piątek, 27 kwietnia 2012

Słowo honoru - wywiad z Heleną Kuchą


Słowo honoru

Z Heleną Kuchą rozmawiają: Maria Szylar, Tomasz Czarny i Wiktor Kula


Śmierć jest nieunikniona. W drewnianym wiejskim domku czeka na nią dziewiętnaście osób. Muszą umrzeć, bo są Żydami. Przy drzwiach stoi wartownik. Zapewne zna uwięzionych, jak to zazwyczaj bywa w wiejskiej społeczności. W pewnym momencie jeden z więźniów prosi strażnika o przysługę… O tym tragicznym wydarzeniu, a także o innych swoich wspomnieniach z czasów okupacji hitlerowskiej opowiedziała nam pani Helena Kucha  z Husowa, obecnie mieszkająca w Łańcucie.        


Proszę opowiedzieć o swoich rodzicach, o czasach przedwojennych.
Mój tato był na tamtej wojnie, co w 18-tym roku się skończyła. Był na Syberii. Zabrali go do wojska.
 Poszedł do wojska i dostał się do niewoli?
Tak. Ta część była pod Austrią. Dostał się do niewoli, i 5 lat był na Syberii. Tam warunki mieli straszne, bo tych jeńców to traktowano jak niewolników. Kopali taki tunel w ziemi, a tam był mróz, do 40 stopni. Nie było ciepłych ubrań. Nie mieli gdzie się przebierać, nie mieli w co się przebierać. Gadziectwo (robactwo – przyp. MO) się chyciło, i oni potem w takim kotle, na polu i mrozie gotowali te swoje koszule. No i tak to było przez 5 lat. A w 18-tym roku, to się już wojna skończyła, tata musiał się w jakikolwiek sposób do swoich dostać, ale to nie było komunikacji, takiej jakby się dzisiaj jechało,
Więc szedł na piechotę po kawałku. Trzy miesiące trwało, zanim się dostał do domu. Niby to puścili tych jeńców, ale nie było żadnej opieki, ani niczego dla nich.
Ojciec wrócił bardzo chory. Miał dużo odmrożeń.  Po powrocie też dużo chorował. Jednak działał w komitecie wiejskim, grał na skrzypcach na różnych uroczystościach. Potem był leśniczym przez kilka lat.
 To trzeba było na piechotę pędzić ileś  kilometrów do lasu, codziennie!  „Strasznik”, to był taki las.Tam wyznaczał  drzewa, które miały być do ścięcia. I tam służba szła, co zapisywali numer, ścinali, potem przychodzili do domu ludzie, i kupowali od niego to drzewo. Później była założona mleczarnia w Husowie. No to też był przewodniczącym tych czynności wszystkich.
A czy mogłaby Pani powiedzieć mniej więcej, w którym roku była założona ta mleczarnia?
W jakimś może 50-tym roku.
Czyli to już po wojnie.
Tam miał różne obowiązki, był też kasjerem, a potem to już zdrowie nie dopisywało, wszystkie stawy miał przemrożone  tak, że nie długo pożył i w wieku 66 lat zmarł, już po wojnie...
W którym roku mniej więcej?
W 1955 roku.
A teraz przejdźmy do czasów II wojny światowej. Jak ludzie dowiedzieli się, że wybuchła wojna, jaka była atmosfera, jak wyglądał rok 1939 w Husowie?
No w 39-tym, kiedy wypadła wojna, to owiało tą zgrozą wojenną, cały Husów. Mobilizacja u nas, mężczyzn zabrano w nocy [do wojska]…
   W czasie okupacji nie wolno było żadnego zwierzęcia zabić... Jakby ktoś cielątko zabił, to kary grozily, może śmierć, zaraz Niemcy wyznaczali, i strzelali. A wyznaczone było tyle i tyle kilogramów zboża oddać, tyle mięsa, tyle ziemniaków, także to, co zostawało w domu, to było pestką po prostu, bo nie było czym żyć. I były straty, bo nie było z czego chleba upiec, wszystko trza było zawieźć, w szkole był  skup. A potem było tak, że rano jak myśmy wstali, to nie było co do ust włożyć. Gdyby kto coś gdzieś schował, bo jakby [Niemcy] znaleźli, to śmierć. No a był taki jeden odważny, Polak, ale umiał po niemiecku bardzo dobrze. Gdzieś się mu udało kupić świnię, dużą. Jak ją przewieźć? Załadowali do sań, i ubrali w kożuch te świnię. Kaptur, kożuch, a on gdy tylko zbliżali się  Niemcy, to kłaniał się, i tak mu się udawało, że przewiózł te świnię. A jak u nas jakieś cielątko było zabite, to przyszedł taki prywaciarz, ale gdzie my te kości schowamy z tego „łebka” co zostały? Boże! Ni tu, Ni tu, i pod piecem, aż się każdy bał strasznie.
     Kiedyś przyszedł taki, może i nasz [Polak] -  niektórzy byli tacy pochlebni [wobec Niemców]. I przyszedł razem z nim taki kontroler "Heil Hitler"! Leci do stajni zbadać krowę. Ciągnie za dojki, czy coś mleka wyjdzie. Powiedział, że 2 litry codziennie trzeba zanieść 5 kilometrów do zlewni, na Górnicę (dzielnica Husowa – przyp. MO), aż tam. 2 litry w dzbanku, to ja nosiłam, pamiętam. No ale coś tam się w tym dzbaneczku, ustało „kropelkę”, to pamiętam, moja mama nalała ćwiartkę tego mleka, i schowała. No i przyszedł ten „Heil Hitler”, poszedł do stajni, a ten, który go przyprowadził, został w domu. Był jeszcze taki garnek z mlekiem i moja siostra go wzięła i poszła schować gdzieś. No i ten Niemiec przyszedł, wyznaczył 2 litry codzień nieść, i wyszli. Ale ten, co siedział w domu pewnie powiedział mu, że moja siostra schowała coś jeszcze, jakieś mleko, a może śmietanę. Niemiec się wrócił, poszukał maśniczki, wyszedł, a były tam takie schody murowane. I „trach”  maśniczką o  schody, i w drobne kawałki! No i jak się nie było bać jak był taki straszny rygor wojenny!
Pewnego razu była łapanka. Niemiec łapie młodzież. No to wychodziliśmy na strych, i tam taki wąski otwór był, i tam my się wślizgiwały, i na  stajni, tam obie spały. A jak nie, to jak ogłosili łapankę, to wszystko uciekało w pole, w zboża, się chować. No a jeszcze na tej stajni, jak żeśmy siadziały, jaki strach! Psy szczekały, bo tu chodzili po domach, szukali. Patrzyli, tylko, który numer domu i...
Szukali po prostu młodych mężczyzn.
I kobiet. Dziewczynki, dziewczęta.
Cała młodzież.
Tak. To wszystko szło na roboty.
 Dużo osób wtedy wywieźli?
Trochę się pochowało. Ale jak kogoś znaleźli, to ze wsi zabrali, przepadł. Taka znajoma  była w Niemczech, to opowiadała, że musiała wykopać hektar ziemniaków motyką! Sama. Tam mężczyzn nie było. Wszystko poszło na wojnę. Ciężkie czasy były.
Proszę opowiedzieć o husowskich Żydach.
Żydów mieliśmy po sąsiedzku niedaleko.
Ilu mniej więcej Żydów żyło w Husowie przed wojną? Tak 60, 50?
A nie było tyle. Nawet w myśli szybciutko obliczę. Trzy rodziny. Jakieś czterdzieści osób, to dużo.
A czym przed wojną trudnili się ci Żydzi?
Handlem się trudnili. A to kupowali jabłka na szczepie (drzewie – przyp. MO) jeszcze, kupowali cielęta. Oni mięso cieląt jedli, bo było dla nich koszerne. Ale oni byli sprawiedliwi. Nie oszukiwali tak bardzo, jak później się okazało, bo byli tacy przecież i Polacy, że myśleli aby wykorzystać drugiego. Myśmy nie narzekali na swoich Żydów.
Jak wyglądały stosunki z tymi Żydami? Oni mówili cokolwiek po polsku, czy raczej nie bardzo?
Po polsku mówili. Bez problemu porozumiewali się z Polakami.
Tak raczej w centrum wsi mieszkali, czy raczej byli porozrzucani?
Porozrzucani. Kto tam gdzie mógł to się wybudował, czy jakiś domek kupił. Ludzie ich nawet dosyć lubili. Nie narzekaliśmy na nich.
W czasie wojny raz dostali ci Żydzi takie zawiadomienie, żeby się wykupić. Kto co miał, jakieś drogocenne rzeczy, to oddawali, sprzedawali, i Niemcy wykupywali pewnie z rok. Potem kazali się im zgłosić. Oni się nie zgłosili, tylko uciekli. 
Schowali się, ale gdzie się schowali? Tam był taki las niedaleko, ale zima, to czasem, jak któryś  zaglądnął, to coś mu trzeba było dać z jedzenia. Schować? W Markowej, tych co Żydów chowali to zastrzelili...
Ulmów.
Tak. Całą rodzinę… I potem jednak ich stamtąd wyłapali.
A kto tych Żydów wyłapał? Polacy czy Niemcy?
Trochę i Polacy. Bo każdy się bał o swoje życie.
Tak, bo za ukrywanie Żydów, była kara śmierci. Bezwzględnie. Za jakąkolwiek formę pomocy.
Tak. No i sąsiad jeden, też z tych Żydów, mieli dziewczynkę… nie dziewczynkę, chłopca, sześcioletniego. I ten chłopczyk się u naszych sąsiadów razem  z polskimi dziećmi bawił. To jeszcze się nie spodziewał. Nic nie wiedział. 
A potem, w polu był dom. Fajgier się nazywały. To taka  starsza osoba ukrywała tego chłopczyka,
Szymek miał na imię. Jak przyszli go szukać, to położyła go przy sobie, nogami okraczyła i nie znaleźli go wtedy. 
 Ale potem było tak, że wszystkich złapali. I dali do jednego pomieszczenia. To był taki dom. Postawili tam  strażnika, a strażnik był zwyczajny wieśniak, no ale bał się o swoje życie, musiał stanąć i pilnować.
Czyli jednym słowem, Polacy uczestniczyli też w wyłapywaniu Żydów.
No też...
 I nasz sąsiad Żyd był zamknięty w tym pomieszczeniu… a jego żonę znowu u nas po sąsiedzku uwięzili, w takiej stajni...
 Była nieczynna stajnia, więc tam zamknęli tę kobietę z  dzieckiem, a  jej mąż Hercek był z innymi razem złapany. Było ich 19-stu w jednym pomieszczeniu. No i wtedy on rano wstał, i powiedział temu strażnikowi, że gwarantuje, że przyjdzie, wróci,  i poszedł się pożegnać z rodziną. Boże kochany! Jak sobie o tym pomyślę to...
 I to dziecko takie mądre było… Potem na drugi dzień, przyjechali Niemcy. Dla tych 19-stu, kazali sobie wybrać grób, dół. Ogromny dół, na 19 osób. A on jak powiedział, że się idzie pożegnać, tak poszedł, pożegnał się z żoną i dzieckiem, i wrócił z powrotem. I tam razem ze wszystkimi go zastrzelili, do tego dołu powpychali, a kto zakopał, to już nie wiem. A tę żonę jego, z tym chłopczykiem, prowadzili żeby zastrzelić. Szła kawałek,  i  tam ją „trachnął”, zastrzelił. Potem tego chłopczyka. A ten chłopczyk to tak: Niemiec dał mu jeden strzał, a ten nic. Stoi. Strzelił drugi raz, a on uklęknął na kolano, i ogląda  się na tego Niemca ( taki przytrafunek się mu jeszcze nigdy nie trafił). Dopiero trzeci raz go uderzył i poszedł. Kopnął go, żeby się wywrócił. Zostali zakopani na miedzy, tak to było.

Czy niektórzy Żydzi przeżyli?
Jeden przeżył. Jankiel.
W jaki sposób? Ukrywali go Polacy jakoś?
Tak. Ukrywali go Polacy, i przeżył. Ale potem wyjechał do Ameryki,  już nie chciał tu być.
Bardzo często Żydzi po wojnie wyjeżdżali do Ameryki albo do Izraela, nowo tworzącego się państwa. A czy byłaby pani w stanie  przypomnieć
sobie, kto go ukrywał, gdzie się ukrywał?
Ci ludzie już nie żyją. Taki Roman Marsel. Były tam dwie dorosłe córki. Najwięcej tam przebywał. No i może ta, co chowała chłopczyka u siebie, to też tam im
pomagała.
- A jak ona się nazywała?
Fajgier. Później jej rodzina mieszkała w tym pożydowskim domu. A dom tego Jankiela  też został.
A jak było z wkroczeniem Sowietów? Kiedy wkroczyli Sowieci do Husowa, no i jak się układały z nimi relacje?
No ucieszyli się Polacy. Ucieszyli się, że to nie Niemcy. To się zdawało, że to bratnia dusza. No ale jak wkroczyli, to też wyznaczali. Kazali krowe przygnać, i tam
była bijca, i tam się żywili. Po domach było po kilku. Taki major był. A potem było jeszcze takie dziwne wojsko. Niewiadomo. W polskim mundurze, ale taką dyscyplinę
trzymali nad ludźmi, że powstań Panie! Nie wiadomo, kto to był.
Najprawdopodobniej Ludowe Wojsko Polskie. Nowo utworzone.
Czyli Wojsko Polskie?
Tak, ale u boku Sowietów, tzw. Berlingowcy...
Bo oni się nie najlepiej obchodzili z ludźmi. Dosyć trudne to było. Wyznaczyli sobie 100 kilogramów ziemniaków. Mój tato przecież nie uniesie 100 kilo ziemniaków przez 5 kilometrów. Więc zaprzągnął sobie konika, i wozem zawiózł te ziemniaki. Zabrali, a potem wzięli tego konia, odpięli go od wozu, mojego tatę przymkli. Nie wolno mu było się wracać już. A ten konik był niedosiadany jeszcze, ani nie kuty, to krew za stopami była za tym koniem. Tak się poobijał na kamieniach. I tam trzymali przez dwa dni, i ciągle zero wiadomości. Tam nie było co powiedzieć, bo nie wiadomo do kogo.
A to już było po wojnie?
- Po wojnie. Zaraz, pierwszy rok po wojnie.
Zabrali tego konia później?
Potem przyprowadzili z powrotem. Oddali go.
A jak było ze  szkołą w czasie okupacji?
.Ja skończyłam siódmą klasę tuż przed wojną, to już nie chodziłam. A szkoła za okupacji była bardzo marna, bo to żadnej historii, polskiego, geografii. Uczono takie co bądź. Może to nie co bądź, ważne i to, ale... Moja koleżanka chciała potajemnie zacząć gimnazjum. I miała książki niemieckie wszystkie, i zaczęła. To jeszcze był ksiądz Tadeusz Błaszkiewicz. To on czytał łacinę i niemiecki. No ja też zaczęłam robić po kryjomu gimnazjum, ale w domu była praca dosyć ciężka, i tato już nie miał zdrowia, więc musiałam przerwać tę swoją naukę, i koniem robić, na polu wszystko. Żeby coś posiać, żeby coś urosło, żeby z czegoś żyć. I jeszcze ten obowiązkowy kontyngent. Pięćset kilogramów, to sześćset.
To ja i cepami młóciłam, na ten obowiązek. Wyznaczyli: „Na ten dzień, macie przynieść  zboże”, a przecież w snopie było. To ja i moja siostra młóciłyśmy cepami, żeby
namłócić na te pięćset kilo zboża.
Jak było z opałem w czasie wojny?
Wycinało się swoje krzewy, swoje trześnie (czereśnie – przyp. MO), jakie tam były przy domu. Kto miał dużo hektarów, to nie dostał węgla. Dostał tylko taki, co miał bardzo malutko tej ziemi. Temu wyznaczyli 3 metry węgla.
 Czy coś pani wiadomo o działaniach partyzantów? Czy na wsi były jakiekolwiek ugrupowania w czasie wojny?
Były. Ukrywali się w lesie. Ale jeden z  Polaków ze wsi, aż wstyd przyznać, był zdrajcą. Zgłaszał Niemcom różnych ludzi. No i ktoś przyszedł w nocy, zapukał. On otworzył, „trach”! Zabił go. Chyba ktoś z tej partyzantki. Wykonali wyrok.
A czy ktoś ze wsi, został wywieziony do obozu koncentracyjnego?
Perez Walek. Walenty Perez. Przeżył.
Gdzie był?
W Oświęcimiu. Przeżył, i potem [po wyzwoleniu] wypuszczony został i jakoś powrócił.  
A jak się tam znalazł?
Zabrali go, bo był związany z ruchem oporu.
U was na wsi, to raczej Ludowcy działali.
O, Ludowcy, tak. A o Nyczu wspominałam? Skądś, nie wiadomo skąd Niemcy dostali kartę, gdzie byli zapisani ci partyzanci. Potem zajechali do tego Nycza, zastrzelili go, i  jeszcze kazali sobie za kulę zapłacić.
No ale jak kazali sobie zapłacić? W jaki sposób?
Złapali kilka kur. Tak właśnie.
A kiedy Husów został wyzwolony? To był lipiec czy...
W 1944 roku.
Ale raczej w lecie czy w zimie?
Lato. Już wtedy Rosjanie dawno byli w Polsce.
A gdzie oni stacjonowali na terenie wsi?
Po domach. U nas też był major. Strażnika miał. Pilnował, aby go kto nie napadł. Stał chłopisko przy drzwiach całe Boże noce.
 Długo tak mieszkał?
Cały miesiąc. Trudny czas. Grudzień 44-go roku.

To może teraz coś o czasach powojennych. Z czego się utrzymywaliście po wojnie? Jak wyglądało wasze życie?
Skończyła się wojna, była radość, że koniec. Ale nie można było nic kupić. Nie było za co, nie było co, ani gdzie. Sklepy wszystkie, to były zajęte. No chyba, że Żydzi wracali po wojnie.
Ale wrócili Żydzi po wojnie?
Niektórzy wrócili do swoich. Pojedyncze osoby tylko wracały…
Ani kawałka płótna nikt nie dostał. Ale w czasie okupacji, to mój tato spotkał jakiegoś handlarza z Rzeszowa. Od niego za metr pszenicy, dostał 2 metry płótna na koszule.
W czasie okupacji siano len. Ten len, jak był uprawiany, to trzeba było go przeplewić, by nie miał chwastów. Potem na takiej rawce się go łuskało, tam były kolce, druty. A później ten len rozciągało się na polu, na trawie, przez trzy tygodnie, ten len skreszał, trawą przerosło, a po trzech tygodniach zwijało się na kłębki, zawiązywało się, i trzeba było suszyć w piecu chlebowym. Do tego pieca nałożono czterdzieści, pięćdziesiąt garstek. A potem mama tarła kłębki w takiej cierlicy. To były dwie deski, na jednej taka rękojeść, a w drugiej nizina. Mama ten len biła przez to, i to się trzepało, odpadały resztki łodygi, tak, że zostawały nici. Ale było dużo kolców. To wtedy na takiej rawce się czesało ten len. Potem żeśmy to przędły. Wrzecionem. Na nim się układało, czterdzieści nici my wiązały, a potem szło się z tymi nićmi do tkacza. I jeśli dał radę, to zrobił z tego materiał. Takie bure, żółte to było. To dopiero rozciągałyśmy na trawie, na to padał deszcz, i słońce świeciło, wtedy płótno wybielało trochę. Potem tośmy miały z czego co uszyć. Krawcowa nam poszyła sukieneczki z tego lnu, i już potem myśmy sobie takie kwiaty wyszyły szydełkiem, i to był cały strój. I ja co rok robiłam na tym szydełku. Potem na drutach się robiło. Jeden taki naprawdę niebiedny człowiek przychodził, żeby zrobić mu sweter. To było lniane, ostre jak tarka. Zrobiłam mu ten sweter, robiłam też ubranko dla siebie, dla siostry, i tak się żyło. A potem, jak Sowieci już odeszli, to były takie materiały w kwiaty. „Celt” to nazywali. Twarde jak blacha. Z tego my miały koszule uszyte. Trzeba było wszystko samemu sobie uszyć.
Proszę jeszcze opowiedzieć o Oborskich.
Mieli takie pola, na których można było paść bydło, i za to pasienie się odrabiało na folwarku. Ale jak się wyszło do nich do roboty, to od godziny siódmej rano, do ciemnej nocy.  W czasie reformy rolnej rozparcelowali ten majątek, między ludzi podzielili. Przez dziesięć lat to się spłacało w zbożu, oddawało się je dwa razy do roku. 
A było jeszcze w czasie wojny tak, że ten Oborski (on był głucho-niemy, ale hrabia) miał u siebie jakąś tam kuchnie, i tam kobieta gotowała, ale nie miała mu co ugotować. Też się głodził. To wyprawił tę kucharkę do nas, aby mu coś dać. Ale co damy, jak sami nie mamy? Kto tam zakopał jakieś zboże, to ten się utrzymał.  Pamiętam, moja mama je suszyła na kuchni, i jakoś usuwała tę stęchliznę, bo pod ziemią to zboże stęchło. Żarno jeszcze było. Kto miał żarna, to na nich był przybity taki stempel, że na tym nie wolno było mleć. Ale jak zboże było, to trzeba było przecież jakoś zmielić. Myśmy takie żarno miały. Trzeba było plombę odjąć, a potem jak my z siostrą mieliły, to tato chodził po polu i obserwował. I jakoś sobie ludzie radzili. Ale jak kogoś złapali na mieleniu, to rozbili ten kamień.
Dziękujemy pani ślicznie za wywiad.
Potem jeszcze trochę rozmowy i pamiątkowe zdjęcia:




W wywiadzie z Panią Heleną pozostawiamy wyrażenia gwarowe i nie ingerujemy stylistycznie  w tok wypowiedzi aby pozostawić  przykład  gwary  husowskiej z połowy XX wieku.

















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz