wtorek, 6 grudnia 2011

Czas wojny - Stanisław Kiwała



Nagrobek niewiele powie nam o zmarłym. Imię i nazwisko, rok urodzin i rok śmierci. Suche fakty statystyczne. Idziemy dalej i zapominamy.  Nie zdajemy sobie sprawy, że być może przeszliśmy obok mogiły kogoś wybitnego. Tyle tylko, że nieznanego w szerszym gronie. Właśnie taki obraz pana Stanisława Kiwały wyłania się, kiedy czytamy jego wspomnienia. Był prawdziwym „człowiekiem renesansu”: mechanikiem, urodzonym krawcem, poszukiwaczem przygód marzącym o lotnictwie, a przede wszystkim autorem niepublikowanych wspomnień, które czyta się jak powieść. Poznaliśmy je dzięki uprzejmości córek autora. Jedna z nich, pani Maria Kiwała  - Barnat zgodziła się udzielić krótkiego wywiadu, w którym przybliżyła nam osobę swojego ojca.  Rozmowę z nią zamieszczamy obok na stronie "WSPOMNIENIA, ROZMOWY" , zaś w dalszej części znajduje się fragment wspomnień pana Stanisława, pt. „Młodość – czas wojny”.         

Działania wojenne na szczęście ominęły Czarną, kilkunastu chłopów zmobilizowano, zabrano kilka koni i wozów. Czasem można było zobaczyć przekradającego się żołnierza w zielonym mundurze i rogatywce z orzełkiem. Często niemieckie samoloty przelatywały nisko nad wsią kontrolując sytuację.
 Pewnego razu, gdy kopałem ziemniaki, przelatywał taki samolot patrolowy, więc ja – siedemnastoletni chojrak, pogroziłem motyką natrętowi. Jednak nogi ugięty się pode mną, gdy zobaczyłem, że nawraca. Puścił do mnie serię z karabinu maszynowego, a ja leżąc w ziemniaczanym rowku przytulony do ziemi, bałem się odetchnąć. Leżałem dopóki całkowicie nie umilkł warkot samolotu. Było to moje pierwsze spotkanie z grozą wojny, a jednocześnie nauczką – taki „bohaterski” odruch mógł mnie kosztować życie.
Administracja niemiecka jako pierwsze zadanie postawiła wysłanie odpowiedniej ilości siły roboczej w głąb Niemiec. Sołtysi otrzymali polecenie wytypowania mieszkańców wsi do wysyłki. Nas było wprawdzie dużo, ale to były dzieci, jedynie Kazik miał ukończone 18 lat, ja 17, a Edek 15, pozostali byli młodsi. Do wyjazdu kwa1ifikował się więc Kazik i ewentualnie ja. Rodzice uradzili, żeby mnie oddać do dziadka „za swego”, czyli na stałe. Dzięki temu zostaliśmy.
Jesienią 1939 roku przeniosłem się do dziadka. Roboty było dużo i to nie tylko na swoim (to jest na dziadka), ale odrabiać trzeba było sąsiadom pomagającym w czasie żniw, wykopów, czy w innych ciężkich pracach, a nawet szewcowi za szycie i naprawę uprzęży końskiej. Najcięższe prace to wywózka i rozrzucanie obornika, orka, siew ozimy i bronowanie. Dziadek mało się udzielał w pracach polowych, ale chętnie szedł zobaczyć, jak robota została wykonana. Miał kłopoty z wykończeniem domu dla wujka Wojtka, nie mógł dostać gwoździ, okuć do okien. Ważniejsze prace w polu wykonywał wujek Bronek, który mieszkał na Kołkach. Ja poganiałem i wlokłem. Co to się trzeba było nachodzić! Nogi grzęzły po łydki w świeżo zaoranej piaszczystej glebie, a zawlec trzeba było i wzdłuż pola, i na ukos. Wieczorem wracałem do domu zmordowany, a nazajutrz było podobnie. Gdy na dworze zrobiło się chłodno, babka dała mi skórzaną kurtkę, którą wujek Wojtek zostawił sobie na przyszłe czasy. Miał jeszcze wełniany płaszcz też na przyszłe czasy, a póki co, ja go ubierałem w niedzielę do kościoła. W kurtce, opasany paskiem wyglądałem, jakbym przyjechał z Kanady. Wszyscy przechodnie oglądali się, a ja stałem na wozie, strzelałem z bata i pędziłem konia kłusem. Myślałem wtedy: – „Niech widzą, jaki Stach jest dzie1ny!”. Zwłaszcza, gdy wypadło jechać koło sąsiada zwanego Pisarzem. Miałem nadzieję, że Gienka mnie zobaczy. Tu trochę moje konkury ostygły i to z winy jej ojca. Woziłem kiedyś obornik na Ispę drogą, którą mieliśmy wspólnie z Pisarzem. Po drugim, czy trzecim transporcie zostałem przez niego zatrzymany. Zabronił mi tędy jeździć, mówiąc, że jest po deszczu, trawa na drodze podrosła i on ją będzie spasał krowami, a ja jeżdżąc niszczę i trawę, i drogę. Zakończył słowami: - „Peje (panie) Staszku nie będziesz peje tędy jeździł.” Nie pomogły moje tłumaczenia, że droga jest wspólna, a ja muszę gnój wywieźć. Widać moje uczucie do Gienki nie było zbyt gorące, skoro taki incydent je wyziębił. Jednak, gdy piękny, śnieżny puch pokrył ziemię zimą 1940 roku, rad ją zabierałem na sannę leśnymi duktami.
A co ze szyciem? Samodzielnie uszyłem wujkowi Bronkowi marynarkę z płaszcza, sobie wyjściowe spodnie z lnianego płótna ufarbowanego na zielono i przyjąłem zamówienie na uszycie czapki z powierzonego materiału. Była to zielona wełna z bielskiej fabryki. Skroiłem formę z papieru i przyciąłem 8 kształtek zakończonych dłuższym klinem. Czapka była wyjątkowo udana, zdobił ja kształtny daszek oraz usztywnione rondo. Mój zleceniodawca nie mógł się nacieszyć i chodził w niej tylko do kościoła. Za uszycie zapłacił mi 2 zł. To były jedyne pieniądze zarobione na krawiectwie.
W roku 1940 w Łańcucie utworzono szkołę handlową, do której zapisała się moja siostra Hela i Gienka. Hela mieszkała na stancji u Dubiela na przedmieściu, a Gienka u Buka w Krzemienicy. Później przeniosły się obie do Łańcuta do siostry Bieniaszki Władkowej – naszej sąsiadki. Ja zapisałem się do szkoły zawodowej, też w Łańcucie, w której nauka odbywała się 3 razy w tygodniu. W Czarnej od początku okupacji swoją proniemiecką działalność rozpoczęli granatowi policjanci z niemieckimi nazwiskami. Byli to Kolmann i Kind1er. Tego drugiego szybko przeniesiono do Łańcuta do gestapo. Został Kolman, ale on starczył za dwóch. Gdzie prowadził rewizje, to żarna porozbijał, masielnice potrzaskał, starał się szkody zrobić jak najwięcej. Pewnego razu, gdy wiozłem metr drzewa do ciotki Hanki „za wodę”, zatrzymał mnie przed posterunkiem i wziął na przesłuchanie. Jak on wtedy wrzeszczał, jak groził, jak machał rękami przed moim nosem, aż w końcu wściekłość go opuściła i wypuścił mnie wolno nie rekwirując wiezionego drewna.
Wczesną wiosną 1941 roku do Czarnej przyjechało niemieckie wojsko, któraś tam brygada wysokogórska. Jako siłę pociągową mieli ze sobą muły, które uwiązane do drzewa obgryzły jego korę, a nawet słoma z dachu im bardzo smakowała. Dziadek znał dość dobrze niemiecki i umiał się z nimi dogadać. Jednak siły dziadka opuszczały. Jeszcze kazał sprowadzić geometrę, podzielił resztę pola i po krótkiej chorobie zmarł. Tak sobie myślałem nad dziadka mogiłą, że mógł mi w spuściźnie zostawić znajomość języka niemieckiego. Przydałaby się, zwłaszcza teraz, kiedy planowałem wyruszyć z domowych pieleszy w świat. Byłem już pełnoletni. Miałem 18 lat i kilka miesięcy, gdy za przykładem kolegów zgłosiłem się do Biura Pracy w Rzeszowie. Otrzymałem skierowanie do pracy w byłym PZL do stacjonującej tam niemieckiej firmy Deim1er Benz. Zatrudniono mnie w brygadzie transportu zewnętrznego. Gdy w czerwcu 1941 roku Niemcy ruszyli na wschód, wysłano nas samochodem ciężarowym po deski do tartaku w Radymnie – to już za ówczesną granicą. Jadąc mijaliśmy bramy powitalne. Ukraińcy – mieszkańcy wiosek i miasteczek entuzjastycznie przyjmowali wkraczających Niemców. Po załadowaniu desek rozeszliśmy się po domach. Wszędzie witano nas łamaną niemczyzną, bo brano nas za Niemców. Chcieliśmy kupować masło, ser i chleb, a oni dawali, lecz pieniędzy nie chcieli. Kierowca widząc nasze „zakupy”, zarządził odjazd, bo, jak się wyraził: - „Robicie wstyd Niemcom”.
            W firmie remontowano silniki lotnicze jednego typu 12-cylindrowe. Tu je przywożono koleją i samochodami. Najpierw był demontaż tych silników, mycie i segregacja części, które były szczegółowo oglądane przez kontrolę techniczną. Zużyte, pęknięte, czy uszkodzone były eliminowane, na korpusach pisano wtedy „Heimat”, tzn., że kierowano do macierzystych zakładów w Rzeszy. Następnym działem był Vormontaż, gdzie przygotowywano wszystkie części. Stąd kierowano komplety na dział Montażu. Nasza brygada transportowa w krótkim czasie stanowiła bardzo zgrany zespół, a brygadzistą był Niemiec. Raz przydarzyło się nam nieszczęście. Przeładowywaliśmy szlifierkę do wałów z wagonu do samochodu. Szło dość dobrze, już szlifierka była w połowie na samochodzie, gdy samochód ruszył – chyba nie był dobrze zahamowany. Szlifierka była na rolkach, więc w tym momencie runęła. Ciarki po nas przeszły. Nic się nikomu nie stało, bo byliśmy jeszcze w wagonie. Brygadzista zbladł, zzieleniał, a może i coś więcej, gdy spostrzegł, że korpus maszyny pękł i wylał się olej. Później mówiono, że kierowca i brygadzista zostali wysłani za to przewinienie na front wschodni.
Chyba po trzymiesięcznej pracy w transporcie przeniesiono mnie na Vormontaż do docierania zaworów, a później na Montaż. Praca na montażu była taśmowa, a raczej taktowa, bo taśm nie było, tylko specjalne wózki. Do takiego wózka przymocowywało się korpus silnika i do niego domontowywało się na poszczególnych taktach części dostarczane z Vormontażu. Mnie dołączono do brygady, która montowała korpus silnika na wózek, montowała cylindry, a były to bloki 6-ciocylindrowe montowane w kształcie litery V. Do cylindrów wkładaliśmy tłoki już z założonymi pierścieniami, wał korbowy, pompę benzynową i po sprawdzeniu przez kontrolę wózek był popychany na następne stanowisko (takt). Takich stanowisk było 12. Dziennie montowano dwa silniki. Początkowo gotowe silniki wożono na lotnisko do Jasionki, gdzie były mocowane do samolotów i hamowane. Później samolot do prób przywieziono na teren zakładu, ale nie było to hamowanie bezpieczne, bo liny, którymi był przymocowany samolot, tak się naprężały, że bano się ich zerwania. W międzyczasie budowano w znacznej odległości, a1e w obrębie zakładu specjalne hamowanie na dwa silniki. Wyły później bez przerwy, gdy hamownię oddano do eksploatacji. Firma Deimler Benz zajmowała tylko jedną halę, w dwóch innych odbywała się produkcja części do silników lotniczych. W jednej z tych hal pracował Tadek z Czarnej jako tokarz. Czasem zaglądałem do niego na parę minut. Józef – inny znajomek z Czarnej pracował na Wormontażu i bardzo mu się wydawały przydatne łożyska stożkowe, rolkowe i kulkowe. Chciał zmontować w domu śrutownik, więc brał łożysko na tasiemkę i tak dopasowywał jej długość, by w sam raz chowało się w dołku na piersiach. Wkładał to na gołe ciało i ubierał się. Werkschuspolicei obmacywał go na portierni, ale nie natknął się ani razu na przenoszone łożyska. Na montaż wzięto mnie dlatego, że pasowałem wzrostem i budową do tego, który w tej brygadzie został. Gdy montowaliśmy cylindry, to trzeba było równych sił. Nakrętki łączące cylindry z korpusem miały zewnętrzne zęby. Wkładało się długi klucz, który miał prowadzenie cylindryczne w korpusie i kółko zębate o takim samym module, jak nakrętki i równymi ruchami przykręcaliśmy cylinder po cylindrze. Nasz brygadier patrzył tylko na czujnik i gdy strzałka dochodziła do czerwonej kreski, wołał „genug”. Był to wstrętny człowiek. Nie można było ani na chwilę odejść ze stanowiska, bo zaraz szukał i krzyczał: -  „Schnell, Schnell”. Raz, gdy odburknąłem mu po polsku, uderzył mnie trzonkiem długiego śrubokręta w łopatkę. Czułem ten ból kilka tygodni i obiecywałem mu w duchu, że jak tylko nadarzy się okazja, stłukę go jak psa.
Na niedzielę jeździliśmy pociągiem do Łańcuta, skąd ścieżkami szliśmy do Czarnej. Trzeba było bieliznę wymienić, ojcu trochę papierosów zostawić i co nieco jedzenia zabrać. Czasem brało się do Rzeszowa specjalny towar. Była to cielęcina albo kalafonia. Cielęcinę dostarczałem do umówionej restauracji, a kalafonię odbierał ode mnie pan na zapleczu sklepu chemicznego. Kalafonię pakował mi brat Kazik, który pracował przy żywicowaniu sosen w lesie, niedaleko naszego domu. Potem destylował żywicę i otrzymywał kalafonię. Moje zadanie sprowadzało się do przetransportowania tego towaru i dobrze się z tego wywiązywałem. Zdarzyło się jednak raz, że wysiadam w Rzeszowie, a tu jakiś ruch. Jedni pasażerowie uciekają, inni cofają się na torowiska. Pomyślałem, że trzeba zaufać nogom i rzuciłem się do ucieczki za innymi. Na plecach miałem załadowane ponad 20 kg kalafonii. Zdołałem skręcić w boczną ulicę, przebiegłem przez jakąś sień i wyleciałem na rynek. Niedaleko była apteka, więc wpadłem do niej, ładunek szybko zdjąłem z pleców i postawiłem w kącie, a sam stanąłem w kolejce. Wleciał do apteki bauschuspolicei, popatrzył i wyszedł. Posiedziałem w tej aptece 15 minut, wyjrzałem czy nie widać banschusów i wyszedłem. Towar dostarczyłem, ale więcej już ani cielęciny, ani kalafonii nie woziłem. Za taki towar można było trafić do Oświęcimia.
W tym czasie byłem już palaczem tytoniu. Nauczyłem się jesienią 1939r. Było wtedy dużo różnych papierosów, ja kupowałem „damskie” i paliłem w ukryciu. Gdy podjąłem pracę w Rzeszowie, dostawałem karty na papierosy. Mogłem kupić określoną ilość, ale „Junaków”, w których tytoń był najpośledniejszego gatunku. Jakiś czas mieszkaliśmy w wynajętym pokoiku u jednej pani, później poszliśmy do bloków fabrycznych, gdzie dostaliśmy pokoik na poddaszu. Zamieszkaliśmy w nim we trzech. ja, Józef Kluz (mój kuzyn) i ten trzeci, który był szlifierzem, ale nie pracował w naszej firmie. Jak się później okazało, był również złodziejem. Raz ukradł Józefowi spodnie, ale administrator znalazł je w jego sienniku. Urządziliśmy mu za to „młockę”, ale nie wiele pomogła, bo on był wyszkolonym bokserem i stosował bokserskie uniki. To niemiłe zajście wytrąciło nas z równowagi, a on jakby knuł zemstę, mało się do nas odzywał i wracał z pracy później niż my. Toteż odetchnęliśmy z ulgą, gdy wszystkich lokatorów poddaszy przeniesiono do baraków. Tu już z nim nie mieszkaliśmy.
Bronek Kluz – brat Józefa namawiał mnie, bym zapisał się do szkoły mechanicznej w Rzeszowie. Poszedłem, ale nie zdałem egzaminu wstępnego z matematyki, a ściślej działań na ułamkach piętrowych, po prostu nie uczono mnie tego w szkole podstawowej. Bronek ze mną kończył podstawówkę, ale jego miał kto w domu nauczyć – miał przecież dwóch starszych braci po studiach, w tym Stach po seminarium.
            W barakach dobrze się mieszkało, gdy na dworze nie było ani za gorąco, ani za zimno. Zbliżała się akurat zima 1941/42r. W baraku był piec żelazny i było ciepło, gdy w nim palono, lecz, gdy wygasło, zimno było niemiłosierne. Ja spałem w kącie na górnej pryczy i jak się zaparłem nogami, to dach się uchylał i gwiazdy świeciły prosto w oczy. Na jednej sali było nas czterdziestu. Niektórzy pilnowali higieny, a inni myli tylko koniec nosa, spali w ubraniach i powoli zaczęły mnożyć się wszy. Gdy ścisnął mróz (był to koniec stycznia 1942r.) kilku zachorowało i lekarz stwierdził tyfus. To nie przelewki, trzeba było się samemu ratować. Spakowałem swój majątek i biegiem na pociąg do domu. Mówię mamie, co i jak – wszystko musiałem z siebie ściągnąć i wyszorowany położyć się do łóżka. Trząsłem się w gorączce, ale mama, starym sposobem, stawiała mi bańki, 15 sztuk na plecach, potem 15 sztuk na piersiach. Nie miała spirytusu, smarowała bańki benzyną i niektóre mnie oparzyły. Nabrały jednak siwego koloru, znaczy choroba wylazła, teraz tylko należało wygrzać się i wypocić. O tym, że porzuciłem pracę, nie myślałem. Cieszyłem się, że mnie tyfus nie dopadł. Moje rzeczy mama dezynfekowała, jak umiała: ubranie w piecu do pieczenia chleba, a bieliznę prała i gotowała. Długo nie mogłem w domu przebywać, bo już ojca ostrzegł znajomy „granatowy”, że mnie szukają, więc zgłosiłem się do Arbeitsamtu, ale tym razem do Łańcuta i od 15 marca podjąłem pracę w firmie samochodowej „Juszczyński” mieszczącej się w koszarach 10-go Pułku Ułanów na przedmieściu Łańcuta. Zostałem przydzielony do starszego pana, którego brat miał prywatną linię autobusową z Łańcuta do Leżajska, a on do wojny był tam kierowcą. Mój nowy szef znał się na samochodach, ale nie zdążyłem sprawdzić, czy umiał przeprowadzić naprawę podwozia. Pracowaliśmy ze sobą krótko. Było to w drugiej połowie kwietnia, gdy obermajster zlecił nam pilną robotę. Mieliśmy wykonać podłogę metalową do samochodu ciężarowego. Mój przełożony kazał mi zostać i robić, a sam z powodu pilnego spotkania, poszedł do domu. Nie miałem pojęcia, jak się do tego zabrać, nie było wzoru, by rozrysować podłogę. Przykładałem blachę, ale przeszkadzały mi pedały hamulca, gazu, startera i sprzęgła. Pomedytowałem trochę: „Czy może wymontować je, czy jak?” i ... wsiadłem na rower i pojechałem do domu. Na drugi dzień zaczęła się tragedia. Obermajster chciał nas przekazać do obozu tak, jak staliśmy. W końcu powiedział: „pojedziecie na Ost”. Bardzo szybko rozeszła się pogłoska, że trzydziestu monterów z firmy „Juszczyński” ma wyjechać do podobnych firm pod sam front wschodni na tereny okupowanej ZSRR. Pogłoska okazała się prawdziwa, a wśród tej trzydziestki byłem ja i mój majster. Obermajster, który mówił poprawną polszczyzną, ostrzegł, że niestawienie się w dniu odjazdu, spowoduje aresztowanie i wysłanie do obozu. W razie ucieczki odpowiadać będą rodzice lub rodzeństwo. Co było robić? Byli tacy, którzy radzili ucieczkę, ale ja nie chciałem narażać rodziców. Żegnałem się ze wszystkimi krewnymi i znajomymi, jakbym się wybierał na drugą półkulę. „Nie bierz nic dobrego, bo tam świat zabity deskami” – mówili starsi i bardziej doświadczeni. Uściskawszy ojca i zapłakaną matkę oraz wszystkich braci, ze łzami w oczach ruszyłem do Łańcuta. Zaszedłem po drodze pożegnać się z siostrą Helą i Gienką Barnat, mieszkającymi na stancji w Łańcucie. Tym razem wstrzymałem łzy, za to one rzęsiście je wylewały. Obiecałem, że będę pisał i prosiłem, by za godzinę wyszły do ogrodu, który graniczył z rzeszowskim gościńcem, gdyż mieliśmy tamtędy przejeżdżać samochodem na dworzec. Czekały, machały chusteczkami, a ja na pożegnanie rzuciłem im dwie tubki sera topionego, jaki zafasowałem na podróż. Na stacji załadowano nas do pociągu sanitarnego i pojechaliśmy na wschód w nieznane. Najbardziej oddalonym na wschód miastem, do którego dotychczas dojechałem, był Przemyśl, kiedy to marzyła mi się podoficerska szkoła lotnicza. W jakiej to innej było sytuacji! Wtedy jechałem z ojcem, wolny człowiek w wolnym kraju. Teraz same obce twarze, wojna, no i ten przymus. Gnębiły mnie myśli przepełnione goryczą. Pocieszałem się tym, że nie jestem już żółtodziobem, zdążyłem nabrać trochę doświadczenia życiowego i jakoś dam sobie radę muszę. Pociąg nasz zatrzymywał się tylko, gdy uzupełniano paliwo i dolewano wody do zbiorników. Dostrzegaliśmy na polach i drogach dawnej wschodniej Polski za Lwowem, Radziwiłłowem i dalej już na terenie ZSRR dużo wraków czołgów i samochodów. Pewnie musiały się tu toczyć ciężkie boje. Po miastach, miasteczkach i wsiach widać było załogi niemieckie i słyszeliśmy śpiew, który nam towarzyszył przez całą prawie drogę: „Heilu, heila... heilu, heila... heilu, heila... itd. Most na Dnieprze za Kijowem przebywaliśmy w żółwim tempie. Dawniejszy most leżał w wodzie, a Niemcy uruchomili tylko tyle, że mógł przejechać jeden pociąg. Nie było poręczy i tylko jeden tor. Spoglądając w dół widać było tylko kłębiącą się buro-zielonkawą wodę i wydawało się, że nagłe przechylenie pasażerów może zepsuć równowagę i pociąg runie w tę kłębiącą otchłań. Dniepr rozlał się szeroko i drugiego brzegu nie było widać. Oddychaliśmy cicho, a pociąg sunął jak gąsienica. Wreszcie pokazał się drugi brzeg. Ujrzeliśmy pola i odetchnęliśmy z ulgą. Dopiero minęliśmy Kijów. Dokąd nas wiozą?! Nikt z wywożonych Polaków nie wiedział tego. Jechała z nami dwudziestoosobowa grupa takich, jak my skazańców z Dębicy. Wśród całej gromady byli starsi panowie, ojcowie rodzin, ale najliczniejsza była młodzież w wieku od 18 do 30 lat. Na mijanych stacjach widzieliśmy różne transporty wojsk: Węgrów, Włochów i Rumunów, którzy wspierali Niemców. Każda daleka podróż budzi ciekawość, ale ta przede wszystkim budziła lęk. Jedziemy i jedziemy, i nie wiemy, dokąd nas zawiozą. W Łańcucie mówili, że będziemy pracować w firmach stanowiących zaplecze frontu, a front prawdopodobnie utrzymywał się w okolicach Charkowa. Wreszcie po kilku dobach jazdy wtoczyli nas na boczny tor i dali znak do wyładunku. Zajechały ciężarowe samochody, w których zajęliśmy miejsca z naszym skromnym dobytkiem. Połtawa – przesylabizowaliśmy, a więc już wiadomo, gdzie jesteśmy. Zawieziono nas na drugi koniec miasta. Były tam hale fabryczne i budynki administracyjne, a na szyldzie przed bramą wjazdową widniał napis: Front Reperatur Betrib Kraft Park Ost. Jak się później dowiedzieliśmy, była tam komenda wojskowa pod dowództwem hauptmana, któremu podlegały również firmy cywilne specjalizujące się w naprawach poszczególnych marek i typów samochodów. Była tam firma Mercedes Benz, Opel i Donges Wist. W każdej z tych firm byli specjaliści, którzy znali nie tylko produkowane przez własną firmę samochody, lecz także marki francuskie, angielskie czy amerykańskie.
            Po wyładowaniu nas w tym metalzawodzie, musieliśmy wysłuchać mowy hauptmana. Tłumaczem był jeden chłopak z Dębicy, który ukończył cztery klasy gimnazjum i jako tako znał język niemiecki. Zawsze zaczynał zwrotem: ,,On mówi, że ...”. W końcu powiedział: „On mówi, że jest panem naszego życia i śmierci.” To już nie przelewki, tu za przewinienie przeciw armii mógłbyś być skrócony o głowę. Ale co było się martwić na zapas.
Ustawionych w czworobok szefowie firm ze swoimi obermajstrami wybiera1i, a raczej dzielili się przywiezionymi Polakami. Ja trafiłem do firmy Opel. Zakwaterowano nas wszystkich, i tych z Łańcuta, i tych z Dębicy na piętrze murowanego budynku. Na sali szeregiem z jednej i drugiej strony stały piętrowe prycze. Mnie przypadło górne łóżko. W pracy moim przełożonym był starszy wiekiem i doświadczeniem pan Sowa. Pierwszym samochodem przydzielonym nam do naprawy był Opel-O1impia. Majstrowie niemieccy chcieli się zorientować, jakich dostali fachowców i po przydzieleniu roboty obserwowali, jak się do niej zabieramy. Pan Sowa, jak mi się przyznał, był tylko kierowcą, służył we Francuskiej Legii Cudzoziemskiej i znał dosyć dobrze język francuski. W naprawach stawiał, jak i ja, pierwsze kroki. W tej naszej sypialni byliśmy upchani jak śledzie w beczce. Miałem łóżko na górze i, gdy rano o piątej dyżurny żołnierz wermachtu zawołał: „auf”, to obie nogi trzeba było spuścić z łóżka, a na: „stechen” należało stać na podłodze. Oczy przecieraliśmy garstką wody z kranu i biegiem z menażką po kawę do kuchni. Wypijało się ją po drodze, zostawiając co nieco do kromki z marmoladą, którą się otrzymywało wieczorem przy ko1acji. Z tej „wieczornej” kromki troszkę zostawiano znów na rano do kawy. I biegiem do roboty. Niemcy przyglądali się naszej samodzielnej pracy nie więcej jak tydzień. Może na zmianę organizacji brygad wpłynął fakt, że u nas w Oplu jeden monter z Dębicy uruchomił samochód i wjechał nim do biura tłukąc ściankę działową. Odtąd po dwóch Polaków przydzielono majstrowi Niemcowi, który robotą kierował, oraz dwóch Ukraińców miejscowych i jednego jeńca wojennego. Na pogorszenie opinii o nas wpłynął fakt przywłaszczenia sobie przez jednego z Polaków dwóch butelek koniaku z samochodu przydzielonego do naprawy. Tak się niefortunnie złożyło, że butelki wypadły mu z nogawki na środku hali, gdy szedł do szatni. Było to w sąsiadującej z nami firmie Mercedes Benz. Aresztowano obydwu z tej brygady naprawczej, zamknięto w odosobnieniu i postawiono wartę. Noc już była głęboka, gdy do naszej „sypialni” wpadli żołnierze Wermachtu z krzykiem „aufstechen”. Zerwaliśmy się z pryczy, podczas gdy oni kolbami szukali pod łóżkami. Ustawili nas w szeregu i mówią, że za pomoc w ucieczce tym dwom z aresztu będą dziesiątkować. Rzuciłem szybko okiem byłem jedenasty, ale ten dziesiąty ciągnął mnie siłą na swoje miejsce i pewnie bym mu się nie oparł, bo był kawał chłopa, ale w końcu dali nam spokój. Uwierzyli, że od nas nikt nie pomagał aresztantom w ucieczce. Zapamiętałem nazwisko tego dębiczanina, który chciał mnie posłać na rozstrzelanie.
Gdy się żegnałem przed wyjazdem z Czarnej, większość mówiła, że na wschodzie świat zabity deskami, a tu na ulicy roiło się od spacerowiczów ubranych przyzwoicie. Może mieli trochę inny krój marynarek, inny fason czapek, kraśniejsze sukienki dziewczęta nosiły. Zresztą tu wojna trwała krócej niż u nas i tu była Ukraina, której Niemcy obiecali utworzenie niezależnego państwa. Już były w obiegu pieniądze ukraińskie tzw. karbowańce i była w mieście ukraińska policja. Póki front był daleko, to my po przepracowaniu 12 godzin szliśmy do miasta, a1e, gdy front się zbliżał, strach było wieczorem wychodzić poza obręb Kraft Parku. Przez przedmieście Połtawy przepływa rzeka Worskla. Niedaleko za Połtawą jest duży kopiec zwany przez miejscową ludność Szwedzką Mogiłą. Dotąd mieli dotrzeć Szwedzi i tu zostali rozgromieni, a na pamiątkę tego zwycięstwa usypano ten kopiec. W muzeum historycznym zaraz u wejścia witał wchodzących duży portret kniazia Jaremy Wiśniowieckiego z napisem „największy wróg Ukraińców”. Majstrowie niemieccy byli różni, ale jeden to bardzo nienawidził Polaków, szydził z nas przy każdej sposobności. Ja robiłem obok niego, a moim majstrem był starszy człowiek po pięćdziesiątce pochodzący z Austrii. Zawsze wołał „Stanis kom” i przydzielał mi robotę. Do naprawy mój majster otrzymywał oprócz samochodów osobowych marki Opel zwłaszcza „Kapitan” również samochody ciężarowe Opel Blitz i produkcji obcej Betfordy, Matfbrdy, Panhardy i inne. Wozy te nie mogły się zmieścić na hali, więc trzeba było je naprawiać na wolnym powietrzu. Taki samochód był domem kierowcy, więc gromadzone były w nim przydziały oraz ewentualne zdobycze. My natomiast staraliśmy się opróżnić te samochody niespostrzeżenie z czego tylko się dało. Z apteczek braliśmy jodynę, bandaże, nożyczki, chusty temblakowe, bo właśnie na zawartość apteczek było zapotrzebowanie. Nie mówiono, kto na to reflektuje, trzeba było tylko dostarczać. W domu, tzn. w baraku nie mogliśmy nic trzymać, bo szpiegów nie brakowało. Z tego murowanego budynku przenieśli nas do czworaka. Z jednej strony mieszkali jeńcy wojenni (było ich około 60-ciu), a z drugiej strony ulokowano nas. Po tamtej śmiałej ucieczce amatorów koniaku uciekło dalszych pięciu. Mieliśmy z tego taką korzyść, że zostawał koc i kartka żywieniowa, a jak uciekł na początku miesiąca najbliżsi koledzy mogli dokarmiać się jego porcjami przez cały miesiąc. A czasy szły coraz gorsze. Samochody się psuły, było ich z tygodnia na tydzień coraz więcej. Wydłużono dzień roboczy do 14 godzin. My jednak pocieszaliśmy się, bo działa już było słychać, czyli front się zbliżał. W Połtawie było lotnisko. Samoloty bojowe krążyły tam i z powrotem, niektóre ledwie dolatywały. Były też naloty lotnictwa radzieckiego, ale nie bombardowali miasta tylko lotnisko. Pewnego razu wydarzyło się coś okropnego, na co musiałem patrzeć, zresztą do patrzenia spędzono załogi wszystkich firm. A było to tak: uciekł jeniec wojenny i został złapany. Wycięto skórę ze siedzeń jednego Opla Admirała i przychwycono szewca, który z tej skóry zrobił buty. Spędzone z firm załogi ustawiono w czworobok, jeńcy wojenni kończyli kopać obszerny dół. Po chwili takiego stania przyjechała limuzyna – wysiedli z niej oficerowie gestapo, po czym nadjechał samochód ciężarowy z SS-manami i więźniami – było ich pięciu. Tu im odczytano wyrok i po kolei podchodzili na brzeg dołu klękali, a oprawcy z trupimi czaszkami na piersiach strzelali im z pistoletów w tył głowy. Słychać było, jak ciało uderzało o dno dołu. Nogi ugięły się pode mną. Za co pozbawiono ich życia? Uciekł człowiek z niewoli, a inny pomógł mu w tym dostarczając ubranie i przepustkę. Pozostali chcieli mieć buty i zepsuli siedzenia samochodowe, a szewc za to, że te buty zrobił. Wszyscy pracownicy Kraft Park Ost musieli być świadkami tej egzekucji, aby było to przestrogą dla nich. „Ja jestem panem życia i śmierci” przypomniały mi się słowa hauptmana. Skazani byli zmaltretowani, więc obojętnie – jak manekiny podchodzili, klękali i czekali na śmierć. W nich wszelka wola życia została wcześniej zabita w czasie śledztwa. Później jeńcy zasypali ciała, ubili ziemię i był tam zakładowy plac. Jakiś czas przyczailiśmy się z obrabianiem samochodów i dekompletowaniem apteczek, ale była potrzeba, proszono o bandaże, jodynę i nożyczki do cięcia poszarpanej skóry. Tylko zdwoiliśmy ostrożność wystawiając czujki, staraliśmy się nie podpaść. Karmiono nas coraz gorzej, a gdy w Generalnej Guberni partyzanci zaczęli Niemcom dokuczać, nas Polaków traktowano prawie tak, jak jeńców. Wprawdzie mieliśmy znajomych w mieście, byliśmy przez nich zapraszani i goszczeni czym chata bogata, ale przecież nie można było nadużywać gościnności, trzeba było sobie samemu jakoś radzić. Wybawieniem były paczki przysyłane z domów i to nie z żywnością, lecz z igłami. Wolno było przysyłać paczkę o wadze 25dag. Było trochę sucharów dla zmylenia kontrolerów pocztowych, a reszta to różnej wielkości igły. Większe można było sprzedać nawet za trzy ruble. Niektórzy koledzy mający bardziej obrotnych dostawców (rodziców czy rodzeństwo), otrzymywali tego towaru sporo i mieli pieniędzy pełne walizki, więc skończyło się na jakiś czas biedowanie. Święta Bożego Narodzenia w 1942 roku spędzaliśmy w Połtawie. Byłem zaproszony z kolegą do znajomych na przedmieście Połtawy. Jak na wojenne czasy, przyjęcie było wystawne: ryba smażona, ryba w galarecie, różne sałatki jarzynowe, kwaszona kapusta i spirytus. Staraliśmy się obaj z kolegą nie pokazywać, na ile nas stać w jedzeniu, by nie powiedziano, że Polacy to obżartuchy. Mieliśmy przepustki do godziny 2200, więc trzeba było się spieszyć, by zdążyć do domu przed tą godziną. Jaki tam dom? Czworaki niskie, kryte papą, jedno duże pomieszczenie i dwa rzędy łóżek. Pod łóżkiem kuferki lub walizki. Ja miałem zgrabny kuferek, który zrobił mi jeden ruski jeniec za 2 bochenki chleba. Chleb był u nas w cenie, dawali nam coraz mniejsze porcje i trzeba było go dzielić na małe kromeczki. Bywało, że rano brakło chleba, więc się piło sama kawę. Gdy był nalot, wyły syreny, Niemcy uciekali do schronów, my zjadaliśmy chleb, który nam został, bo, jak mówiono, gdyby spadły bomby, to moglibyśmy go nie znaleźć. Wtuleni w koce paliliśmy machorkę, co działało uspokajająco. Bomby spadały, owszem, ale na lotnisko odległe od nas o 2km.
W końcu stycznia l943r. przyszedł rozkaz ewakuowania całego Kraft Park Ost do Humania. Samochody, którym brakowało tylko silników holowano. Po załadowaniu wyposażenia naszej firmy do wagonów, zabrano nas samochodami ciężarowymi. Zaraz za Połtawą natknęliśmy się na długą kolumnę piechoty. Byli tam w większości Niemcy, ale także w oddzielnych grupach Włosi. To już nie było to samo wojsko, które w 1939 roku wkraczało do Czarnej. Teraz zarośnięci, nogi poowijane szmatami, silniejsi ciągnęli słabszych na prowizorycznych płozach –zima była wtedy mroźna i śnieżna. Taki był ich marsz, lecz tym razem nie „na Ost”, lecz „na West”. Szli na tyły leczyć rany i odpoczywać. Nas przewieziono do Kremeńczuga i wyładowano na tymczasowy postój, a samochody wróciły do Połtawy po pozostałych. W Kremeńczugu stanęliśmy na kwaterze w jakimś opustoszałym budynku. Zimno było, więc szukaliśmy opału, żeby ogrzać zmarznięte kości. Niektórzy coś pitrasili, bo zapach smażonego tłuszczu roznosił się po całym budynku. Z góry widać było Dniepr. Pokrywał go lód, ale miłośnicy „Ogniem i mieczem” dostrzegali, w którym miejscu Onufry Zagłoba przeprawiał się z Heleną – umiłowaną Jana Skrzetuskiego, promem razem z chłopstwem. Brzeg w tym miejscu obniżał się – dostęp do promu był łatwiejszy. Gdy łaziliśmy brzegiem, któryś odkrył pień i wmawiał pozostałym, że na nim to Zagłoba piękne obciął warkocze Helenki. Oczywiście nie znał dobrze książki, bo Helena pozbyła się włosów dużo wcześniej, gdy Zagłoba zmieniał szlacheckie okrycie na dziadowską dzież, a jej przyszło wcielić się w niemego pacholika. Wieczorem siedząc w mroku, gdyż obowiązywało zaciemnienie, słuchaliśmy dalekich, głuchych grzmotów. To bynajmniej nie była burza, lecz front. Za kilka dni dotarliśmy do Humania. Rozładunek. Nas ulokowano najpierw w jakiejś starej szkole, później przeniesiono do bardzo dużego gmachu, a za trzecim razem do opróżnionego domu mieszkalnego, który zajęliśmy w całości. Szef firmy Opel pan Sheifer polecił magazynierowi, by dobrał sobie do rozpakowywania i układania części w magazynie trzech pomocników z Polaków. Magazynier wybrał między innymi również mnie. Znaliśmy części, wiedzieliśmy, gdzie je układać, ale, gdy Helmut (magazynier) wychodził na dłużej, staraliśmy się zmniejszać stany wszystkiego, co palne. Tu w Humaniu było trochę zasiedziałych Polaków z I wojny światowej i powoli zaczęliśmy nawiązywać z nimi znajomości. Do miasta jednak nie mogliśmy wychodzić pojedynczo. Gdy pewnego razu jeden kolega poszedł zwiedzać park, wyzuto go z butów i musiał wrócić boso. W Humaniu jest piękny park zwany Zofiówką. Wszędzie na kamieniach napisy w języku polskim, bo park ten podarował kiedyś magnat Potocki swojej żonie Zofii w dniu imienin.  Nie byliśmy długo w Humaniu, wróciliśmy do Połtawy na stare śmieci. Znajomi przyjęli nas bardzo serdecznie. Teraz jednak obowiązywał stan wyjątkowy, bo front był blisko. Kto miał igły, ten mógł sobie byt poprawić. Ja tylko pośredniczyłem w ich sprzedaży za 10% od uzyskanej wartości. Coś się zarobiło i za to znajomy Ukrainiec przynosił mi słoninę. Zapasów nie można było robić, bo kradziono wszystko, co tylko dało się zjeść. Był taki wysoki, kościsty chłop z zawodu kowal tutaj też pracował w kuźni przy klepaniu resorów. Ten człowiek zawsze był głodny i przed nim nie można było nic upilnować. Nawet w nocy, gdy wszyscy spali, zakradał się do kuferków i co było do zjedzenia, to zjadał na miejscu. Jeden chłopak z Dębicy ożenił się z Połtawianką i, gdy po raz drugi wycofywaliśmy się do Humania, ona jechała z nim. Jechało jeszcze kilkanaście pań jako osoby towarzyszące naszym niemieckim majstrom. Tym razem jechaliśmy pociągiem towarowym. Mieliśmy sienniki rozesłane na podłodze i tak jechaliśmy leżąc. W Humaniu ulokowaliśmy się w dużej sali. Sienniki ułożyliśmy w dwóch rzędach, w środku zainstalowaliśmy żelazny piec, który służył do ogrzewania, gotowania wody i pitraszenia. Kolega zrobił grzejnik elektryczny, którym grzał wodę w wannie i mogliśmy się kąpać. Założył też głośnik i mieliśmy muzykę bezpłatnie. Wieczorami natomiast trudno było zasnąć, bo byli tacy, którzy robili jakieś psikusy. Kiedyś to nawet doszło do ostrej wymiany zdań, bo jednemu zrobili „rower” – to znaczy włożyli papier w szpary palców nogi i podpalili – wtedy delikwent machał nogą, jakby jechał na rowerze, aż się obudził. Żarty się skończyły, gdy znów dano nam dom z małymi pokojami. Przydarzyło się raz ogólne zatrucie pożywieniem, jakie otrzymywaliśmy w kuchni. Podobno kucharz dodał coś takiego do zupy, że „rozpuścił się” kocioł . No i wiadomo, kto tylko jadł, uległ zatruciu. Latryny były pełne, jedni wychodzili, drudzy wchodzili, ale ci co wyszli, zaraz wracali. Stanęła praca, każdy wolał być bliżej ustępu. Kucharz poszedł za to na front, a miał niedaleko. Działa było słychać coraz wyraźniej. W grudniu l943 roku i to w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia zaczęliśmy pakować firmę, a więc magazyn części, wyposażenie warsztatu, później swoje rzeczy do kuferka, siennik i koc do wagonu towarowego wyposażonego w piecyk żeliwny z rurą wypuszczoną na zewnątrz. W nocy wstałem, by pójść do ustępu i, gdy przechodziłem koło piecyka rozpalonego prawie do czerwoności, pociąg nagle zahamował, a ja wpadłem na niego. Skóra na nodze zaskwierczała nim mnie podniesiono. Zrobiła się paskudna rana prawie do kości. W dzień zameldowano o tym szefowi. Przyszedł, popatrzył, przyniósł jakiś bandaż. Noga trochę napuchła, gorzej, bo nie mogłem na nią stanąć. Noc sylwestrową z 1943 na 1944r. spędziliśmy w pociągu na dawnej granicy Polski. Każdą następną stację witaliśmy z radością, wszak byliśmy już bliżej domu. We Lwowie gruntowne odwszarzanie, kąpiel i dezynfekcja rzeczy. Rana na nodze zaskorupiła się, ale pod skorupą była ropa i nadal utykałem. Ponieważ Niemcy przeczuwali, że blisko Łańcuta i Dębicy moglibyśmy niepostrzeżenie się ulotnić, zamknęli więc wagony i otwarli je dopiero w Czarnej Tarnowskiej. Tam pociąg nasz stał na bocznicy ponad 3 godziny. Był to dzień Trzech Króli 6 stycznia 1944 roku. Byliśmy już w podróży 11 dni. Poszedłem z kolegą ścieżką udeptaną w śniegu do jednej chaty w tej Czarnej, aby kupić chleb. Pani domu niezbyt zamożnego ukroiła nam po grubszej kromce, ale pieniędzy nie wzięła. Zjedliśmy chleb po drodze nie przyznając się kolegom, bo gdyby wszyscy ruszyli do tego domu, to nic by gospodarzom nie zostało do jedzenia. Nie jechaliśmy już daleko, bo w Tarnowie wepchnięto nas na boczny tor i do wieczora byliśmy zakwaterowani, a warsztat firmy Opel umieszczono w remizie tramwajowej. Inne firmy ewakuowano do innych miast. Przez to Polaków zostało około dwudziestu. Inni pojechali z Mercedesem i Douges Wistem. Za to dołączono do naszej firmy monterów narodowości belgijskiej. Była tam mieszanina narodowości, bo majster Niemiec miał w brygadzie dwóch Polaków, dwóch Ukraińców, doszedł teraz Belg, a zabrali jeńca Aloszę, który wraz z innymi jeńcami został wywieziony w głąb Rzeszy. Belg miał na imię Ajkil i był wysportowanym rowerzystą zawodowym. Majster nasz Bruno pochodził z Hanoweru, lubił wypić i wcale nie gardził samogoną, więc co rusz robiliśmy składkę na pół litra samogonu. Naszym „kieliszkiem” był karburator, a raczej jego szklane zakończenie. Bufet umiejscowiony był w szafce narzędziowej, dokąd podchodziła kolejno obsada naszej brygady. Majster po dwóch karburatorach stawał się wylewny, opowiadał o nalotach na Hamburg. W czasie jednego z nich zginęła jego żona, a syn zginął na froncie greckim. W kamienicy, w której nas ulokowano, na parterze i na piętrze mieszkali Niemcy z firmy Opel. Z sąsiedniej klatki wchodziło się do pomieszczeń, w których zmagazynowano artykuły drogeryjne: pudry, kremy, wonne olejki, perfumy, itp. Ktoś musiał tam zaglądać, bo drzwi nie były zamknięte. Zaczęliśmy więc te artykuły upłynniać. Zbyt był duży i to hurtowy. Miałem znajomą Czarniankę, która wyszła za mąż i zamieszkała w Mościcach koło Tarnowa. Mąż pracował we fabryce nawozów sztucznych. Kupował on od nas hurtem, co się dało. Rana po oparzeniu, przy usilnym staraniu szefa firmy goiła się tak, że jeszcze po tygodniu zajęcia w magazynie poszedłem do swojej brygady. Wiosną, gdy zrobiło się cieplej, kilku z nas wybrało się w odwiedziny do domów. Z Tarnowa do Łańcuta pociąg osobowy jechał niespełna 2 godziny. Z Łańcuta 6km szliśmy ścieżkami na skróty i po trzech godzinach podróżowania byliśmy wreszcie w domu. Co to było za wydarzenie! „Stach przyjechał!” szła obiegiem nowina. Maluchy i starsi obsiedli stół i patrzyli, jak mi ubywa z talerza, i nic tylko „opowiadaj, opowiadaj”. Teraz to już było inaczej, bo brudną bieliznę przywiozłem do domu, a zabrałem czystą. W Czarnej w tym czasie na dobre rozpanoszył się policjant o nazwisku Kolmann. Kiedyś zawadziło mu to, że mama tka płótno, zrobił więc rewizję i zabrał drabiniasty wóz przędzy i całe płótno, które Kazik nie zdążył schować. To doprowadziło nas do ruiny i stanowiło dużą stratę dla dostawców przędzy. Od tego czasu warsztat wyniesiono na strych i już na nim więcej nie tkano. Czas odwiedzin w domu spędzałem bardzo pracowicie. Obaj z Kazikiem zmieliliśmy na chleb 2 garnce żyta oraz 2 garnce pszenicy na maleszkę. Żarna były u Barnata "Muzyki” w obórce, w której stała krowa. Edek pilnował na zewnątrz, czy kto nie idzie, a my kręciliśmy. Po skończonej pracy żarna przykryto słomą i nikt by nie powiedział, że tam stoi takie urządzenie. Chleb za czasów okupacji nie był tak biały, ale smaczny, a przez dodanie ziemniaków wilgotny. Nie było skóry na buty, zwłaszcza na spody, więc Witek z Podboru robił drewniaki. Żeby drewno nie robiło stukotu, przybijał pod spód zelówkę ze starego płaszcza od roweru. Sandałki letnie miały przeciętą zelówkę i przybitą skórkę wewnątrz tak, aby sandał się zginał.
Na wiosnę w 1944 roku do Czarnej i sąsiednich wiosek zaczęli przyjeżdżać wysiedleńcy ze wschodu, z okolic dawniejszych województw: stanisławowskiego, tarnopolskiego i lwowskiego. Niemcy popierali antypolski ruch wśród Ukraińców. Na terenach wschodnich zaczęły się morderstwa, rozboje i podpalania gospodarstw Polaków. Do Czarnej przybyło z tamtych stron kilkadziesiąt rodzin. Do nas ojciec przyjął dwie dziewczyny siostry z Kamionki Strumiłowej. U ciotki Józki zamieszkało rodzeństwo trzech braci i dwie siostry. U babki Pasierbki zamieszkało starsze małżeństwo. Mówiło się, że ludzie ci są zza Buga. Zresztą można było ich odróżnić po mowie. Ja do domu przyjeżdżałem sporadycznie, pociągi były tak przeładowane, że trzeba było stać całą drogę. W czerwcu na drogach zrobił się niesamowity ruch, pełno wszelkich pojazdów i to wszystkie pchały się na zachód. Nie nadążaliśmy z wykonywaniem drobnych napraw, na poważniejsze brakło czasu. Majstrowie odbywali coraz częstsze i dłuższe narady zostawiając nam gospodarowanie w warsztacie. Więc się gospodarowało. Za 100 sztuk papierosów „Juno” wymieniało się prądnicę, za koniak koło zapasowe. Kto mógł, co mógł i za ile mógł upłynniał, a Niemcy nadal radzili. Majster nasz, gdy wypił 3 karburatory samogonu, zdradził, że będą ewakuować firmę do Austrii. To by było już za daleko od domu. Po co pchać się w tę ciżbę, lepiej cofnąć się 70 km do Łańcuta i stamtąd do domu. Tak nam czas mijał i nijak nie mogliśmy się zdecydować, kiedy dać drapaka. 20 lipca byliśmy na imieninach u jednego Czesława, wypiliśmy co nieco i rano zamiast do minikoszar, udaliśmy się we czwórkę na dworzec kolejowy. Wykupiliśmy bilety do Łańcuta, ale pociągi kursowały tylko do Dębicy, więc musieliśmy tam wysiąść i łapać samochody w kierunku Rzeszowa. Udało się, jechał kierowca Wermachtu za Łańcut do Rakszawy i zabrał nas za paczkę „Juno”. W Łańcucie wysiedliśmy i każdy w swoim kierunku. Jadąc z Dębicy do Rzeszowa patrzyliśmy z niedowierzaniem, ile tego wojska się wycofuje. Jechali i cywile, ale ci byli spychani na pobocza, a wszyscy wieźli toboły z rzeczami zrabowanymi polskim rodzinom. Ja nie miałem przy sobie nic, tylko kenkartę i przepustkę firmową. Dobytek w drewnianym kuferku został w Tarnowie i chyba posłużył innym. Nie wiem, bo najbliższy kolega, który został i mógł mi o wszystkim opowiedzieć, też po dwóch tygodniach uciekł i, jak się dowiedziałem od rodziny, zginął od wybuchu pocisku artyleryjskiego niedaleko Rzeszowa. Tak więc bez żadnego obciążenia bagażami szło mi się dobrze w tej mojej wędrówce powrotnej do domu, aż tu przed Wisłokiem słyszę „halt!” Stanąłem, a tu dalej „hende hoh”, podniosłem ręce i czekam. Przyszedł do mnie żołnierz niemiecki, obszukał mnie, wziął dokumenty i pyta, co ja tu robię. Mówię, że idę do domu, że mieszkamy niedaleko po drugiej stronie rzeki. Prom był z tej strony. Żeby faceta zmiękczyć, nawijam, że jestem chory, że pracowałem do wczoraj, ale szef kazał nam iść do domu, bo firmę ewakuują w głąb Rzeszy i że nie trzeba tylu pracowników. Pyta, czy drogi są wolne, na co odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że pełno czołgów i samochodów na drogach. Oddał mi moje papiery i powiedział "kom", więc poszedłem. Po drodze widziałem, że byli okopani tyralierą. Zaprowadził mnie na prom, drążek zwolnił z mostka i kazał ciągnąć, więc ciągnąłem mając w pamięci, że jestem chory, i to ciągnięcie szło mi wolno, ale dopchałem do drugiego mostka, a on kazał mi iść do domu. „Tylko nie bierz karabinu do ręki i nie strzelaj do nas” - powiedział mi na odchodnym. Ja nic, tylko powtarzałem, że jestem chory. Cały czas myślałem jednak o tym, że jak się odwrócę, to mi strzeli w plecy, dlatego szedłem wolno krok za krokiem, później przyspieszyłem, a jeszcze później biegłem. W domu jakby się mnie spodziewali. W sam raz z pieca chlebowego wyciągnięto dwie brytfanny upieczonej, pachnącej cielęciny. Takie pulchne, delikatne mięso - jak ja się wtedy najadłem, za wszystkie czasy, za całą okupację. Wieczorem widać było łunę, to palił się kościół w Medyni Głogowskiej. W Czarnej było bezkrólewie, ani Niemców, ani Rosjan. Trzy dni była taka pustka, czwartego dnia rowami po obu stronach szosy szli żołnierze radzieccy od strony Medyni. Niemcy, gdy się wycofywali, to granatem zatopili prom, więc Rosjanie przeprawili się na drugi brzeg Wisłoka łódką. Prom nie był mocno uszkodzony, więc szybko go naprawiono i przywrócono komunikację. Pan Dubiel z przedmieścia Łańcuta przechowywał w naszym sąsieku parę koni. Bał się, że Niemcy wycofując się, zabiorą je – był zawodowym fiakrem. Konie te, jak to konie, często rżały – przecież im nie zakażesz. Ojciec nie mógł spać, bo wojsko sojusznicze też lubiło konie, więc wysłał mnie, jako najbardziej światowego człowieka, do tego pana Dubiela, by jak najprędzej konie zabrał, bo my nie możemy za nie odpowiadać. Poszedłem do Łańcuta, powiedziałem co i jak, i wracam. Gdy byłem "Za wodą", koło wodnego młyna, zastałem rosyjskie wojsko. Na brzegu strumyka leżał żołnierz, który w tym miejscu zakończył wojnę przez brak dyscypliny. Na drugi dzień pan Dubiel zabrał konie, a ojciec mógł swobodnie odetchnąć. Zaraz jednak dostał zajęcie – musiał zebrać mieszkańców Podborza do naprawy drogi, ponieważ miały przejeżdżać czołgi i pojazdy opancerzone. Właściciele koni byli zobowiązani przyjechać podwodami, a piesi mieli przynieść łopaty, piły i siekiery. Całością kierował major, który wziął mnie za tłumacza, gdy zorientował się, że znam język rosyjski. W najbardziej grząskim terenie układaliśmy pocięte drzewa i wyrównywaliśmy ziemią. Wieczorem wracając do domu brałem na wóz kilka belek, bo chcieliśmy postawić stodołę. Jednego dnia zaprzęgam do wozu kobyłę, a tu od gościńca idzie krasnoarmiejec i rekwiruje mi konia i wóz. Idąc za nim tłumaczę, że to pomyłka, a on na to, że dostał taki prikaz od majora. Poszedłem do tego majora i mówię mu, że pracuję przy budowie drogi, ale on, jakby był głuchy. Siada na wóz. Jadą w kierunku, gdzie robiliśmy tę drogę, więc ja z nimi. Całe szczęście, że był tam „nasz” major. Wytłumaczyłem mu, co i jak, a on poprosił na bok swojego kolegę i widać, jakoś go obłaskawił, bo po chwili tamten zawołał swojego ordynansa, a ja zostałem już przy zwózce drzewa z wozem i z koniem, tzn. kobyłą Baśką. Myśl o budowie stodoły nie dawała mi spokoju. Desek od biedy już by starczyło. Belki na krokwie też już były. Resztę drzewa można będzie w każdej chwili dowieźć. Tylko skąd wziąć cement? Dowiedzieliśmy się, że na pewno znajdziemy go w Jasionce. Było tam lotnisko, a Niemcy betonując dodatkowe pasy startowe, nawieźli całe tony cementu. Teraz lotniskiem i tym, co się tam znajdowało, rządzili Rosjanie. Oni nie mieli czym palić, więc za 1m3 drzewa opałowego mogłeś wziąć tyle cementu, ile uwiozłeś. No i udało się, nawieźliśmy tyle cementu, że starczyło na pustaki, na podmurówkę, na klepisko, na dachówkę i jeszcze zrobiliśmy trochę pustaków na sprzedaż, bo „groszem nie śmierdzieliśmy”. Dachówkę za cement zrobił nam Rejman na Kmieciach. Drewno na deski pociął nam tartak w Łańcucie. Budowę zaplanowaliśmy na wiosnę 1945 roku.
Rok 1944 zbliżał się ku końcowi. W domu był prawie komplet, bo tylko Kazik przebywał u babki Pasierbki. Za to były dwie siostry Ciśniewiczki. Dzieciaki wydoroślały, Ignac poszedł do szkoły, a Józio i Stefan, aby ukończyć 7 klas, uczęszczali do szkoły w Krzemienicy. Babka Kiwalina już nie żyła, nie doczekała wyzwolenia. Teraz gospodarował tam Józef Mędrala z ciotką i jej córką Basią, rówieśnicą Ignaca. Około połowy grudnia spadł obfity śnieg, zaczęła się zima na dobre. Do Czarnej przyjechało wojsko radzieckie. Zbudowali ziemianki w lesie i prawie w każdym domu zajęli jedną izbę. U nas zajęli „klasę”, a u babki Pasierbki zamieszkał oficer, który zapraszał mnie na szachy. Pierwsze Święta Bożego Narodzenia w wyzwolonej Polsce spędziliśmy w komplecie. Niby było wesoło, był opłatek, kolędy, ale chwilami łzy się lały. Szóstego stycznia 1945 roku wojsko ruszyło i z kwater prywatnych, i z lasu. Na drugi dzień wyjechał transport złożony z miejscowych gospodarzy, którzy wieźli na swoich wozach i swoimi końmi pozostały sprzęt. Tym razem pojechał Kazik koniem i wozem babki Pasierbki. Ja się napraszałem, chciałem odwiedzić znajomą w Tarnowie, dokąd ten transport miał dotrzeć. Babka po prostu się bała, że mogę nie wrócić, że koń i wóz mogą przepaść. Dałem więc list do Elzy i myślałem, że, gdy sytuacja się ustabilizuje, pojadę do niej w odwiedziny w którąś sobotę. Listy pisywaliśmy, ale na odwiedziny się nie zdecydowałem. Zapisałem się natomiast do Gimnazjum i Liceum Mechaniki Rolnej w Łańcucie i od kwietnia 1945 roku byłem uczniem I-szej klasy tego gimnazjum. Nie było czasu na żadne wyjazdy, zresztą nie było też i pieniędzy na podróż, i nie było lepszego garnituru, a w ubraniu z „zerówki” i w tenisówkach nie chciałem jechać. Mogłem jednak z powodzeniem tak odziany chodzić do szkoły. Nasza klasa była liczna – około czterdziestu chłopa i to jakiego. Niektórzy byli już po trzydziestce, a inni bezpośrednio po podstawówce, więc mogli mieć 14 – 15 lat. Ja miałem 22 lata. Nauka miała trwać 6 lat: 3 lata gimnazjum zakończone tzw. małą maturą i 3 lata liceum z egzaminem dojrzałości na koniec. W pierwszej klasie przerabialiśmy materiał z dwóch klas. Do półrocza odpadło kilku. Nauki stale przybywało i dwie godziny na drogę było dla nas dużą stratą czasu. Staszek Rejman wyszukał stancję w Łańcucie u pani, która jako wysiedlona zza Buga jakiś czas mieszkała w Czarnej – Podborzu. Teraz było więcej czasu na naukę, ale też częściej chodziło się głodnym. Nie było książek, więc dużo nam dyktowano. Ja pisałem skrótami i nadążyłem, ale Józio S. pisał wszystko, jak leci i bez przerwy się gubił, pytał się, przeszkadzał, zaczynał z nowej linii. Miał duże braki w wiadomościach zwłaszcza z języka polskiego, ale pragnął wiedzy. Miał okazję uczęszczania do średniej szkoły, do której nie było egzaminów, więc uczęszczał. Po półrocznej wytężonej pracy rozstał się biedaczysko z tym światem. Cała pierwsza klasa była w Czarnej na pogrzebie. Samorzutnie zorganizowany chór śpiewał „W mogile ciemnej śpij na wieki”. Musiała to być jesień, bo szliśmy na skróty przez Wisłok i przez Małą Wolę, gdzie kolega Stach Michno zaprosił nas na podwieczorek. Nad mogiłą przemawiał Romek Piłat działacz „Wici” z Głuchowa. Zabrakło nam kompana, który zawsze o tej samej godzinie i minucie zjawiał się u nas, by informować, że czas iść do szkoły.
Zboże skoszone w 1945 roku zwieźliśmy już do nowej stodoły, którą postawiliśmy pod koniec wiosny. We wrześniu przyciągnięto młockarnię szerokomłotną, ustawiono na boisku i rozpoczęła się młocka. Trwała do późnych godzin. Ja popracowałem trochę w kurzu i zaraz dostałem gorączki. Napiłem się ciepłej herbaty, położyłem na strychu, przykryłem się z głową, wypociłem się i śpię. Tak około drugiej w nocy obudził mnie głos sąsiada Józia Barnata. Zerwałem się, otworzyłem wiatrak, a on woła, że usłyszał 2 strzały i kwik świni na Małych Łąkach. Myślał, że to jego świnia, ale sprawdził – jego świnia jest w chlewie, za to nasz chlew otwarty i pusty. Na strychu spali jeszcze bracia Milek i Kazik oraz dwóch maszynistów. Milek nie należał do tych, co wcześnie wstają, ale tym razem byliśmy prawie równocześnie ubrani. Wzięliśmy po granacie i na gościńcu rozdzieliliśmy się. Ja poleciałem w prawo do drogi Pisarza, a Milek poszedł prosto. Miałem zadanie dobiec do promu i nie pozwolić im przeprawić się na drugą stronę Wisłoka. Całą drogę biegłem, najszybciej, jak tylko mogłem. Droga pisarzowa wychodziła kilkanaście metrów od promu. Ciemno było, ale zobaczyłem, że prom jest na naszej stronie. Z daleka od Łukawca dochodził turkot wozu, a tu cisza, tylko deszczyk drobniutki zaczął padać. Stanąłem za wierzbą i namyślałem się, co robić. Zobaczyłem nagle ludzką sylwetkę. Nie mieliśmy umówionego hasła, ale po charakterystycznym chrząknięciu poznałem, że to Milek. Teraz obaj obserwowaliśmy brzeg rzeki. Wreszcie pokazały się trzy postacie. Milek krzyknął: „Stój! Kto idzie?” Na co w naszym kierunku padł strzał i usłyszeliśmy chlupnięcie w wodę. Milek rzucił za uciekającymi granat, eksplodował, ale w wodzie. Ja rzuciłem trochę dalej, co ich zmusiło do szybszej ucieczki. Po chwili z drugiego brzegu poleciały w naszą stronę odgrażania i padło kilka strzałów. Jednak poczuliśmy się bezpieczni, bo za plecami usłyszeliśmy sąsiadów zwerbowanych przez Kazika, którzy tyralierą posuwali się w stronę Wisłoka – ta strona Wisłoka była już nasza. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy barwy naszego otoczenia zmieniły się z czarno-szarych na szaro-różowe. Przychodził świt. Zastrzelona świnia ze spuszczoną krwią leżała w rowie biegnącym przez Małe Łąki, nakryta dużym workiem podpisanym przez znanego nam wszystkim złodzieja. Całość zamaskowana była gałęziami wierzbowymi. Wóz, którego turkot słyszeliśmy, jechał po tę świnię, by ją wywieźć w stronę Łukawca. Tymczasem nadjechał wozem nasz ojciec. Sąsiedzi pomogli załadować na wóz ofiarę przestępstwa, a było co dźwigać, bo nawet pozbawiona krwi ważyła około 200kg. Złodzieje wykorzystali czas młocki, kiedy każdy po ciężkiej pracy spał, jak suseł. Dzięki sąsiadom i Józiowi Muzyce, który, widać, nie mógł spać tej nocy, mieliśmy co jeść do samej zimy. Właściciel worka, jak nas słuchy doszły, miał pokaleczone odłamkami plecy i leczył się podobno kilka tygodni. Jeden ze sprawców odgrażał się ponoć, że za wszelkie próby dochodzenia w tej sprawie może nas spotkać zemsta przez podpalenie. No cóż, ludzi do obrony było w domu dosyć i uczynnych sąsiadów nie brakowało. Po kilka granatów zawsze każdy miał pod ręką, prochem strzelniczym (takie długie, żółte laseczki) mama podpalała w piecu. Dziewczęta szyły sobie bluzki z czasz spadochronów wymontowanych z rakiet. Magazyn amunicji był niedaleko w lesie, więc na bieżąco można było domowe zapasy uzupełniać. Mieliśmy jednak dosyć wojny, ciągłego niepokoju, a zgłaszanie takich spraw na policję kojarzyło się wciąż jeszcze z esesmanami, z rozstrzeliwaniem, z wysyłką do obozu koncentracyjnego.
Jak słońca pragnęliśmy spokojnych czasów, poczucia bezpieczeństwa, beztroskiego śmiechu.

1 komentarz:

  1. Wspomnienia pani Marii Kiwała - Barnat o swoim ojcu - Stanisławie Kiwale zamieściliśmy na stronie "Wspomnienia, rozmowy " tego bloga.

    OdpowiedzUsuń