli bardzo wdzięczni i tam się schodzili, i tego radia słuchali. Mama się śmiała, bo nie chcieli wierzyć, skąd się ten głos bierze. Także relacje były dobre i z Białorusinami, i z Litwinami. A ten wujek, który był nauczycielem na Wołyniu to mówił, że tam to właśnie  Polacy  byli tacy sprytni i umieli  dobrze gospodarzyć, a ci Ukraińcy no  po prostu byli takimi parobkami.  Był jeden gospodarz, który z parobkiem spał nawet w jednym łóżku, bo tamten nie miał gdzie spać, a parobek później potrafił go przywiązać do drzewa i obdzierać ze skóry tego człowieka. A tego nie było na przykład u Białorusinów czy u Litwinów. I ja nawet, jak byłam po studiach na stażu w Przemyślu w takim zakładzie przetwórstwa to była w laboratorium taka Kasia, której Ukraińcy na jej oczach zamordowali oboje rodziców.
Co pani studiowała?
Najpierw chciałam pójść na medycynę, bo miałam świadectwo z paskiem, to mogłam iść do Lublina. Ale potem przyjechał taki pan z Krakowa z wydziału rolnego i tam na tym wydziale rolnym było przetwórstwo owocowo-warzywne. Mnie to bardzo tak zafrapowało, no i właśnie na to przetwórstwo poszłam. Miałam bardzo ciekawą pracę, z resztą mnie to zawsze bardzo pasjonowało. Badałam zawartość witaminy C metodą Tillmansa w różnych warzywach, sprawdzałam jak się ta witamina zachowuje w czasie obróbki termicznej, robiłam cały czas badania.
Dziękujemy pani bardzo!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz