środa, 8 lutego 2012

Wywiad z Mirosławą Pleśniak

HISTORIA UKRYTA W STARYCH ZDJĘCIACH*

– MIROSŁAWA PLEŚNIAK OPOWIADA O SOBIE, SWOICH RODZICACH ORAZ DZIADKACH
– RODZINIE KOZŁOWSKICH HERBU JASTRZĘBIEC

rozmawiają: Agata Lizak i Elżbieta Dobrzańska


Pierwsze, co rzuca się w oczy po wejściu do mieszkania Pani Mirosławy Pleśniak, to piękne, stare, sepiowe zdjęcia. Od razu domyślam się, że właśnie one przedstawiają ludzi, których losy opowie mi moja Rozmówczyni. A losy te były ciekawe i burzliwe, bo splecione nieodłącznie z trudnymi wydarzeniami historycznymi  pierwszej połowy  XX wieku, w dodatku niejednokrotnie prawdziwie bohaterskie i szlachetne.

- Pani Mirosławo, pochodzi Pani ze szlacheckiego litewskiego rodu Kozłowskich. Proszę coś opowiedzieć o jego korzeniach, kto był protoplastą tej familii?
- Protoplastą był Michał Kozłowski, lekarz. Miał wysoką pozycję w kraju, był blisko króla Stanisława Augusta – pełnił funkcję konsyliarza i medyka gwardii koronnej. Potem, podczas ówczesnych wojen, pracował jako medyk w lazaretach wojskowych. Podobno w swojej pracy był bardzo ofiarny - prawdziwy lekarz z powołania. Poza tym, rodzina Kozłowskich posiadała majątek w Kozłowie na Litwie. Mam nawet kopię wpisu do ksiąg szlacheckich guberni wileńskiej jeszcze z 1684 (1864? Gubernia wileńska istniała w czasach zaboru rosyjskiego, a nie w okresie przedrozbiorowej Rzeczypospolitej – przyp. MO). To był taki długi dokument, tasiemiec, wszystko pięknie wykaligrafowane…
- Na Litwie mieszkali też Pani dziadkowie. Kim byli? Jak wyglądało ich życie do pamiętnego roku 1927, kiedy to musieli uciekać przed wywózką na Sybir?
- Mój dziadziuś Rudolf Kozłowski był lekarzem, kształcił się w Juriewie na Carskim Uniwersytecie – mam kopię świadectwa ukończenia przez niego studiów, wydanego
w imieniu cara. Babcia Tekla była od niego młodsza o 14 lat, urodziła się w Witebsku. Była piękną kobietą. Kształciła się na Pensji św. Katarzyny w Petersburgu, gdzie uczono pięciu języków. Babcia do późnej starości tłumaczyła książki francuskie, używając lupy. Dziadziuś także był poliglotą znającym siedem języków, w tym japoński. Po ślubie dziadkowie zamieszkali w miasteczku Rakiszki, w dworku otoczonym parkiem. Dla okolicy dziadziuś przysłużył się zwłaszcza podczas epidemii ospy. W pałacu Przeździeckich założył szpital, miał tam także swój gabinet. Chorymi zajmował się wraz z babcią, która pomagała mu przez całą dobę. Nawet, gdy siadała, aby chwilkę odpocząć, nie rozstawała się z ciężko chorymi. Przywiązywała do ręki swojej i chorego tasiemkę, by – gdy ten się poruszył – od razu być przy nim, powiadamiając przy tym dziadzia. Przez swoje oddanie uratowali wielu ludzi. I za to chorzy oraz ich rodziny byli im bardzo wdzięczni. Gdy dowiedzieli się o planowanej wywózce Kozłowskich na Sybir, dali znać i pomogli w ucieczce.
- Jaki był właściwie bezpośredni powód, dla którego chciano wywieźć Pani dziadków?
- Cóż, głównie dlatego, że byli Polakami… Ponadto mieli pochodzenie arystokratyczne,
a takich właśnie wywożono i likwidowano (miasto Rakiszki -  Rokiškis w latach 1918 – 1940 nie należało do ZSRR, lecz tak jak obecnie – do niepodległej Litwy. Prawdopodobnie chodziło tutaj nie o wywózkę na Sybir, lecz o represje, jakie stosowały wobec Polaków władze litewskie, zwłaszcza po zamachu stanu 17 grudnia 1926 r., kiedy prezydentem - dyktatorem został nacjonalista Antanas Smetona – przyp. MO).
- Piesza ucieczka z kilkorgiem dziećmi, przejście z Litwy do Pińczowa… To wydaje się niewyobrażalne.
- Wędrowali z trójką, a nie pięciorgiem dzieci, dlatego, że mój tatuś i stryj Rudolf już studiowali. Z domu na Litwie nie zabrali nic. Poza kilkoma książkami. Mam je zresztą do dziś
i bardzo o nie dbam. Są wśród nich dzieła Sienkiewicza, Mickiewicza, modlitewnik – wszystkie wydane ponad sto lat temu. Wzięli ze sobą także kilka pamiątek rodzinnych, srebrną cukiernicę oraz łyżeczki z herbem Korona z siedmioma pałkami. Droga z Rakiszek była bardzo ciężka, szli nocą, a w dzień się ukrywali. Z przekazów wiem, że babcia nawet za zdobycie arbuza oddawała pierścionek. Pozbyła się wielu kosztowności, aby zdobyć jedzenie.
- I tak aż dotarli do Pińczowa, na Kielecczyznę. Jak wyglądały ich losy w nowym miejscu?
- Przybycie do Pińczowa zaproponował dziadkom znajomy arianin. Dziadziuś rozpoczął pracę jako szkolny lekarz, uczył też higieny w tamtejszym gimnazjum. Nadal leczył chorych, był im bardzo oddany. Z opowiadań rodziny wiem, jak zachował się, gdy pewna staruszka zachorowała na zapalenie płuc. Poprosił babcię o ugotowanie rosołu z kury i dostarczenie go chorej. Babcia przekonywała, że mają jeszcze małego Czechurka (najmłodsze dziecko) i to jemu potrzebne jest zdrowe jedzenie. Dziadzio na to odpowiedział: Czechurek ma młody i zdrowy organizm, natomiast staruszce trzeba pomóc.
W Pińczowie babcia nie pracowała już zawodowo, jedynie czasami tłumaczyła książki francuskie. Dożyła 98 lat. Po śmierci dziadka pomieszkiwała u swoich dzieci: w Warszawie,
w Krakowie i u nas, w Sosnowcu. Dziadkowie pochowani są w Pińczowie. O ich grób bardzo dbają uczniowie tamtejszej szkoły. Na kamiennym nagrobku dziadka widnieje taki napis: „Życiu jego ofiarnemu cześć”.
- Ze strony taty miała Pani wielu stryjów, ciocię… Czy ich losy były równie interesujące? Proszę opowiedzieć o nich kilka słów.
- Najstarszy z piątki dzieci był mój tatuś, ale o nim opowiem więcej za chwilę. Drugi był Rudolf. Urodził się w 1908 r. w Rakiszkach. Po ukończeniu Polskiego Gimnazjum
w Poniewieżu wyjechał do Krakowa. Studiował na Akademii Sztuk Pięknych. W 1935 r., jeszcze jako student, podjął pracę na Wawelu. W czasie okupacji, wraz z Szyszko-Bohuszem, brał czynny udział w akcji ratowania dzieł sztuki przed wywiezieniem przez Niemców z Polski. Mieli to o tyle ułatwione, że obaj mieszkali na Wawelu. Po wojnie stryj został konserwatorem i samodzielnym pracownikiem naukowym. Opracował wiele wynalazków. Przez długie lata konserwował i prowadził badania obrazu  Matki Bożej Częstochowskiej metodą rentgenowską, umożliwiającą powiększenie głębi obrazu. Nazywano go konserwatorem-odkrywcą. Po jego śmierci rentgen – wynalazek stryja – został podarowany przez żonę zmarłego Katolickiemu Uniwersytetowi Lubelskiemu, gdzie stryj wykładał historię sztuki
i konserwację. Jego dziełem jest także przywrócenie pełnego blasku takim zabytkom, jak kaplice: Stefana Batorego, Świętokrzyska, Zygmuntowska i Wazowska na Wawelu, a także: portretowi „damy w bieli”, kolczudze Władysława IV czy insygniom królewskim z grobu Kazimierza Jagiellończyka w Katedrze na Wawelu.
W 1973 r. stryj kierował grupą naukowców i badaczy przy otwarciu grobu Kazimierza Jagiellończyka. Wszyscy biorący w tym przedsięwzięciu udział – a była to grupa 15 osób – umierali niedługo potem gwałtowną śmiercią. Także mój stryj… Ocalał jedynie współpracujący z nimi ówczesny biskup krakowski Karol Wojtyła – osobiście uważam to za znak od Boga. Stryj zmarł 15 marca 1977 r., nagle upadając na schodach, idąc do pracowni. Pochowany jest na Cmentarzu Rakowickim. O wawelskich opowieściach związanych z otwarciem grobu króla pisze w książce pt. „Klątwy, mikroby i uczeni” Zbigniew Święch.
- A czy losy pani stryjków i cioci wiązały się bezpośrednio z II wojną światową?
Ciocia Irena była łączniczką w AK. Pewnego razu, niosąc przez las dokumenty do sztabu, została zatrzymana przez dwóch Niemców. Wymierzyli do niej z broni, już mieli strzelać, nagle jednak niespodziewanie tego zaniechali… Dlaczego? Ciocia uznała, że to cud
i w podzięce po wojnie wstąpiła do zakonu sióstr magdalenek w Częstochowie. To była święta kobieta. Niestety, umierała w wielkich męczarniach, na nowotwór. Wtedy w zakonie okazała się już niepotrzebna. Podczas choroby zajmował się nią jej brat, Czesław. Zmarła w 1973 r.
Stryj Władysław (Dziuk – tak go nazywano) w randze majora walczył na froncie podczas
II wojny światowej. W działalność zbrojną angażowała się także jego żona, która wcześniej była aktorką Teatru Lwowskiego. Po wojnie stryj pracował jako główny księgowy w Kłodzku, a następnie w Łowiczu, gdzie zmarł w 1967 r.
Najmłodszym bratem tatusia był stryj Czesław, walczył on w Armii Krajowej, podobnie jak jego żona Zofia. Oboje brali czynny udział w powstaniu warszawskim. Ciocia Zosia była sanitariuszką, a po kursie pracowała jako pielęgniarka w szpitalu na Malczewskiego. Pewnego dnia szła z koleżanką ulicą Dolną, obok szedł jakiś mężczyzna. Nagle zaczął strzelać snajper, nie zważając na to, że kobiety miały na sobie białe fartuchy. Wspomniany przechodzień zginął na miejscu, a ciocia miała nogę przestrzeloną na wylot. Po wojnie zajmowała się dziennikarstwem. Była redaktorem naczelnym Wydawnictwa Ekonomicznego. Dziś, mając ponad 80 lat, opisuje ciekawe historie kobiet żołnierzy – m.in. Jadwigi Jaroszewskiej, córki Józefa Piłsudskiego. Jest także opiekunką Muzeum Powstania Warszawskiego. Natomiast stryj po wojnie był Generalnym Dyrektorem Urzędu Statystycznego w Warszawie.
- Co osoba, to inny los… Każdy jednak niezmiernie ciekawy. Nie inaczej z Pani ojcem Konstantym…
- To prawda. Tatuś był dobrym i szlachetnym człowiekiem, wielkim patriotą. Urodził się
w 1907 r. w Wilnie. Wówczas stosunek Litwinów do Polaków był bardzo wrogi. Tatuś doświadczył tego już jako młody chłopiec, dosłownie na własnej skórze. Starszy Litwin złapał go jadącego na sankach, przytrzymał kolanami, a na gołej skórze pleców gasił zapalone cygaro. Blizny tata miał przez całe swoje życie… A to tylko dlatego, że był Polakiem i miał arystokratyczne pochodzenie…
Tatuś skończył Polskie Gimnazjum w Poniewieżu. Uczył się bardzo dobrze, jednak na świadectwie maturalnym nie znalazły się same piątki. Rodzice byli zaskoczeni. Tato wytłumaczył się w kilku słowach: Obniżyłem swoje oceny po to, aby spełniło się marzenie chorego na gruźlicę kolegi, który chciał mieć najlepsze świadectwo w klasie. Niedługo po maturze kolega zmarł. Jestem w posiadaniu świadectwa maturalnego mojego ojca. Jest ono dużo większe niż dzisiejsze świadectwa, bardzo piękne, dwustronne, w językach polskim i litewskim – unikat.
- Co Pani tata zdecydował się robić po maturze?
- Studiował chemię we Francji, w Grenoble i w Tuluzie. Zachowała się po nim legitymacja studencka z Tuluzy. Z rodziną korespondował na pocztówkach, chcąc zapoznać bliskich
z zabytkami Francji. Mam te widokówki do dziś. Do ciekawej korespondencji należy kartka
z Grenoble, w której pisał: „Mieszkam u znajomego Rosjanina, który 23 lata jest już we Francji. A co za tym idzie, mam darmową konwersację. Jest to pan Brahiłowski, brat znanego śpiewaka. Z nowin! Zakłada się Koło Polaków z Litwy”. Przemawiał tu przez mojego tatę wielki patriotyzm. Po powrocie do Polski pracował w laboratorium chemicznym przy Kopalni Czeladź, która należała do spółki francuskiej. Ze względu na znajomość języków był również tłumaczem. W 1930 r. ożenił się z moją mamą, Aleksandrą Lipską (herbu Lubicz). Po ślubie wyjechali do Kielc, gdzie tatuś dostał posadę w Urzędzie Miar.
- Jak to się stało, że Pani ojciec zaczął angażować się w działalność konspiracyjną?
- To był właściwie przypadek… Pechowy przypadek - niestety. Była niedziela, lato 1940 r., mama z tatą, korzystając ze spokoju i pięknej pogody, spacerowali najdłuższą w Kielcach, biegnącą od dworca kolejowego, ulicą Sienkiewicza. Nagle tatuś spotyka swojego gimnazjalnego kolegę z Poniewieża, Janka Komorowskiego. Radość ze spotkania była ogromna. Rodzice zaprosili pana Komorowskiego do domu. I wtedy pan Komorowski zaproponował tacie przystąpienie do Związku Walki Zbrojnej. Tatusia nie trzeba było przekonywać, od razu się zgodził. Mama przerażona mówiła: „Kotku (Kot to było zdrobnienie od imienia Konstanty), ty narażasz nas i siebie, co ty wyrabiasz? Przemyśl to jeszcze.” Tata na to odpowiadział: „Ty Polka, i ty tak mówisz? Jak zginę to będzie tobie dobrze.” I zginął. I co z tego dobrego dla nas wyszło…? Ale tatuś tak kochał Polskę, tak kochał…
- Jak wyglądała jego współpraca z ZWZ? Jak doszło do aresztowania i wywózki do Oświęcimia? Czy ktoś go wydał?
- Przypuszczam, że tak, skoro gestapo zabrało go z Urzędu. Miał dużą pozycję, gdyż był wybrany na kandydata do Rządu Londyńskiego, o czym poinformował nas dopiero po latach współpracownik ojca, a nasz sąsiad, pan Walery Kenig. I tak wywieziono mojego tatę do Oświęcimia… Pan Komorowski zresztą też rok później dostał się do obozu w Majdanku i tam też zginął. Po aresztowaniu taty ukrywał się, ale Niemcy podejrzewali, że skoro zbliżają się święta Bożego Narodzenia, to pewnie przyjdzie w wigilię zobaczyć się ze swoją rodziną. I tak się też stało – został wówczas sprytnie ujęty. Na wyraźną prośbę taty, którą zawarł w liście z Oświęcimia, zajmowałyśmy się jego żoną i dwoma córkami. Tatuś nawet tam, w obozie, myślał o koledze… A pani Komorowska i jej córki rzeczywiście potrzebowały wsparcia, gdyż kobieta wpadła w obłęd, z którego zresztą już nie wyszła. Córki zaś nie znały prawdy, nie wiedziały, co działo się z ich ojcem. Dopiero po latach dowiedziały się tego ode mnie. Utrzymywałyśmy potem kontakt pisemny.
- Wspomniała Pani o tym, że z Oświęcimia dostałyście z mamą od taty list. Czy to znaczy, że wiedziałyście na bieżąco, co się z nim dzieje?
- Ojciec był w Oświęcimiu tylko przez miesiąc. Aresztowany został 6 grudnia 1941 r., do obozu zaś przewieziono go później – 11 grudnia. Jest to dowód, że przez parę dni był przesłuchiwany na gestapo. Można sobie wyobrazić, co przeszedł. Dostałyśmy jeden list, wysłany był on 4 stycznia 1942. List ten mam do dzisiaj. Był pisany po niemiecku. To bardzo cenna pamiątka po ojcu. Tata pyta w nim, jak sobie dajemy radę bez niego, czy jesteśmy zdrowe. Prosił też o przesłanie 40 marek, przesyłał całusy i uściski. List był raczej krótki – za wiele pisać po prostu nie mógł.
- Czy wie Pani, w jakich okolicznościach  zginął ojciec? Czy to z wycieńczenia pracą czy może został świadomie zabity przez Niemców w Oświęcimiu jako więzień polityczny?
- Przyszła do nas wiadomość z Oświęcimia, mówiąca, że więzień polityczny nr 24085 zmarł
w obozie w dniu 9 stycznia 1942 r. Zaznaczono, że przyczyną było zapalenie płuc. Trudno powiedzieć, czy to prawda, ale mogło i być i tak - tata był bardzo delikatny. W czasie wojny nie przyznawał się, że jest chemikiem. Wykorzystano by go pewnie do pracy przy zabójczych gazach. Wypełniając dla Niemców ankietę napisał więc, że jest technikiem budowlanym. W związku z tym mógł pracować przy budowie baraków na terenie powstającej właśnie Brzezinki. Zima była bardzo mroźna, a więźniowie pracowali w samych pasiakach… Wersja o zapaleniu płuc jest więc całkiem możliwa. Jak było faktycznie – nie wiadomo. Zmarł w wieku 35 lat. Gdy zginął, ja miałam 2 lata. Mama nie mogła uwierzyć, że tacie, który znał język niemiecki, nie udało się uciec.
- Zostałyście z mamą same. Jak sobie radziłyście?
- Nie było łatwo, wojna to okrutne czasy. Miałyśmy w Kielcach duże mieszkanie, ale Niemcy zajęli je na kwatery… Odtąd spałyśmy z mamą na łóżku polowym w piwnicy. Trzeba było pilnować mieszkania.
- Czy pani Aleksandra angażowała się w działalność konspiracyjną?
- Tak, bo postanowiła pomścić śmierć taty. Współpracowała z organizacją (Związkiem Walki Zbrojnej, a po przekształceniu – Armią Krajową) i partyzantami, którym przechowywała broń. A gdy po nią przychodzili, dożywiała ich.
- Obyło się bez podejrzeń, rewizji?
- Niestety nie, choć miałyśmy i tak dużo szczęścia. Ktoś doniósł, że często kręcą się u nas „podejrzani” młodzi ludzie. Tych rewizji było kilka, ale jedna o mało nie skończyła się tragicznie. Weszło dwóch Niemców z karabinami, bardzo się ich bałam. Jeden z nich przeszukiwał mieszkanie, wytrzepywał materace, zaglądał do szafy, bieliźniarki. A drugi w tym czasie usiadł na stole. Stół ten posiadał bardzo szeroką nogę kwadratową, jeden bok tej nogi miał ok. 35 cm. I właśnie w tej nodze była ukryta broń. Gdy Niemiec usiadł, blat się przeważył i jak na dłoni widać było ukrytą zawartość... Moja mama była przekonana, że już po nas, że ją aresztują, a może i na miejscu rozstrzelają. Żegnała się ze mną, mocno ściskając. Gdy przeszukujący oznajmił, że nic nie znalazł, siedzący na stole wstał w blatu, który się zatrzasnął i zamknął. Nic nie zauważono. Poszli sobie. A my z mamą jeszcze długo stałyśmy w uścisku, nie dowierzając w takie szczęśliwe zakończenie. Miałam wtedy cztery lata.
- Poza rewizjami, ma Pani jakieś osobiste wspomnienia związane z obecnością Niemców?
- Tak. Bałam się przede wszystkim ich karabinów - toż ta broń była niemal większa ode mnie!  Niemcy jednak też byli różni. Jeden z oficerów pytał kiedyś mamę, gdzie jest ojciec, pokazując na mnie. Mama odpowiedziała w zdenerwowaniu: „W Auschwitz zamordowany!”. Położył jej palec na ustach, dając znak oczami, aby inny Niemcy będący w pokoju tego nie usłyszeli. Dodał jeszcze: „Madame, nie bać się, wojna się kończy, Hitlera powieszą” – i tu na znak przejechał palcem po szyi. Niektórzy Niemcy mieszkający na kwaterze chcieli mnie częstować czekoladą i innymi słodyczami, ale mama absolutnie zabraniała brać.
- A jak partyzanci działali na Pani terenie? Pamięta Pani jakieś szczególne akcje?
- Oczywiście! Raz zaplanowali zlikwidowanie groźnego gestapowca. Zorganizowali zasadzkę. Wywiązała się strzelanina. Cel osiągnięto – Niemca udało się zlikwidować, ale jeden partyzant został ciężko ranny. Zatrzymali wtedy dorożkarza, wsadzili rannego do dorożki i tak, pędząc przez kieleckie ulice, wieźli do… mojej mamy. Całego skrwawionego i nieprzytomnego położyli na naszej kanapie. Niemcy wtedy już u nas nie kwaterowali, więc miejsce wydawało się być względnie bezpieczne. Nagle ja wpadłam z podwórka i pytam: „Mamusiu, kto to, kto to?”. Wtedy partyzanci zdecydowali, że jednak nie mogą u nas zostawić rannego, gdyż obawiali się, że jako dziecko mogę łatwo zdradzić, że znajduje się u nas taki człowiek. Wsadzili go więc z powrotem do dorożki i wywieźli za Kielce, do jakiejś chałupki pod lasem. Niestety, Niemcy pokojarzyli fakty: śmierć gestapowca, tajemnicza pędząca dorożka… A że każda miała swój numer, łatwo dowiedzieli się, do kogo należała. Dorożkarz był przesłuchiwany, pod groźbą wywózki wymuszono od niego adres, na jaki odwiózł rannego. Na szczęście wskazał on tylko miejsce pod lasem, a nie wspomniał o naszym mieszkaniu. Wiedząc już, gdzie ukrywają się partyzanci, Niemcy pod osłoną nocy zorganizowali zasadzkę. Okolicę obrzucili granatami, zginęli wszyscy przebywający z rannym w domku. Uratował się tylko jeden człowiek, stojący akurat na czatach. Niemcy podeszli tak niepostrzeżenie, że niestety nie zdążył on przestrzec znajdujących się w chacie. Zdołał jednak się uratować, a zrobił to bardzo sprytnie: zawiesił płaszcz na płocie, a sam skoczył w kartoflisko. W efekcie Niemcy strzelali do płaszcza, partyzant ocalał. To on poinformował mamę o całym zajściu, lecz dopiero po dwóch tygodniach od zdarzenia – gdy utwierdził się w przekonaniu, że mamie i mnie już nic nie grozi. Nie był bowiem pewny, czy dorożkarz aby nie wskazał naszego adresu jako miejsca początkowego pobytu rannego. Okazało się, że moja dziecięca ciekawość, która zaważyła na decyzji o przeniesieniu partyzanta, ocaliła cały dom i jego wszystkich mieszkańców…
 - Pani mama zrobiła bardzo wiele dla innych podczas wojny.
- To jeszcze nie wszystko. Przechowywała u siebie, w Kielcach, córkę gospodyni Irenę Ostrowską, która uciekła z obozu. Kilka razy w nocy Niemcy walili kolbami w drzwi, wypytując, gdzie mieszka Ostrowska. Szli szukać na piętro, a ona wtedy była u nas schowana za bieliźniarką stojącą w rogu pokoju. Udawało się. Gdyby przychodzili z psami, pewnie by ją one wytropiły. Mama była bardzo, bardzo odważna, mówili o niej kobieta-żołnierz. Jednak przez wszystkie stresy wojenne w wieku trzydziestu kilku lat miała już siwe włosy…
- Czy Pani mama pracowała gdzieś podczas wojny? Z czego żyłyście?
-  W czasie wojny mama nie pracowała, pomagała nam organizacja – pamiętając o oddaniu ojca oraz o poświęceniu mamy. Robili to dyskretnie. Dzwonek do drzwi, mama otwiera, a tam wypadają pieniądze bądź kartki żywnościowe. Mama nigdy nie widziała ofiarodawców. Jeśli zaś chodzi o pracę zawodową, to dopiero po wojnie przez pewien czas pomagała właścicielce cukierni w jej prowadzeniu, ale była to dorywcza praca.
- Czy w Kielcach zdarzały się łapanki?
- Tak, i co więcej – ofiarą jednej z nich padła moja mama.
- Jak to? Co się potem działo z Pani mamą? Trafiła do jakiegoś obozu?
- Było to w ostatnim roku wojny. Mama wyszła rano na zakupy. Gdy była na targu, podjechały dwa ciężarowe samochody. Kto nie zdążył uciec lub nie zauważył zasadzki, zmuszony był wsiąść do aut… Ujętych wywieziono do Włoszczowej, kilka ładnych kilometrów od Kielc. Mamie cudem udało się uciec. Pilnowało ich tam dwóch Niemców. Gdy zaczęło świtać, a reszta jeszcze spała, mama podeszła do jednego z pilnujących, prosząc o puszczenie jej wolno, gdyż w domu zostało małe dziecko – samo, zamknięte na klucz. Niemiec jednak odtrącił ją, złoszcząc się. Mama jednak się nie poddała – podeszła do drugiego, a on akurat dał się przebłagać. Oddała mu swój pierścionek i obrączkę. Wtedy on powiedział łamaną polszczyzną: „Ja nic nie widzę. Jak ci się uda, to uciekaj”, po czym podszedł do tego drugiego, poczęstował go papierosem, zastawiając mamę swoimi plecami, tak, aby tamten nie widział ucieczki. Mama najpierw przerzuciła na drugą stronę teczkę, którą miała ze sobą, a następnie – niczym kot – wspięła się na wysoki płot i przezeń przeskoczyła. Sama nie wiedziała, skąd znalazła w sobie tyle siły i odwagi. Po drugiej stronie okazało się, że ze wspomnianej teczki wysypały się kartki żywnościowe, na których z kolei znajdował się nasz adres… Zbierała je w pośpiechu wraz z igliwiem – i w nogi! Pędziła lasem, byle tylko uciec jak najdalej. Przeraziła się, gdy nagle zobaczyła dwóch Niemców, którzy krzyczeli, że ktoś ucieka. Na szczęście nie zorganizowali oni pościgu. Po długiej ucieczce zatrzymała się w napotkanej chałupie, prosząc gospodarzy o ukrycie. Po długim wahaniu zgodzili oni się jej pomóc. Aby uniknąć podejrzeń, zorganizowali mało podejrzaną kryjówkę. Widocznie wiedzieli już z doświadczenia, że Niemcy przeszukują w pierwszej kolejności mieszkania i stodoły, więc wymyślili coś nieprzeciętnego… Przy ścianie domu ułożyli snopek słomy, położyli na nim mamę, przykryli kolejnym snopkiem, a na drelichową płachtę grubo nałożyli naturalnego nawozu… Mamę dokarmiali przez dziurkę zrobioną w ściance. Leżała tak kilka dni, bo do gospodarzy docierały wieści o poszukiwaniach zbiega w okolicy. Na szczęście do ich domu Niemcy nie dotarli. Po kilku dniach mama zdecydowała się udać w dalszą drogę – pieszo, ponieważ pójście na dworzec zdecydowanie jej odradzono. Do Kielc dotarła po dwóch tygodniach. Słaba i schorowana. Pogryziona przez robactwo.
- Co się przez ten czas działo z Panią? Czy była Pani świadoma sytuacji?
- Zabrali mnie moi rodzice chrzestni. Nie byłam świadoma, co się dzieje, chociaż bardzo tęskniłam za mamą. Chrzestni tłumaczyli mi, że mama tylko poszła po zakupy, potem, że pojechała do krewnych... Niemniej jednak, ubolewali już nad moim sieroctwem… Na szczęście mama ku naszej radości wróciła.
- Jak wyglądały Pani powojenne losy?
- Po tym, jak gospodyni kamienicy w 1947 r. podstępnie zabrała nam mieszkanie, przenosząc nasze meble tylko do jednego, najmniejszego pokoju - zapomniała o narażaniu się mamy, która przechowywała niegdyś jej córkę, gdy ta uciekła z obozu - zdecydowałyśmy się na przeprowadzkę do Sosnowca, gdzie ściągnęła nas rodzina mamy. Tam mama podjęła pracę w   sklepie wielobranżowym na stanowisku kierownika. Gdy zorientowała się, że zdarzają się braki w kasie, przebywała w pracy od rana do samego zamknięcia, pilnując załogi. Bywało, że tydzień jej nie widziałam! Wychodziła, gdy jeszcze spałam, a wracała, gdy już spałam… W tym czasie, jako mała dziewczynka, nauczyłam się gotować. Tylko często bywało tak, że zamiast artykułów spożywczych na obiad, kupowałam owoce i słodycze, po czym rozdawałam je dzieciom z sąsiedztwa… Mamie nie bardzo się to podobało.
- A jak było ze szkołą?
- Pierwszą i drugą klasę szkoły podstawowej skończyłam jeszcze w Kielcach, trzecią zaś
w Sosnowcu. Po I Komunii Świętej wybrałyśmy się z mamą do Częstochowy na Jasną Górę,
a przy okazji odwiedziłyśmy ciocię u sióstr magdalenek. Mieścił się tam dom dziecka przeznaczony dla samych dziewczynek. Bawiłyśmy się razem, nie chciałam wyjeżdżać. Ciocia uprosiła mamę, żebym mogła zostać przez tydzień. Po tygodniu jednak także nie dałam się namówić do powrotu. Zdecydowano, że zostanę przez wakacje. Aż pobyt przedłużył się do czterech lat… Dzięki temu mogłam mieć stałą opiekę, nie tak jak w domu.
- I tam chodziła Pani do szkoły?
- Tak, ale co to była za nauka… Stracone lata. Żałowałam potem, że tak się upierałam na to zostanie u sióstr. Poziom nauki był żaden, narobiłam sobie wielu zaległości, w wielu przypadkach już nie do nadrobienia. Nauka trwała tylko cztery godziny dziennie, polegała na tym, że siostra nauczycielka czytała na głos lektury, a dziewczynka wyrwana do odpowiedzi musiała opowiadać jej treść. Czasem było dyktando. Pozostałą część dnia poświęcało się na pranie, sprzątanie, haftowanie, robienie kołder… Dyscyplina była bardzo ostra, a siostry surowe.
- Czy więc były jakieś pozytywne strony tych lat spędzonych w zakonie?
- Po pierwsze, byłam blisko ukochanej i cudownej cioci. No i nauczyłam się kilku robótek ręcznych. Miałam też okazję, jako mała dziewczynka, śpiewać solo na Jasnej Górze kolędę „Noc cicha w śnie”. Ponadto doznałam wiele serdeczności i miłości od pozostałych dziewcząt. Dzieliłam się z nimi smakołykami przywożonymi mi przez mamę, za co były szczerze wdzięczne. Największego uczucia wielkiej sympatii z ich strony doświadczyłam, gdy w dzień moich imienin każda z nich miała dla mnie jakiś prezencik – czy to ołówek, gumkę, czy haftowany kołnierzyk lub chusteczkę, czy wreszcie gałązkę głogu i niezbyt dojrzałe jabłka. Po tych jabłuszkach niestety nabawiłam się czerwonki. Byłam bardzo poważnie chora, niemal umierająca. Ale na szczęście wyszłam z tego.
- Pani ciocia wiedziała o tym, że dzieci nie mają lekko w klasztorze?
- Nie. Ja się nigdy nie skarżyłam, gdyby to doszło do mojej mamy, zabrałaby mnie prędko. Poza tym ciocia nie miała styczności z dziećmi, od rana do wieczora pracowała przy haftowaniu komży i ornatów. Jedynie w niedziele byłyśmy razem, aby nacieszyć się sobą.
Z uwagi na ciocię, nie byłam nigdy prześladowana tak, jak inne dziewczynki. Zawsze jednak starałam się im pomagać. Gdy opuszczałam sierociniec, uprosiłam mamę, aby zabrała do Sosnowca dziewczynkę trzy lata ode mnie starszą. Gdy z nami zamieszkała, stała się pyskata, niewdzięczna, niepomocna w niczym. Ciężki charakter… Nieraz przez nią płakałyśmy. W końcu przyznała się, że ma starszego brata – w Łodzi. Mama sprawdziła, czy to prawda, a gdy okazało się, że tak, dziewczyna pojechała do niego. Niestety, życie uczy, że nie warto jest być za dobrym…
- Jak potoczyły się Pani dorosłe losy?
- Po szkole podstawowej rozpoczęłam naukę w Liceum Przedszkolanek w Kielcach. Po roku nauki szkołę zlikwidowano, przeniosłam się więc do Bielska. Po szkole przedszkolanek pracowałam w bibliotece przy domu kultury w Czeladzi. Poznałam męża, który przyjechał na praktykę z AGH właśnie do laboratorium chemicznego –  to było to samo laboratorium, w którym pracował mój tatuś. Historia lubi się powtarzać… Pobraliśmy się w 1959 r. Pracowałam w bibliotece do czasu ukończenia studium przez męża. Po studium rozpoczął on pracę na kopalni Milowice w Sosnowcu – jako sztygar. Po tragicznym wypadku, w którym zginął jego pracownik i zarazem kolega, wziął urlop i udaliśmy się do jego rodziców, do Łańcuta. Na kopalnię mąż już nie wrócił. Podjął pracę w Fabryce Śrub, ja zaś na poczcie, gdzie przepracowałam na kierowniczym stanowisku 28 lat. Mamy dwójkę wspaniałych dzieci – Agatkę i Jacka, doczekałam się także trójki ukochanych wnucząt. Boże, nie pozwól, aby przeżywały one takie tragedie i nieszczęścia, jakich doświadczali ich przodkowie…
- Bardzo dziękuję za rozmowę. Cieszę się, że mogłam z Panią porozmawiać i poznać niezwykłą historię Rodziny Kozłowskich właśnie z Pani ust – od świadka historii. 






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz