czwartek, 8 grudnia 2011

Płonący step - wspomnienia Tadeusza Lewickiego


Płonący   step

- wspomnień Tadeusza Lewickiego wysłuchały: Magdalena Baran i Lena Śliwińska

       Urodziłem się w Przemyślu 20 sierpnia 1936 r. Ojciec mój był nauczycielem, na wypadek wojny oficerem rezerwy Wojska  Polskiego .  Wcielony do wojska  dostał się do niewoli niemieckiej w Rudniku nad Sanem. Mama także była nauczycielką i uczyła  w  Uhercach koło Leska.
     Gdy Rosjanie zajęli część Polski do Sanu, zaczęli wywozić Polaków w głąb Rosji. Ponieważ ojciec był oficerem, mama ja i mój brat zostaliśmy wywiezieni w kwietniu 1940r do Kazachstanu. Funkcjonariusze NKWD przyjechali w nocy samochodem ciężarowym i dali mamie pół godziny na zabranie potrzebnych rzeczy. Miałem wtedy cztery lata, a brat dwa lata. W pakowaniu niewielkiej  ilości rzeczy pomagali mamie Żydzi, którzy wcześniej byli jej uczniami. Ruszyliśmy w drogę, nie wiadomo było dokąd nas wiozą. Na pace samochodu ciężarowego jechało kilkanaście osób i kilka baranów. Siedziałem na jednych z nich, było mi miękko i ciepło. Po kilku dniach dotarliśmy do jednego z kołchozów w Kazachstanie, gdzie zostaliśmy zakwaterowani w jednej z chałup zbudowanej z niewypalonej, wysuszonej tylko gliny. To nie była mała lepianka, lecz dość duża chałupa o jednej  izbie . Pamiętam ta chałupa pozbawiona była sufitu, sklepienie było ukośne. Zakwaterowano w niej kilka rodzin.
    Kołchoz znajdował się na stepie, na którym nie rosło ani jedno drzewo.   Początkowo mama pracowała wraz z innymi wywiezionymi i miejscową ludnością na kołchozowych polach. Za pracę nie było żadnego wynagrodzenia. Podczas nieobecności mamy dozór nad nami sprawowali starsi, niezdolni do pracy mieszkający w naszej chacie ludzie.
    Mama zabrała ze sobą trochę ubrań taty. Aby przeżyć, sprzedawała je miejscowym za żywność, bo inaczej z pewnością poumieralibyśmy z głodu. W kołchozie pozostali tylko starcy, kaleki, kobiety i dzieci. Reszta była na froncie.  Po dwóch latach mama rozpoczęła pracę w kołchozowej kancelarii, gdyż dobrze znała język rosyjski, a Kazachowie byli niepiśmienni.  Ja z bratem łapaliśmy susły . Susły żyją w norkach podziemnych, są trochę mniejsze od nutrii. Przy norce zastawialiśmy metalowe łapki – kapkony,  lub wlewaliśmy do norek wodę i susły uciekały na powierzchnię. Skórki z susłów suszyliśmy i za te skórki otrzymywaliśmy trochę kaszy, cukru i mąki.  Mięsa prawie w ogóle nie jedliśmy. W kołchozie hodowano bydło i świnie, ale wszystko wywożono na front.  
        Klimat w Kazachstanie jest kontynentalny, w lecie temperatura sięga do plus czterdziestu  stopni, a w zimie do minus  czterdziestu. Przy tak niskiej temperaturze ogrzewano domy „brykietami” robionymi latem z krówskiego łajna zmieszanego z plewami stepowych traw, następnie suszonymi. Przecież drzewa na stepie nie rosły, drewna na opał nie było.  Deszcze padały bardzo rzadko. Rzeka płynąca wokół kołchozu w lecie wysychała, a w zimie śnieg padając przez jedną noc przykrywał wszystkie chałupy równo z kominami. Nocami wilki drapały w szyby chałupy. Kołchoz był ogrodzony wysokim może na trzy metry murem, który chyba miał być zabezpieczeniem przed dzikimi zwierzętami.  Gdy napadało dużo śniegu, to wilki atakowały zwierzęta kołchozowe i przeciągały je przez ten mur. Czasem zdarzało się, że nie dały rady,  wówczas resztki takiego zwierzęcia były dzielone wśród ludzi. Wtedy my dzieci jedliśmy mięso, bo mama podsuwała nam najlepsze kąski. Innym sposobem na to, aby kołchoźnicy zakosztowali  mięsa był pokątny ubój i sporządzenie raportu, że zwierzę zdechło. Ale takich sztuczek nie można było często stosować.
        Wiosną step był piękny. Jak okiem sięgnąć kwitły tulipany. Morze tulipanów; różne kolory. Na stepie trawy nie koszono, wyrastała na wysokość człowieka i wysychała na pniu. Jednego roku na stepie wybuchł pożar, ogień zbliżał się do kołchozu. Wszyscy mieszkańcy brali udział w gaszeniu ognia, inaczej cały kołchoz by spłonął. Pożar gaszono czym kto mógł, np. mokrymi szmatami  i przysypywano ogień ziemią.
          Uprawiano pszenicę, a  w korycie wyschniętej rzeki kawony i dynie. Na wiosnę ludzie chodzili na step zbierać kłoski z zeszłorocznej pszenicy, wyłuskiwano z nich  ziarno i mielono je  w żarnach.   
W 1943 roku zostaliśmy przewiezieni do miasta Aktiubińsk, wielkością podobnego do Rzeszowa. Była tam polska szkoła i rozpocząłem naukę w pierwszej klasie. Z Kazachstanu wyjechaliśmy w marcu 1946 roku. Jechaliśmy 3 tys. kilometrów w wagonach towarowych. Podroż trwała cały miesiąc, niejednokrotnie staliśmy przez kilka dni na tej samej stacji.
 Tato przez 6 lat przebywał w niewoli niemieckiej, w obozach Murnau i Dachau. Wrócił do Polski         w 1946 r., gdy dowiedział się, że my też powróciliśmy z Kazachstanu. 
Po zakończeniu wojny zamieszkaliśmy w Białobrzegach, gdzie mama i tata uczyli w szkole. Miałem zaległości w nauce, więc na wakacjach kończyłem drugą, trzecią i czwartą klasę. Później, po ukończeniu podstawówki uczęszczałem do technikum handlowego i pracowałem w administracji. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz