wtorek, 13 grudnia 2011

Bryczką przez Bug - wspomnienia Teresy Fabijańskiej-Żurawskiejj




z Teresą Fabijańską  - Żurawską rozmawiają Dominika Bogusz i Tomasz Czarny

II wojna światowa dała się we znaki każdemu, komu przyszło żyć w tamtych czasach. Niezależnie od pochodzenia społecznego. Mieszkanka Łańcuta, pani dr Teresa Fabijańska – Żurawska wywodzi się z rodziny inteligenckiej, która przed wojną żyła w dostatku. Jednak wrzesień 1939 zmienił wszystko w ich życiu. Groza ucieczki, widok zmasakrowanych zwłok na pobojowisku, później codzienne zmaganie się  o przetrwanie… Właśnie tak  przedstawiają się wspomnienia z dzieciństwa naszej bohaterki, o których nam opowiedziała.

  Skąd pani pochodzi?
                                            
Jestem zamościanką. Urodziłam się 30 września 1932 roku w domu własnym, moich rodziców. Dom był drewniany, trochę na wzór takich dworków polskich, a trochę przypominający te domy z Ukrainy, nieco zamożniejszych ludzi. Ojciec kupił ten dom, kiedy już był ożeniony z mamą, pochodzącą z Ukrainy. I kiedy już mieli dwoje starszych dzieci. Chciał, aby moja mama dobrze się czuła w Polsce, ponieważ do tej Polski przyjechała dopiero w 1923 roku, gdyż dopiero wtedy była możliwość przyjazdu  polskich rodzin z Ukrainy do tej ukochanej, wyczekiwanej, wytęsknionej Polski. Polski Piłsudskiego.. Dziadkowie moi osiedli koło Zamościa ub córki, która była zamężna za  ziemianinem Józefem Piątkowskim i zamieszkali w ich dworku, między Zamościem a Hrubieszowem. Dzisiaj ten dwór już nie istnieje. Jest tylko cmentarz w Zawalowie, gdzie są groby rodzinne. Mama moja była córą sędziego o nietypowym nazwisku. Nazywał się Anzelm de Schmieden-Kowalski. Ożenił się tam na Ukrainie z Marią Joanną Moszyńską, moją babcią. Odegrała ona bardzo dużą rolę w życiu naszej rodziny, ponieważ była osobą energiczną, umiejąca organizować życie i myślę, że przyjazd do Polski był głównie jej inicjatywą i to ona poświęciła wszystko, czegokolwiek na Ukrainie się dorobili. Nie za wiele tego było, bo dziadek, jako sędzia, później już jako naczelnik sądu, mieszkał w mieszkaniu służbowym, więc nawet nie mieli swojego własnego domu. Chociaż wtedy, gdy dzieci były małe mieszkali w domu bardzo pięknym, drewnianym z ganeczkiem. W tym domu przyszło na świat troje młodszych dzieci, w tym moja matka . Po przyjeździe do Zamościa moja mama zaczęła pracować w sądzie. Jeszcze tam na Ukrainie skończyła szkołę -  seminarium nauczycielskie. To było coś więcej niż szkoła średnia. Dzięki niej mogła mieć od razu możliwości pracy w szkole. Na pewno wiecie, że w tym okresie kobiety w większości nie pracowały. To nie było popularne by one się kształciły, żeby kończyły studia wyższe. Dziewczyny miały być w domu, grać na fortepianie, uczyć się ładnego poruszania. Moja rodzina nie trzymała się tej tradycji, wszystkie dzieci  uczyły się najpierw w domu. Miały guwernantki  - cudzoziemki. Jedna była od języka francuskiego-„madmoiselle”, druga od niemieckiego- „Fräulein”. Te panie nie mówiły po polsku. One też ze swoich domów wyszły, aby zarobić. Były jednocześnie wychowawczyniami, opiekunkami, uczyły układności i towarzyszyły na zabawach oraz balach. Były osobami, bez których nie wypadało pójść na zabawę. Bale urządzały rodziny ziemiańskie. Często goszczono na nich żołnierzy.  Moja matka i jej starsze siostry (mama była najmłodsza) wspominały, że chodziły na takie bale. Na jednym z nich był nawet Dzierżyński. On zrobił ogromne wrażenie swoją aparycją, był bardzo przystojny. Wszedł z taką sobie właściwą nonszalancką swobodą i oczywiście wszystkie panny po kolei do tańca zapraszał. To było takie wspomnienie mojej mamy.
 Nasz dom w  Zamościu otoczony był ogrodem. Położony był w uroczym zakątku z dala od ulicy. Dookoła były sady i ogrody sąsiadów oraz nasz. Dlatego żyliśmy w takim „zaczarowanym zakątku”. Niestety, przyszedł okres kryzysu. Był rok 1936. Ja już miałam cztery latka. Wogóle ten kryzys trwał od 1929 roku. Ojciec stracił pracę. Był dyrektorem fabryki pana Kowalskiego w Zamościu. Ja dokładnie nie orientuję się, bo jako dziecko, nigdy się o tym nie mówiło. Wydaje mi się, że to była fabryka jakichś likierów i bardzo wysmakowanych wódek. Takich, jak w zakładzie u hrabiego Alfreda Potockiego w Łańcucie. I ojciec był tam dyrektorem, ponieważ miał ukończony rodzaj studiów, jakie wtedy w Warszawie prowadzono dla młodych ludzi, po to, żeby jak najszybciej mogli zapełnić stanowiska potrzebne w bankach lub w różnych urzędach. Ojciec studiował już po tych wszystkich swoich wojskowych działaniach. Wcześniej działał w wojsku Piłsudskiego, brał udział w wojnie na Ukrainie w 1920 roku. To dzięki namowom babci po wojnie wystąpił z wojska.
 2.W jakich formacjach służył, w jakich miejscowościach?
Służył na Wołyniu, należał do piechoty. Jeśli dobrze dziś mi świta, to nazwisko dowódcy brzmiało Żelichowski. W każdym razie była to jednostka wołyńska. Tam też należał, jeśli państwu to do wiadomości będzie miłe, ojciec Jerzego Antczaka. Ten znany  reżyser kiedyś napisał do mnie list i okazało się, że nasi ojcowie służyli razem w jednej jednostce. Jego ojciec był oficerem zawodowym. Mój ojciec swojego ojca stracił mając dziewięć lat. Babcia została z dwójką dzieci (ojciec miał jeszcze siostrę). Dawała sobie radę dzięki temu, że bracia  - ziemianie pomagali przez jakiś fundusz (ustanowili coś w rodzaju rodzinnego stypendium). Dali możliwości zarobku w formie sklepiku  we Włodzimierzu Wołyńskim. Ojciec ukończył tam szkołę i, gdy pierwsza okazja się nadarzyła, „wyfrunął” do Warszawy, gdzie mieszkały nasze ciotki. Tam ojciec zaciągnął się do POW-iaków (Polska Organizacja Wojskowa – przyp. MO).
Ale wróćmy do mnie. Wojna się skończyła, mieszkaliśmy w Zamościu, w swoim domu. Ojciec stracił pracę i musiał jakoś utrzymać rodzinę. Nas, dzieci, było już czworo. Mama zajmowała się domem, nie pracowała od czasu wyjścia za mąż. Ojcu, jako specjaliście od spraw finansowych,  złożono propozycję założenia i kierowania bankiem w Hrubieszowie, niestety nie w Zamościu. Ten Hrubieszów nie jest wcale odległy, to jest około 40 kilometrów, ale była kwestia domu. Musieliśmy zostawić własny dom i gdzieś zamieszkać. Szczęśliwie się złożyło, że ojcu oferowano całą oficynę przy pięknym dworku. Dzisiaj jest to muzeum, a zawsze był to najpiękniejszy dom w Hrubieszowie. Dawniej był własnością Staszica przez jakiś czas, później wykupiła to francuska rodzina Du Chateau  i tak zostało do 1972 roku. I do dzisiaj ta nazwa się utrzymuje. Dzisiaj jest tam muzeum imienia Du  Chateau. Tam przemieszkaliśmy zaledwie parę lat. Ojciec miał do pracy bardzo blisko. Wystarczyło tylko przez ulicę przejść i zaraz był bank. Przyszedł rok 1939, ojciec miał 40 lat, był już w rezerwie. Wobec tego powołany do wojska został nie od razu na początku wojny, tylko dopiero 9 września. Ja już miałam zaczynać szkołę. Już miał być ten wrzesień, kiedy miałam pierwszego pójść do szkoły, już miałam naszykowany mundurek. Wróciliśmy  z wakacji, spędzanych  jak zawsze w Czumowie
 u cioci Niusi, siostry mojej mamy, która była dzierżawczynią, lub właścicielką połowy dużego majątku ziemskiego 7 km odległego od Hrubieszowa. Ojciec do nas w niedzielę przyjeżdżał na rowerze, a myśmy jechali tam  bryczką zaprzężoną w parę koni ze wszystkimi majdołkami  na całe wakacje, najcudowniejsze na świecie. Tutaj mam obraz tego widoku Bugu, mam obrazy Czumowa, które zechciałabym, aby państwo potem sfotografowali.
Rok 1939 był absolutną katastrofą, załamaniem się wszystkiego. Hrubieszów leży nad Huczwą, która tam wpada do Bugu. Wojska niemieckie parły na wschód. Była niesamowita panika. Myśmy wrócili do Czumowa, bo w Czumowie było co jeść, bo  były  jeszcze krowy, był chleb pieczony, normalne życie się toczyło, ale do tego Czumowa zjeżdżała cała Polska zachodnia, uciekinierzy. I wszystko, gdziekolwiek było miejsce do jedzenia, do spania, było zajęte przez uciekinierów. Była niesłychana psychoza, żeby uciekać od Niemców na wschód. My mieliśmy rodzinę po drugiej stronie Bugu. Dosłownie w odległości paru kilometrów (trzeba było tylko Bug przepłynąć) był już Wołyń, a tam na Wołyniu w Uściługu, w Zarzeczu pod Włodzimierzem była nasza rodzina ze strony ojca, też ziemianie. Wobec tego jechało się do ich majątku. Uważano, że Niemcy zatrzymają się na Bugu, że nie dojdą dalej. Ojciec był już w wojsku, miał wezwanie do Tomaszowa Lubelskiego .  Koncentracja wojsk polskich przesuwała się dalej na wschód, doszli do Równego.
     A myśmy wsiedli na bryczkę. W tej bryczce jechała babunia, moja mama, moja siostra obok stangreta, trochę go zastępując. Była  w takim wieku, że kochała konie i jej to imponowało, że może powozić. Ja jechałam u stóp babci i mamy, dosłownie na podłodze bryczki. Bryczki mają płaskie dno i dzięki temu mogłam ze swoimi lalkami się rozłożyć.Ulubiona lalka Magda i  albumy ze znaczkami moich braci to były nasze skarby, które wieźliśmy ze sobą za Bug. Drugim pojazdem, jaki nam towarzyszył, była furmanka, na której była kasza, mąka, jakieś tam zapasy, które się nie psują. Jechał nią pan Jankowski  - uciekinier, który zdecydował się jechać, bo nie miał co robić w Polsce, nie miał rodziny, a chciał też od Niemców uciekać. Zgodził się, że będzie za tego woźnicę-stangreta i jechał razem z nami. Na tej furmance jechali moi bracia w czapeczkach i mundurkach harcerskich, bo takie wtedy chłopcy nosili. Jeden z moich braci miał wtedy 12 lat, a drugi 10 lat. I strzelali do nas z samolotu do tych czapek, bo one z góry wyglądały jak wojskowe. Ciągle jakieś samoloty nadlatywały. Ostatnim promem przejechaliśmy Bug. To przejście graniczne pod Hrubieszowem nazywało się Wygadanka. Obraliśmy kierunek na Uściług i do Zarzecza, do dziadka Taczanowskiego ze strony mojego ojca. To nie był dziadek rodzony, lecz brat babci-dziadek stryjeczny. Ta podróż została w pamięci sześcioletniego dziecka, jako po prostu coś niesamowitego. Przejeżdżaliśmy rzeką Ługą wpław, szukając  brodu. Było tam takie miejsce, gdzie  bryczka omal  nie utonęła, ale zagłębiła się na tyle, że wszystkie albumy, wszystkie lalki, wszystko to pływało w wodzie. Gdyby to nie była bryczka, gdyby nie było tych boczków  i tej płaskiej podłogi, to ja bym po prostu zginęła w tej mętnej wodzie, w  tłoku. Wyobraźcie sobie państwo, jaki był tłok, jak te drogi były zapchane, bo to była straszna panika. Wszyscy, ktokolwiek i czymkolwiek mógł jechał i uciekał (taczką, wózkiem dziecięcym), byleby dalej od Niemców. Nie było łatwo koniom przejechać, nie było miejsca dla koni, nieraz trzeba było objeżdżać jakieś tereny. Przejeżdżaliśmy przez pole bitwy, co zostało mi w pamięci jako trauma. Ja takie pole bitwy widziałam na własne oczy i nie tylko, chodziłam po nim. Zbieraliśmy razem z braćmi naboje, nie wiem nawet, kto nam pozwolił. Braliśmy całe pasy amunicji, które żołnierze porzucali, porozrywane. Znaleźli się tacy, którzy takie skrzynie przynieśli, zaraz gdzieś zmobilizowali jakiś transport i zbierało się tę amunicję. I był  granat śliczny, jak jajeczko, naprawdę wyglądał jak zabawka. Ja wzięłam do ręki ten granat, chciałam się pobawić, a brat dopadł mnie w tym momencie i szeptem na ucho po wiedział mi „połóż to, bo to może wybuchnąć, to jest granat” i ja tak zahipnotyzowana tym jego szeptem, tymi jego słowami przerażającymi, cichutko położyłam i czym prędzej uciekliśmy oboje. Za chwilę przyszli Polacy, wojskowi Polscy zbierali tam trupy. Nogi wisiały na drutach telegraficznych,  części ciał rozerwanych na kawalki wisiały,  to był widok straszny. I niestety musieliśmy przejechać przez to całe pole bitwy.
W jakiej to było miejscowości ?
To było pod Uściługiem. Ja nie wiem dokładnie, jaka to była miejscowość, bo to było pole za rzeką Ługą. Najbliższą miejcowością był Uściług. Przejechaliśmy przez to pole skacząc po tych trupach, po tych rękach, gdzieś w jakieś pola, gdzie ludzi już nie było. Dojechaliśmy do miejscowości Biskupice lub Biskupicze, bo i tak się to na mapie pisało i tak. Miejscowość i majątek należały do hrabiego Kaszyckiego. Właścicieli - hrabiostwa nie było na miejscu, natomiast była służba, był marszałek dworu. Tak się oficjalnie nazywało to stanowisko. Poprosili moją babunię, którą uważali za sąsiadkę zza Buga, ale sąsiadkę też ziemiankę i bardzo przepraszali, że nie mogą nas przyjąć w pałacu, bo pałac w remoncie. Właściciele wyjechali za granice na czas remontu. Też nie bardzo było wiadomo, kto nim kieruje i co się z nimi dzieje. Jednakże zajęli się nami na tyle, że dano nam oficynę, w której mogliśmy nocować, mieszkać, tyle ile chcieliśmy. Konie też miały w tym majątku jakieś pożywienie: owies, siano. My z braćmi znaleźliśmy zestrzelony polski samolot. To był karaś, jeden z pierwszych zestrzelonych polskich samolotów.
W jakiej to było miejscowości ?                                                                                                 
     To właśnie było w tych Biskupicach. Ten samolot był bez załogi, nie było nikogo, kto by go pilnował. Myśmy  tam wleźli, jak to dzieci ciekawskie. Oczywiście moi bracia musieli wszystkiego dotknąć, wszystko musieli nazwać, pooglądać, dla nich to też było wielkie kuriozum i wielkie przeżycie, jako zabawa, jako coś atrakcyjnego, a ja przy nich też podziwiałam. Pamiętam to doskonale i nawet taka lampeczka czerwona, która tam gdzieś była umieszczona w środku,  została i długie lata u nas była, ponieważ któryś z chłopaków wykręcił ją i zabrał do kieszeni.  Była ona u nas, jako takie trofeum. I właściwie ta nasza wędrówka  na tych Biskupicach się zatrzymała. Noc z 17 na 18 września spędzaliśmy  pod gołym niebem, gdzieś u Ukraińców.  Dali jakieś miejsce w stodole, gdzie mama z babcią  mogły się jakoś przytulić. Siostra, która miała 16 lat i ja spałyśmy w bryczce. Ja tak słodko spałam i gwiazdy nade mną świeciły.
Czyli byli jacyś sympatyczni Ukraińcy, którzy pomagali Polakom?                                                                  Oczywiście, ludność cywilna była życzliwa, nie była wroga dla tych uciekinierów Polaków. Nie każdy był nacjonalistą. Moim zdaniem te antagonizmy zostały wywołane przez błąd Polaków. Z czasów przedwojennych pamiętam rozbiórkę cerkwi, która odbywała się  na moich oczach.

Czy pamięta pani w którym to było roku?

To mogło być w 1939 roku na wiosnę. To była jak pamiętam  wiosna, bo byliśmy z ojcem na spacerze, było ciepło. A może to był 1938 rok?   Oglądaliśmy z daleka rozbiórkę cerkiewki nie zniszczonej, nie jakiejś rudery, tylko cerkwi, która była użytkowana. Mimo to ją rozbierali. Wtedy zapytałam ojca „tatusiu, dlaczego rozbierają ten kościółek ? To taki kurz, taki łomot tych zrzucanych desek, belek był słyszalny. Ja jako dziecko byłam w lesie na spacerze, a tu takie hałasy. We mnie powstał jakiś zgrzyt, że coś niedobrego się dzieje. Przecież musi być jakiś powód. A ojciec bardziej do siebie niż do mnie powiedział „ ci wykonują to co im każą, ale ci którzy im każą nie mają racji”. Po 18 września w 1939 roku był powrót. Nie pamiętam jak myśmy wrócili zza Buga . Nie mieliśmy żadnych planów. Z rodziną nie spotkaliśmy się, bo rodzina się gdzieś rozproszyła, gdzieś się pochowali.

      Pamiętam, ze ciocia Irka siedziała gdzieś w jakimś dole wykopanym z maleńkimi dziećmi. Jedno dziecko miało półtora roczku, a drugie miało dwa tygodnie i leżało w beciku. Dzieci płakały. Samoloty nad nami latały. To było po drugiej stronie Bugu, wojska sowieckie już szły. Oczywiście wszędzie Polaków zatrzymywali, legitymowali. Jakoś nas przepuścili, bo powiedzieliśmy, że wracamy do domu. To machnęli ręką „jedźcie”. Nie było jak, mosty pozrywane, jechaliśmy wpław przez rzekę.

 Wróciliśmy do naszego domu. Okazało się, że wszystko zostało rozgrabione.  Drzwi wyważone, na stole puszki po niemieckich konserwach wojskowych. Była libacja. Niemcy doszli już tutaj, zobaczyli mieszkanie puste, ładne, zasobne. Był w tym wszystkim element komiczny i wszystkich nas rozśmieszający. W sierpniu 1939 roku mama przechodziła  kurs przysposobienia obronnego dla kobiet, gdzie uczono je jak postępować w razie ataku gazowego. Wobec tego uczono je robić maseczki, przygotowywać wodę z sodą, specjalny  płyn, który miał amortyzować gazy. Więc mama w butelkach po winie zrobiła całą spiżarnię tej wody utlenionej, czy z sodą, dla ochrony nas. Niemcy myśleli, że to jest wino i te butelki porozstawiali na stole i do tych konserw pili tę sodę. Musiało  dać się im we znaki  solidnie. Nas to mocno rozbawiło.

 W mieszkaniu nic nie było, zostały jedynie meble gołe, zostaliśmy sami ze swoim dobytkiem bez środków do życia. Wszystkie przecież oszczędności przepadły. W jednej chwili nic nie istniało. Ale trzeba z czegoś żyć. Sklepy były  pozamykane. Wszystkie żydowskie były zamknięte na żelazne drzwi i sztaby. Właściciele się gdzieś pochowali. Chleb, który jakaś piekarnia piekła, nie wiadomo dlaczego był z popiołem. Mój brat, który miał dopiero 12 lat, zaczął handlować nićmi. Od kogoś   z Warszawy kto przyjeżdżał, bo ludzie potrzebowali przecież wszystkiego. Niemcy przecież obrywali guziki szkolne młodzieży. Mojemu bratu też oberwali, zabrali go w mundurku, jeszcze ja pobiegłam za nim, bo nie wiedziałam, gdzie on jest. Bałam się, że mama będzie rozpaczać. A to było w bibliotece miejskiej, gdzie oni siedli i każdemu uczniowi, który miał błyszczące guziki, normalne, bez orzełka, po prostu obrzynali i na szczęście wypuszczali jeszcze w tym mundurku. Jednakże nie można było już w tym mundurku chodzić. Nie wolno było nosić beretów z oznakami szkolnymi. Były takie znaczki- kaganiec oświaty na tle książki otwartej. To dziewczęta nosiły takie na beretach. Gdy dziewczynkę taką zobaczył na ulicy Niemiec, to zdzierał beret z głowy, bił  gdzie tylko mógł i w jakikolwiek sposób się znęcał. 

Przeróżne były formy represji, które są nie do opowiedzenia, bo to każdy przeżył na swojej własnej skórze. Moja mama dostała po głowie, bo mówiła po niemiecku. A mama znała te języki z domu i śmiała lepiej mówić niż ta, co była „volksdeutschką”. Dostała pięścią po głowie, bo coś ją tam poprawiła i pomogła napisać. Całe nasze życie zostało sparaliżowane. Nie wiedzieliśmy, czy wychodząc z domu, wrócimy z powrotem, czy nie. O szkole nie było mowy. Szkoły były pozamykane, brat chodził,  po rynku  i wołał: „Nici!” Sprzedawał igły i nici i za to kupował chleb w piekarni. To były początki. Wyrzucili nas z tego domu, gdyż został on zarezerwowany dla niemieckiego landrata. Mieszkanie podobało mu się  - w końcu stylowy pałacyk z ogrodem, z podjazdem, , z gazonem kwiatowym. Zamieszkaliśmy wtedy na przedmieściu, w nowym piętrowym domu. Zajęliśmy całe pięterko. Tam były dwa pokoje z kuchnią. Przed naszymi oknami jechały wszystkie transporty. Mieliśmy widok na cały front, na to wszystko, co się działo. Na szczęście rok 1941, dzięki temu, że Niemcy zaskoczyli Sowietów, nie odbił się na nas, bo inaczej nas by nie było, oni by nas zrównali z ziemią. Ale my obserwowaliśmy tę bitwę przez duże weneckie okno. Staliśmy całą noc z 21 na 22 czerwca. Leciały kule wielkie jak piłki tenisowe, ognistą parabolą od naszej strony za Bug. Leciały tak coraz dalej i dalej, i coraz ciszej. To trwało od trzeciej nad ranem, już jaśniało do siódmej rano. I o siódmej zrobiło się nagle cicho, wszystkie wojska się przewaliły. Moja mama usiadła i napisała specjalną kartkę do ojca „Józieczku kochany, to, co miało być już się stało,  żyjemy, teraz jest spokojnie i wszystko dobrze”. To był pierwszy sygnał ocalenia, pierwszego ocalenia. Potoczyła się później normalna okupacja ze strachem każdego dnia, ale jednocześnie zaczęła się szkoła. Młodzież starsza, w tym moje rodzeństwo, też zaczęła chodzić do szkoły zwanej  „handlówką”, którą Niemcy otworzyli, ponieważ potrzebowali „siły biurowej”. Polacy dla Niemców byli podludźmi, ale nie mogli być analfabetami, bo potrzebowali się  porozumieć, więc  coś musieli umieć, aby im pomóc. Wobec tego młodzież, która normalnie chodziłaby do szkoły średniej , chodziła do tej szkoły.

Jakich przedmiotów nauczano w tej szkole?

     Wiem, proszę pana, że uczono stenografii, co się nigdy nie przydało później, ale moja siostra i brat bardzo biegle to opanowali. Uczyli się niemieckiego, towaroznawstwa, oraz buchalterii, czyli w jaki sposób się księguje. Uczono też z czego jajko się składa, co jest białkiem, itp. Wobec tego były u nas te „amerykanki”, tzn. specjalne arkusze papieru, na których później robiło się seanse spirytystyczne. Świetnie się do tego nadawały.
 Siostra moja skończyła 18 lat i zaczęła pracować w Polskim Czerwonym Krzyżu. Placówkę akurat otworzył doktor Kuczewski - słynna postać w Hrubieszowie. Otworzył placówkę PCK dla pomocy jeńcom polskim, gdziekolwiek było wiadomo, że są obozy zorganizowane . Myśmy już nawet wiedzieli, gdzie jest ojciec, przez Czerwony Krzyż matka zdążyła wszystkie możliwe wieści wychwycić. Mówiła i pisała biegle po niemiecku i nie sprawiało jej to żadnych trudności, więc w ten sposób zdobywała łatwiej te informacje. Wiedzieliśmy, że ojciec jest w obozie jenieckim w Niemczech, w Saksonii. 
                                                                                      
 Jak nazywał się ten obóz?                                                                                                             
         Oschatz- to jest mało znana miejscowość. Był tam obóz międzynarodowy, ale nie ma ludzi, którzy by o tym opowiedzieli. Kto będzie o tym mówił? Marokańczyk? Mój ojciec to przynajmniej album stamtąd przyniósł, trochę fotografii. Poszukując wiadomości o tym obozie, nie znalazłam materiałów. Pana Doczewskiego (nie wiem czy żyje, czy nie) interesowała sprawa wymiany jeńców pomiędzy Sowietami a Niemcami. Ojciec przez tę wymianę dostał się do Niemców. Miał dużo szczęścia. Gdyby pozostał po sowieckiej stronie to by nie żył. . Te siedem tygodni wożenia po Rosji, to jeszcze nie było zagrożenie życia; zdrowia owszem. Bardzo wycieńczony był, ale przeżył i później nadrabiał. Zaczęły przychodzić paczki z PCK, więc tymi paczkami żyli. Paczki były nie tylko żywnościowe, ale też ich „ubierały”. Dostawali   bieliznę- dobrą, porządną, z wielbłądziej wełny. Ojciec nam przesyłał te paczki, przeadresowywał i przysyłał, więc wiem, co w nich było-chałwa, cukierki, konserwy, szprotki. Myśmy uwielbiali te paczki, ponieważ dawały nam one wielką radość. Przeważnie około Świąt Bożego Narodzenia taka paczka nas ratowała. Mama nie wszystko nam dawała, bo przecież część rzeczy sprzedawała, wymieniała na produkty, które były bardziej potrzebne do życia. 
    Siostra pracowała w Polskim Czerwonym Krzyżu po skończeniu „handlówki”, brat pracował u „Geisera”, najpierw jako magazynier, ale zorientowali się, że chłopak po szkole bystry, więc trzeba go wziąć do biura.  Zaczął więc pracować, jako kurier, czy jakiś chłopak, co latał i listy nosił i w ten sposób nas utrzymywali. Siostra jeszcze lekcje prywatnie dawała, przeważnie wieczorami,  w ukryciu. Mieszkaliśmy bez światła, bez elektryczności, węgiel i opał trzeba było zdobywać, jakimi możliwościami się dało. Jakieś tam były przydziały żywności na kartki, ale dzięki temu, że administracja źle działała, albo nie rozumieli języka.  Ja przez sześć lat „miałam” sześć lat i dostawałam 0,5 litra mleka przydziałowego na miesiąc  i dostawaliśmy jakąś marmoladę, melasę w zamian za cukier (coś w rodzaju, okropnego, brązowego mazidła, które było w miarę słodkie i tym można było słodzić). Nasza sytuacja była o tyle jeszcze znośna, że jak zamieszkaliśmy na  tzw. Pobereżanach, czyli na przedmieściu Hrubieszowa, mieliśmy dookoła sąsiadów, którzy byli rolnikami. Wobec tego ten przyniósł jabłka, a tamten rzodkiewkę z ogrodu. Jednym słowem - ludzie pomagali, a mama odwdzięczała się, np. znajomością języków. Tłumaczyła listy. 
   Była taka pani, która miała gospodarstwo. Była Belgijką, nigdgy nie nauczyła się polskiego. Jej mąż był Polakiem, ale dostał się do niewoli w Holandii. Listy przychodziły, ale jemu nie wolno było pisać listów nawet po francusku, tylko po niemiecku. Ona nie rozumiała ani polskiego, ani niemieckiego. I mama jej tłumaczyła te listy bezpośrednio z niemieckiego na francuski.  Przynosiła nam jajka i piekła belgijskie  gofry. U nas dopiero teraz są znane, wcześniej nie było takiego żelastwa, takich urządzeń do robienia w domu gofrów. A ona, jako Belgijka miała i robiła takie wspaniałe. Dawała dużo jaj, bardzo esencjonalne było to ciasto. A z kolei my, jako dzieci, pomagaliśmy jeńcom. W nocy mama zabierała mnie i starszego o cztery lata brata, opłotkami do piekarni. Piekarnia piekła takie suchary dla jeńców do paczek jenieckich, które następnie moja siostra jako pracownica Polskiego Czerwonego Krzyża wysyłała do konkretnych jeńców, pod konkretne adresy. Suchary wojskowe są dziurkowane. To my właśnie specjalnymi widelcami takie dziurki robiliśmy tam w piekarni, potem piekarze natychmiast do pieca je wkładali. I taki był mój wkład dziecka, wtedy już miałam siedem, osiem lat.
Przeżyliśmy dzięki wierze, oboje rodzice bardzo głęboko wierzący. Zawsze te listy były napełnione wiarą w to, że się wojna skończy, że wszystko będzie dobrze, że wrócimy do siebie. I ojciec był tym może nielicznym, który zdecydowanie nie chciał zostać w Anglii, nie chciał zostać w wojsku, chciał wrócić do cywila do Polski, do nas i nas kształcić, opiekować się nami. I tak właściwie się stało.Po wojnie  szedł pieszo przez Europę  kilka tygodni (w 1945 roku) zajęło zanim doszedł do domu. Ale zanim do rodziny dotarł, pojechał do Częstochowy.
 Czy pamięta pani ze swojej miejscowości, jakieś łapanki, czy inne represje?
   Ja tego nigdy nie byłam świadkiem, jako dziecko, natomiast wiem, że były. Może to śmieszne, ale była wówczas wśród kobiet moda chodzenia na takich wysokich obcasach drewnianych, drewniaki były modne. Te drewniaki tutaj u góry miały paseczki, tylko ledwie się nóg trzymały i jak się chodziło strasznie stukały, ale uciekać się w tym się nie dało, wobec tego panie zdejmowały je i biegały boso. Boso mogły uciec daleko i ludzie uciekali, chowali się po różnych miejscach. Dużo tam mieszkało Żydów. Żydzi lubili takie kuczki, zakamarki, komóreczki, jakieś wejścia do piwnic tajemnicze, więc było gdzie się rozproszyć i ukryć. Już Niemcy tam nie dopadali, ponieważ bali się , ale oczywiście, że łapanki były. Przede wszystkim do „junaków” zabierali młodych ludzi. Doktor Kuczewski ratował młodzież, dając zaświadczenia pracy, że „tu pracuje”, „on nie może, bo tu ma pracę”. Oczywiście wszystkie zaświadczenia były fikcyjne. Czasem to były zaświadczenia lekarskie. On sam zginął z rąk Ukraińca, który udawał pacjenta. Zginął chyba w 1943 roku.
 A coś o zagładzie Żydów byłaby pani w stanie powiedzieć, o represjach wobec nich?
Wiem, że pędzono ich, wiem, że wypędzano z domów, że te domy zajmowali ludzie, którzy skądś przybywali. Nie wiem, ze wschodu, ze wsi; i zajmowali te domy. Opowiadali ludzie przedziwne historie np., że ktoś wbijał w ścianę gwóźdź. Ten gwóźdź dziwnie wchodził. Tak łatwo, jakby to nie była ściana murowana. Zastanawiali się, co to jest, wbijają drugi gwóźdź, który  idzie też tak, jak w masło. Okazuje się, że to była cała ściana z mydła. Żydzi bronili się, jakoś swój majątek starali się chować. Pamiętam taką stertę przed kościółkiem, to był nasz kościółek szkolny, do którego zawsze chodziliśmy, przed nim był skwer. Był to dosyć duży plac koło szkoły i tam były ogromne sterty mebli, poprutych, porozdzieranych. Ludzie szukali widocznie skarbów, kosztowności. To były rzeczy żydowskie, powyrzucane z tych domów żydowskich. Później te domy żydowskie były zasiedlane na siłę. Ja się uczyłam w takim domu, dlatego, że szkołę nam zabrali już nie wiem, na co, ale dali nam taki żydowski dom nieopalany, zimny, murowany, nieprzytulny, w którym tak dwie, trzy godziny dziennie, jakieś tam lekcje się odbywały…
 W dawnych czasach Hrubieszów był nękany ciągłymi napadami tatarskimi, dlatego zbudowano tam podziemia, idące od zamku królewskiego pod całym miastem. Te podziemia służyły potem, jako piwnice do magazynowania win, zbiorów, rzeczy, którymi handlowali Żydzi. Podczas wojny tam się chowali ci Żydzi i kiedyś jeden z takich starszych ludzi już nie wytrzymał i wyszedł na powierzchnię. Już wojna się skończyła po tej stronie Wisły, u nas już byli Sowieci, a za Wisłą jeszcze byli Niemcy. On wyszedł, kompletnie zdeterminowany, już uważał, że wychodzi na powietrze po to, żeby umrzeć, a jego odratowali. To był staruszek Żyd, który tam się przechował. Żywił się pewnie jakimiś jabłkami, tym, co tam w tych piwnicach było. Może mu ludzie przynosili jedzenie. Słyszałam też taką historię, że ludzie zamieszkali w domu, cała rodzina. Kiedyś ktoś poszedł bieliznę powiesić na strychu i dziwnie czuje zapach dymu, więc trochę przerażony, że sadza się zapaliła w kominie, idzie oglądać ten komin dookoła. Za kominem były ukryte dwie Żydówki z parującymi miskami, przygotowały sobie strawę. One się tam ukrywały w tym domu i pichciły sobie coś, aby przeżyć.
 Czy spotkała pani jakiś dobrych Niemców?                                                                
Co to znaczy dobry Niemiec?                                            
Pozytywnie nastawiony, który pomógł w czymś Polakowi.
Na pewno wszędzie są ludzie i ludziska i tutaj nie ma nacja nic do tego. Myśmy spotkali się z Holendrami, którzy zupełnie inaczej zachowywali się niż hitlerowcy. Oni chcieli, by ta wojna jak najszybciej się skończyła, starali się nie robić nic złego. Jeżeli nikt z przełożonych tego nie widział, to on puszczał tego Polaka: „idź uciekaj!”. W naszym mieszkaniu (tym drugim) był pokój, który miał osobne wejście z klatki schodowej   i często, gdy te wojska niemieckie parły na wschód, był  zajmowany na kwaterę dla oficera, dla jakiegoś najważniejszego komendanta. Był umeblowany, czysto wszędzie, dom porządnie wyglądał. Mama mówiła po niemiecku i zawsze się porozumiała. Oni, gdy potrzebowali rozmowy, przychodzili do naszego pokoju jadalnego, a my przy karbidówce oglądaliśmy jego mapy.
To był Węgier. On objaśniał wszystko mamie, gdzie jest front, gdzie oni idą, bo on na drogi dzień wyjeżdżał. Kiedy indziej mieliśmy jakiegoś hrabiego, czy może nawet księcia niemieckiego. Arogancki, zachowywał się jakby był nie na wojnie tylko w jakimś swoim księstwie. Wszystkich traktował z góry. Przywiózł ze sobą błękitny śpiwór (spał tylko w błękitnym śpiworze), wszystko go mierziło, wszystko tak,  jakby było zapluskwione. Jego postawę doskonale pamiętam.
Pamiętam doskonale te zemsty, podburzeni Ukraińcy współdziałali z Niemcami. Oczywiście były to bandy UPA, które już w ostatnim okresie podpalały wsie polskie. Polacy im w odwecie też. Co nocy płonęły wsie dookoła, było tak jasno w nocy, że nie trzeba było światła. Tylko się zgadywało-to dzisiaj Mircze płonie, spalili dwór w Mirczu. Stodoła, gdzie wzięto gospodarzy na szarwark. Wiecie państwo, co to znaczy słowo szarwark? Niemieckie słowo oznaczające obowiązkowe roboty, zwłaszcza dla gospodarzy, którzy mieli konie, swój transport, do wożenia kamieni na drodze, bo przecież ciągle te drogi, rozjeżdżane czołgami, nigdy nie były dobre, bo były zwykłe polne, albo szutrówki, więc oni musieli je naprawiać, bo by te czołgi ugrzęzły. Cały czas tam siedzieli ludzie i tłukli kamienie. Od tamtego czasu, ja wiem, co znaczy kamienie tłuc na drodze. Ja nie rozumiałam tego powiedzenia, ale z tamtych czasów to wiem, bo siedzieli cały dzień w słońcu w upale. Siedział na podłożonym worku z sianem i cały dzień musiał tłuc takie bryły większe na mniejsze. Tłukł na taki mniejszy tłuczeń, który potem wysypywano na drogę, bo z nich tzw. szutrówka powstawała. Jechały po tej szutrówce czołgi, cały ten niemiecki transport pancerny. Pamiętam, jak już w 1944 roku nagle ta druga, sowiecka strona się odezwała, jak przychodzili stamtąd, rabowali i przywozili kołdry nie kołdry, kufajki, przywozili na  plac przed naszymi oknami i tam kwitł handel. To był handel wymienny, nie za pieniądze, często za wódkę i ludzie się bratali. Ja przeżyłam to tzw. wyzwolenie w 1944 lipcu  w Hrubieszowie.
Czy pamięta pani, kiedy dokładnie ono miało miejsce?

To była druga połowa lipca, nie pamiętam dokładnie czy to był 22, 23 gdzieś około tej daty. Wojska przedzierały się w nocy przez Bug i nad ranem doszły do miasta. Tak na przełaj szli. Sowieci siebie uważali za bohaterów, za tych, którzy przynoszą wolność. Uważali, że my im mamy dać wszystko, bo im się należy. Oni są tymi zwycięzcami, tymi gierojami i my im mamy dać, więc krzyczeli „sało”, „sahar”, „wodka”. Oni się nie bali ludności polskiej i ludność polska się ich nie bała. Ludzie natychmiast powychodzili z tych lochów, niewiadomo skąd( takie tam lochy były na kartofle, bo był zwyczaj, że w ogrodzie kopało się  loch, taką ziemiankę i w nim  przechowywało się ziemniaki z pola, buraki). Myśmy w tych lochach jedną noc spędzili, ale tylko jedną. I proszę sobie wyobrazić, że ludzie się chowali, nagle powychodzili, powynosili im tą wódkę, to „sało”, chociaż wydawało się, że już nie mają co jeść, ale to się, gdzieś z tych spiżarń znalazło, a oni w zamian za to dawali prezenty. Te prezenty to były nici, dla nich nici były niesłychanie ważne, bo  musieli  guziki do  munduru przyszywać,  i oni to rozdawali ludności jako prezenty, bo widzieli, że my jesteśmy tacy biedni i nic nie mamy, ani igły ani naparstka i nie wiemy w ogóle, co to naparstek. Byli przyjaźni, mówię ze swojego własnego doświadczenia. Ja jako dziecko ich się nie bałam. W tym lochu   spałam tylko ja i brat , mama i babcia za żadne skarby świata nie weszły tam, siedziały w malinach. Nas dzieci, brata i mnie, jakoś w te kołdry poowijali i spędziliśmy noc w tym lochu. Mama pootwierała wszystkie okna na wypadek bombardowania, żeby szyby nie wyleciały. Bombardowanie było i bomby leciały tuż obok. Po drugiej stronie wygonu padło kilka bomb, w pobliżu były tory i chyba chodziło o te tory. Pewnie tak należało zniszczyć sieć komunikacyjną, co zresztą skutecznie zrobili. W każdym razie leje ziemne po pięciotonówkach i dziesięciotonówkach zostały, może dzisiaj już nie, bo  zabudowali ten teren, ale długo po wojnie jeszcze były . Koleżanka mojej siostry z tego PCK, gdzieś się dostała na drugą stronę do swojej rodziny,  i została ranna szybą z okna. Okno nie było otwarte, wyleciały szyby i jakiś odłamek wypadł. Została rana w głowę. Całość głowy zabandażowali białym bandażem, bo takie przecież były i ona  z tą białą głową miedzy nalotami przyszła do nas.

 Co jakiś czas regularnie były naloty, więc my siedziałyśmy z siostrą w takim rowie, który miał dwa metry długości i szerokość   jakieś 70 cm, nie więcej. To były rowy przeciwlotnicze kopane przez ludność dla Niemców. Przydały się nam i ja z psem (miałam takiego psa, którego zostawili uciekinierzy zza Buga) chowałam się w tym rowie. Pies drżał, trzymałam go przy sobie, ponieważ biedne psisko tak strasznie się bało tych wszystkich huków. Moi bracia siedzieli na jabłonce i tylko wykrzykiwali „oo, ale dostał, ale teraz już leci, ale teraz spada, już się zapalił, już po nim”. Taka była reakcja dzieci, głupich dwóch chłopaków, wyrostków, którzy nie rozumieli, że to może spaść i na nich, i że może być po nas, że jabłonka może nie wytrzymać. I tak przeżyliśmy końcówkę wojny. Niemcy jeszcze ostrzeliwali, a Sowieci - piechota i saperzy -  już byli po naszej stronie Bugu.

 Jak odnosili się Sowieci wobec pani rodziny?  Bo oni nie lubili przecież osób z wyższych sfer. 
 Czy doświadczyła pani jakichś represji z ich strony?

  Po prostu nigdy nie mieliśmy kontaktu. Natomiast opowiem państwu ciekawą historię.
 Niemcy zajmowali zawsze na kwaterę pokój najlepszy, najwygodniejszy sobie rekwirowali dla swojego oficera na jedną noc, bo oni przecież zaraz jechali dalej. Sowieci byli bardzo skromni, wystarczyło żeby w kuchni pozwolić im „kipiatok” zrobić.  Po prostu wrzątek, żeby zrobić sobie herbatę. Oni herbatę  z sobą mieli, a myśmy nie mieli herbaty. Myśmy suszyli łupinki z jabłek i to była nasza herbata. Oni nie żądali od nas niczego, tylko żeby wodę im zagotować. Zupełnie inaczej niż Niemcy,  delikatniej, skromniej  w stosunku do nas. Mama wspaniale mówiła po rosyjsku. Przecież skończyła szkołę rosyjską. Języki obce ratowały nas, bo oni z wielkim szacunkiem odnosili się od razu do samej osoby, nie śmieli być aroganccy ani Niemcy, ani Rosjanie. Niemcy wprawdzie nie prosili o kwaterę, tylko mówili, że oni tutaj oficera przyślą. Mama potem wywiesiła taką kartkę z napisem „tyfus”, a oni tak się przestraszyli, że już później noga żadnego Niemca nie stanęła u nas na klatce.
       Wracając do Sowietów. Była taka historia, że Sowieci przejeżdżali, czuli się już pewnie, bo to już nie byli saperzy brudni, umorusani od tego prochu, obdarci i głodni, tylko regularna  armia. Nagle mówią, że oni tutaj „kipiatok”, proszą, żeby „kipiatok” zrobić. No więc mamusia powiedziała, że dobrze, że robi dla rodziny herbatę. „My nic, nic, tylko w kuchni, my nigdzie więcej nie wejdziemy”. Mama przygotowała cztery szklanki, postawiła na stole, drzwi przymknęła, ale pies nos wpychał między te drzwi i cały czas „wrr, wrr”. Pies się nazywał Sonia. „Sonia sza, sza”, tak oni odzywali się do naszego psa. Ja zabrałam psa do drugiego pokoju i jakoś tam uciszyłam, żeby to ich nie denerwowało. Nagle wnoszą pakę, wielką skrzynię, zbitą z jakiś desek takich nieheblowanych. Paka musiała być ciężka, bo czterech ją dźwigało. Postawili to na środku kuchni. Mama przerażona przygląda się, co przynieśli. Co oni tutaj w ogóle będą robić? A oni otworzyli wieko i dosłownie wychodzi stamtąd piękna kobieta, obwieszona biżuterią, piękna, no jakaś księżniczka z bajki, mówiąca pięknym językiem rosyjskim, z ruchami arystokratki. Ona odpowiednio się zachowała, wyszła stamtąd, poprawiła biżuterię, rozsiadła się czekając na tą herbatę, żeby jej podali. Mama powiedziała: „macie gościa, nie krępujcie się, ja mówię po rosyjsku, chętnie porozmawiamy”. Ona mówiła biegle po francusku, po niemiecku, po ukraińsku, po rosyjsku. Rozmowa była taką, że ona jedzie z bardzo daleka, że jest bardzo zmęczona, że nie ma dokumentów, wobec tego oni ją spakowali do skrzyni.                     A moja mama powiedziała „niewątpliwie to był szpieg, po prostu szpieg”. Ogrzała się, „odchuchała”  i pojechała dalej, nie wiem czy w tej samej paczce, czy już nie. Taką przeżyliśmy małą przygodę.
Czasy powojenne. Jak odnosiły się władze komunistyczne do rodziny? Jak się żyło?
    Mój ojciec był bezpartyjny, cały czas, do końca. Był piłsudczykiem z krwi i kości, czego nie wolno było mówić, z czym się nie obnosił. Wrócił w amerykańskim mundurze wojskowym, dlatego, że jak ich tam wyzwolili alianci, to ich najpierw wpakowali do obozu jenieckiego amerykańskiego, przebrali ich z polskich mundurów, dali im amerykańskie z naszywką „Poland”. I dwa tygodnie zastanawiali się, widocznie czekali na jakieś rozkazy, na jakieś postanowienia dowództwa. I postawili im po dwóch tygodniach pytanie: kto chce niech wraca do siebie do kraju, ale na własną rękę, sam, na własną odpowiedzialność, my nie pomożemy i nic nie damy, nie wyposażymy, możecie najwyżej zostawić to co na sobie, żebyście goli nie byli, a kto chce być w armii amerykańskiej, czy angielskiej (w zasadzie mówiło się alianci ) to ten  zostaje.           I ojciec, który był zdecydowany ,  zgłosił się na powrót i szedł przez Europę, aż doszedł.
     Ja z tytułu tego, że ojciec był   w niewoli na zachodzie,   nie miałam w szkole żadnych przykrości, wręcz przeciwnie.  Byłam uważana za normalne dziecko, do którego ojciec wrócił i pracuje na to, żebym ja się uczyła. Nie było żadnej złej atmosfery. W biurze ojca bardzo szanowano za jego osobowość, wiedzę i charakter. Był bardzo szlachetnym człowiekiem, w całym słowa tego znaczeniu. Wszyscy wiedzieli, że chodzi do kościoła. Pomagał księdzu kościół odbudować, rozliczał koszta. Jednakże nigdy nie był na stanowisku dyrektorskim, nie dopuścili tam, gdzie się nadawał najbardziej. Kierował dużym działem, to był Zakład Sieci Elektrycznej, po wojnie niesłychanie ważny, dlatego, że elektryfikowano wszystkie wsie i małe miasteczka. I ojciec miał w tym swój duży udział, jako człowiek, który dysponował finansami. Otrzymywał finanse od państwa, od ministerstwa i tymi finansami dysponował na cały region i to duży, bo w Radomiu była siedziba dyrekcji. Na pewno miał przykrości od swoich kolegów w biurze, bo nieraz przychodził bardzo smutny, ale na ten temat nigdy nie wypowiadał się, może mama wiedziała, może jej to wieczorami zdradzał. Mnie ojciec uczył jednego: „pamiętaj córuś, żebyś zawsze umiała wyważyć, tam gdzie cię bardzo proszą, bywaj rzadko, tam, gdzie cię proszą nie bywaj wcale”. Czy to była dewiza życiowa, chyba nie jedna, chyba nie tylko, ale we mnie została moja druga, którą przez całe życie cały czas mam „ Każdego dnia zrób coś ważnego. Dzień nie może być zmarnowany. Bądź w porządku w stosunku do siebie. Tak postępuj, byś nie straciła szacunku do samej siebie”. I to mówię moim wnuczkom.                                           
 Coś o reformie rolnej. Jak ludzie na nią zareagowali ?    
Reforma rolna nas nie dotyczyła, dlatego, że moi rodzice majątku ziemskiego nie posiadali, natomiast dotyczyła mojej rodziny, która wszystko straciła. Straciła rodzina Piątkowskich Czumów, piękny i przynoszący duże dochody majątek, bo tam i ziemia urodzajna i miejsce piękne i hodowla świetna, dobrze prowadzony majątek. Straciła rodzina Wizniów. Dzięki temu, że ten majątek istniał za okupacji, to dzielili się z partyzantami, ale również od czasu do czasu dzielili się i z nami. Np.od czasu do czasu my dostaliśmy jakiegoś kurczaka. W mojej rodzinie mój najstarszy brat wstąpił do AK i był na terenie Hrubieszowa, nie wiem, jaka to była  jednostka . W każdym razie brał udział w Akcji „Burza”. Ma zresztą odznaki z Londynu, bo tam był wszędzie notowany, wszystkie dokumenty ma, pisał na ten temat.
 Jest książka - wspomnienia mego brata. Młody był, w 1926 roku urodzony.                                                      

Dziękujemy serdecznie za rozmowę.
                                                                                                                       

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz