Płonący step
- wspomnień
Tadeusza Lewickiego wysłuchały: Magdalena Baran i Lena Śliwińska
Urodziłem
się w Przemyślu 20 sierpnia 1936 r. Ojciec mój był nauczycielem, na wypadek
wojny oficerem rezerwy Wojska Polskiego .
Wcielony do wojska dostał się do niewoli niemieckiej
w Rudniku nad Sanem. Mama także była nauczycielką i uczyła w
Uhercach koło Leska.
Gdy
Rosjanie zajęli część Polski do Sanu, zaczęli wywozić Polaków w głąb Rosji.
Ponieważ ojciec był oficerem, mama ja i mój brat zostaliśmy wywiezieni w
kwietniu 1940r do Kazachstanu. Funkcjonariusze NKWD przyjechali w nocy
samochodem ciężarowym i dali mamie pół godziny na zabranie potrzebnych rzeczy.
Miałem wtedy cztery lata, a brat dwa lata. W pakowaniu niewielkiej ilości rzeczy pomagali mamie Żydzi, którzy
wcześniej byli jej uczniami. Ruszyliśmy w drogę, nie wiadomo było dokąd nas
wiozą. Na pace samochodu ciężarowego jechało kilkanaście osób i kilka baranów.
Siedziałem na jednych z nich, było mi miękko i ciepło. Po kilku dniach
dotarliśmy do jednego z kołchozów w Kazachstanie, gdzie zostaliśmy
zakwaterowani w jednej z chałup zbudowanej z niewypalonej, wysuszonej tylko
gliny. To nie była mała lepianka, lecz dość duża chałupa o jednej izbie . Pamiętam ta chałupa pozbawiona była
sufitu, sklepienie było ukośne. Zakwaterowano w niej kilka rodzin.
Kołchoz znajdował się na stepie, na którym nie
rosło ani jedno drzewo. Początkowo mama
pracowała wraz z innymi wywiezionymi i miejscową ludnością na kołchozowych
polach. Za pracę nie było żadnego wynagrodzenia. Podczas nieobecności mamy
dozór nad nami sprawowali starsi, niezdolni do pracy mieszkający w naszej
chacie ludzie.
Mama
zabrała ze sobą trochę ubrań taty. Aby przeżyć, sprzedawała je miejscowym za
żywność, bo inaczej z pewnością poumieralibyśmy z głodu. W kołchozie pozostali
tylko starcy, kaleki, kobiety i dzieci. Reszta była na froncie. Po dwóch latach mama rozpoczęła pracę w
kołchozowej kancelarii, gdyż dobrze znała język rosyjski, a Kazachowie byli
niepiśmienni. Ja z bratem łapaliśmy
susły . Susły żyją w norkach podziemnych, są trochę mniejsze od nutrii. Przy
norce zastawialiśmy metalowe łapki – kapkony, lub wlewaliśmy do norek wodę i susły uciekały
na powierzchnię. Skórki z susłów suszyliśmy i za te skórki otrzymywaliśmy
trochę kaszy, cukru i mąki. Mięsa prawie
w ogóle nie jedliśmy. W kołchozie hodowano bydło i świnie, ale wszystko
wywożono na front.
Klimat
w Kazachstanie jest kontynentalny, w lecie temperatura sięga do plus czterdziestu stopni, a w zimie do minus czterdziestu. Przy
tak niskiej temperaturze ogrzewano domy „brykietami” robionymi latem z krówskiego
łajna zmieszanego z plewami stepowych traw, następnie suszonymi. Przecież
drzewa na stepie nie rosły, drewna na opał nie było. Deszcze padały bardzo rzadko. Rzeka płynąca
wokół kołchozu w lecie wysychała, a w zimie śnieg padając przez jedną noc
przykrywał wszystkie chałupy równo z kominami. Nocami wilki drapały w szyby
chałupy. Kołchoz był ogrodzony wysokim może na trzy metry murem, który chyba miał być zabezpieczeniem przed dzikimi zwierzętami. Gdy napadało
dużo śniegu, to wilki atakowały zwierzęta kołchozowe i przeciągały je przez ten
mur. Czasem zdarzało się, że nie dały rady, wówczas resztki takiego zwierzęcia były
dzielone wśród ludzi. Wtedy my dzieci jedliśmy mięso, bo mama podsuwała nam
najlepsze kąski. Innym sposobem na to, aby kołchoźnicy zakosztowali mięsa był pokątny ubój i sporządzenie
raportu, że zwierzę zdechło. Ale takich sztuczek nie można było często
stosować.
Wiosną step był piękny. Jak okiem sięgnąć kwitły tulipany. Morze tulipanów; różne kolory. Na stepie trawy nie koszono, wyrastała na
wysokość człowieka i wysychała na pniu. Jednego roku na stepie wybuchł pożar,
ogień zbliżał się do kołchozu. Wszyscy mieszkańcy brali udział w gaszeniu
ognia, inaczej cały kołchoz by spłonął. Pożar gaszono czym kto mógł, np. mokrymi
szmatami i przysypywano ogień ziemią.
Uprawiano
pszenicę, a w korycie wyschniętej rzeki
kawony i dynie. Na wiosnę ludzie chodzili na step zbierać kłoski z zeszłorocznej
pszenicy, wyłuskiwano z nich ziarno i
mielono je w żarnach.
W 1943 roku zostaliśmy przewiezieni do miasta
Aktiubińsk, wielkością podobnego do Rzeszowa. Była tam polska szkoła i
rozpocząłem naukę w pierwszej klasie. Z Kazachstanu wyjechaliśmy w marcu 1946
roku. Jechaliśmy 3 tys. kilometrów w wagonach towarowych. Podroż trwała cały
miesiąc, niejednokrotnie staliśmy przez kilka dni na tej samej stacji.
Tato przez 6
lat przebywał w niewoli niemieckiej, w obozach Murnau i Dachau. Wrócił do
Polski w 1946 r., gdy dowiedział
się, że my też powróciliśmy z Kazachstanu.
Po zakończeniu wojny zamieszkaliśmy w
Białobrzegach, gdzie mama i tata uczyli w szkole. Miałem zaległości w nauce,
więc na wakacjach kończyłem drugą, trzecią i czwartą klasę. Później, po ukończeniu podstawówki uczęszczałem do technikum handlowego i pracowałem w administracji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz