piątek, 23 grudnia 2011

Elżbieta Klimza . Pamięć odziedziczona.



Elżbieta Klimza . Pamięć odziedziczona

Co dziedziczymy po naszych rodzicach? Garnitur genetyczny, przedmioty materialne, normy zachowania… jest coś jeszcze. Rzecz cenna, choć przez wielu bagatelizowana: wspomnienia. Umysł chłonie je przez lata, aby potem stać się źródłem informacji, kiedy pierwotne źródło już wyschnie.  Takim źródłem stała się dla nas pamięć pani Elżbiety Klimzy, z domu Albigowskiej, córki komendanta łańcuckiej Armii Krajowej. Pani Elżbieta udzieliła nam dwóch wywiadów.

Wywiad z dnia 12 listopada 2011 roku. Rozmawiają Janina Haładyj – Różak i Tomasz Czarny

 Pani Elżbieto, może najpierw kilka słów o ojcu, jak go pani pamięta?
Mój tato to był wysokim, przystojnym mężczyzną, dobrze zbudowanym. Był bardzo otwarty dla ludzi, życzliwy i pomocny. Przed wojną, jako młody człowiek, założył mleczarnię w Łańcucie1. Pierwszą mleczarnię. Niestety, później musiał ją zamknąć.
Czy mogłaby coś pani opowiedzieć o udziale ojca w kampanii wrześniowej?
Wiem, że brał udział, ale nie potrafię powiedzieć gdzie, i w jakim pułku. Tata mi opowiadał, że gdy się wracali, to miał taką sytuację, że wyskoczył pierwszy na górkę (on był bardzo sprawny fizycznie) i zaczął strzelać. Okazało się, że wtedy strzelać już nie było wolno, bo ludzie szli dołem. Miał później kłopoty z tego powodu, ale to jego tłumaczenie uznali. Wiem, że szedł na piechotę z drugim człowiekiem nocami przez pola. Ten drugi człowiek był z Przeworska. Wiem, że tu doszedł razem z ojcem, zawieźli go później do Głuchowa i miał dalej iść, ale się potem nie odezwał, czy doszedł, czy nie. Tyle wiem, że chyba trzy tygodnie szli, ale skąd, to nie wiem, z Puszczy Solskiej zadaje się, to mi siostra już mówiła.
3. A jak się nazywał tato?
Tato nazywał się Józef Albigowski, pseudonimy konspiracyjne „Oleś”, „Olimp”.W okresie okupacji cały czas był czynnym członkiem AK. Najpierw był zastępcą komendanta „jedynki”- Stanisława Wawrzkiewicza, a później został po panu Nosku, komendantem „siódemki”.
2. A co to jest ta „jedynka” i „siódemka”?
Są to numery placówek[2] „1 AK Łańcut-miasto”, a „7 AK Łańcut-wieś”.
Do Związku Walki Zbrojnej (który w 1942 zmienił nazwę na Armia Krajowa) ojciec wstąpił w 1939 roku, zaprzysięgał go „Bohun”, komendant „jedynki”- Stanisław Wawrzkiewicz, którego był zastępcą. Komendanturę placówki numer 7 Łańcut-wieś, objął po Zbigniewie Nosku, pseudonim „Jantar”, który przeszedł do przemyskiego obwodu, jako adiutant „Batury”- Henryka Puziewicza. W skład placówki numer 7 wchodziło 11 wsi i dwa przysiółki: 1 Albigowa z Krzemienicą, 2 Handzlówka, 3 Wysoka, 4 Sonina, 5 Głuchów, 6 Kraczkowa, 7 Strażów, 8 Palikówka, 9 Cierpisz Dolny, 10 Cierpisz Górny, 11 Husów[3]. Strażów i Palikówka terytorialnie należały do Rzeszowa, a w organizacji konspiracyjnej do Łańcuta. I może przypomnę taki wiersz, który ułożył tato, jak się ukrywał, a za wydanie taty  komunistom wyznaczona była nagroda:
„Siedźcie w norze koniokrady!
 Ooo moje sto tysięcy!
Choćby przyszło odgnieść zady,
 nie dopuście więcej
Targowicy równej grandy,
Co chce wodzów BCH[4]paka,
 przy pomocy propagandy,
sprzedać za żłób, honor Polaka.
Okoniowi śni się wizja,
szlify, teka, nie wiem jaka.
Zworny wpadł i już dywizja
„Czerwonym” ma służyć AK.
Poszli zdrajcy renegaci,
nie godni miana Polaka,
a zostali komendanci
i bojowych,
mili chłopcy z AK.”
Kiedy to było napisane ?
Nie ma daty. Gdy się tato ukrywał, to sobie tak ułożył, bo niestety po zakończeniu wojny musiał iść do podziemia i ukrywać się. Ukrywał się w Handzlówce i w Strażowie. Ja znałam osobiście różnych akowców, ze względu na to, iż jak się rozjeżdżali po Polsce, to odwiedzali ojca bardzo często. I wtedy różne, przeróżne rzeczy wspominali. Tato mówił zawsze, że wszyscy byli bardzo dzielni i bardzo mocni, ale z nich wyróżniali się chłopcy z Krzemienicy, między innymi Wicek Pieniążek, Kazimierz Dec, a już tych pozostałych to nie pamiętam. Pamiętam takiego Blajera z Wysokiej (niestety nie pamiętam jego pseudonimu). On wziął wszystko na siebie, gdy go po wojnie złapali i oskarżyli, że od taty brał pocztę podziemną tzn. te wydawnictwa, gazetki. Drugi aresztowany  powołał się na ojca, że brał od niego, a Bajer właśnie,  mówił, że on brał to od kogoś innego i wszystko wziął na siebie. Nawet się śmiali, że brał na swoją d...ę i nie przyznał się, nie wydał ojca. Mowa o tym „Odwecie”- gazetce podziemnej. Później był drugi Blajer, ten miał pseudonim „Bej” i on został wywieziony na Sybir. Opowiadał, jak tam na Sybirze strasznie głodowali, jak w takich tunelach kopali węgiel. To była mordercza praca, bo kopali na leżąco. Urobek dzienny wynosił 80 kilogramów, a oni tak strasznie się męczyli, że musieli plecami ślizgać się po tym tunelu i kopać, a dołem jeszcze szła woda. Mówił, że to było straszne. Mało tego, że wrócił z Syberii, to później go aresztowali i siedział w więzieniach w Polsce.
Ale pani ich po prostu znała?
Tak, ja ich znałam. To był młody chłopak, bardzo dzielny, później był bardzo szykanowany i rozpił się.
Widzę, że pani dzieciństwo to przechodziło tak bez ojca, bo tato ukrywał się. A wy gdzie mieszkaliście?                                               
Tutaj. Tu była komenda, tu była moja mama, która była łączniczką. Najważniejsze sprawy to ona załatwiała najczęściej. Była aresztowana podczas pacyfikacji.                 
Chodzi o pacyfikację Łańcuta z 5 lipca 1943 roku? Co się później stało? Trafiła do Pustkowa?
Nie. Jeden z granatowych policjantów, który tam był, też był w AK. AK miało przecież swoich ludzi w tych środowiskach. Kiedy mamę przyprowadzili, to ten granatowy policjant, tak pchnął ją na plecy i powiedział, że tu jest taka matka małych dzieci, ale kogoś przywieźli, to mamę wyprosili i tak trzy razy ją wypraszali, aż w końcu jej dali kartkę i wypuścili.
Rozstrzelano wtedy dwie osoby: Tadeusza Filipińskiego i Józefa Martyńskiego.
To byli obydwaj przyjaciele taty.
Mam jednak takie pytanie: czy obaj należeli do AK ? Ja słyszałem bowiem, że tylko Filipiński należał, a Martyński nie.
Chyba należał. Mam tutaj kilka dokumentów, m.in. wspomnienia z czasów okupacji hitlerowskiej Elżbiety Kudła z domu Kolek, pseudonim „Błękitna”, oraz „Wspomnienia o wybitnych działaczkach AK na terenie Łańcuta podczas okupacji hitlerowskiej” pani Stanisławy Nowak. Ona miała pseudonim „Emilka”, a później miała miano „bojowej Emilki”. Była bardzo dzielna, młodziutka, ale przemierzała na nogach trasę od Jarosławia do Rzeszowa. Była taka sytuacja, o której opowiadał tato. „Emilka” wiozła radiostację. Miała zawieść ją do Rzeszowa. Dowiedzieli się, że w Rzeszowie jest „kocioł” na stacji, że żandarmi przeszukują, sprawdzają wszystkich. Drżeli tu wszyscy, żeby ona nie wpadła, bo nie było jak dać jej znać, żeby wcześniej wysiadła. Jej mama (też była bardzo dzielna) powiedziała jej wcześniej, żeby wzięła jabłka na tą radiostację. Gdy Niemiec ją sprawdzał, to ona otworzyła tą torbę, on zobaczył jabłka, więc przeszła dalej spokojnie. Opowiadała, że jak się zorientowała, co się dzieje to była bardzo opanowana, szła na pewniaka i dlatego jej tak dobrze nie sprawdzali. Opowiadała też, że w Jarosławiu jej ktoś dał znać „kątem ust”, że jest wpadka i ona przeszła dalej, nie zatrzymała się na miejscu spotkania. Później wróciła do Łańcuta i okazało się, że w Łańcucie jest kocioł. W tej sytuacji pojechała do Strażowa, tam wysiadła i ze Strażowa do Łańcuta szła na piechotę. Ktoś się jej pytał: „No jak? Przecież była godzina policyjna?” Ona odpowiedziała: „Szkopy to się bały, chodziły środkiem ulicy. Mieli takie buty, to ich było słychać.”


 Tutaj mam dokument: „Ci, co zostali na podstawie rozkazu komendanta podokręgu z 11 listopada 1944 roku awansowani”. Tato został odznaczony krzyżem z dwoma mieczami. Kiedyś z Anglii też przyszło takie zawiadomienie, że tato został odznaczony. Ogólnie miał wiele odznaczeń, np. „Złoty Krzyż Zasługi” i jeszcze ten co jest najważniejszy -  „Orła Białego”, ale on sobie tamtych tak bardzo nie cenił. Najbardziej cenił ten, którym tu został odznaczony w 1944. Tutaj wśród odznaczonych jest też Emil Pudło. On w Rzeszowie został rozszarpany przez psy...
W jakich okolicznościach to się stało?
Był aresztowany przez Niemców i tyle tylko wiem, że straszną śmiercią zginął, rozszarpany przez psy. Mam też inne pamiątki: wspomnienia „Gniewosza”, ostatnie przemówienia pożegnalne na cmentarzu w Żołyni, na pogrzebie  komendanta „Marsa”- Henryka Decowskiego. On się ukrywał przez sześć lat w Częstochowie   i już nie mógł tej izolacji wytrzymać. Wiem, że mówił, że wyjdzie, że się ujawni, na to „Wróg” mu powiedział: „to strzel se w łeb! Teraz będziesz gadał? Nie wytrzymasz?!” I musiał przetrzymać to wszystko. Dopiero po 1956 roku się ujawnił. A tutaj mam znowu pożegnanie na pogrzebie mojego taty. To pan Emil Kübler, ps „Wróg” go żegnał i potem tu przekazał ten tekst. Jeszcze jedną rzecz bym chciała dodać, bo to są wspomnienia mojego taty. On mówił, że tym ludziom należy się pamięć: Tadeusz i Jadwiga Albigowscy z Łańcuta, zam. ul. Rynek nr 10. Do dziś ten dom jest. U nich w domu był lokal kontaktowy Inspektoratu Rzeszów. Dom ich był do dyspozycji potrzebujących schronienia i środków utrzymania, tych, co przyjeżdżali z terenu do Inspektoratu, często trzeba było ich wykarmić i przenocować. Przez całą okupację lokal dostępny był dla AK, mój tato tam chodził. Oni sami dopiero później wstąpili, a służyli dużo wcześniej. Dla ułatwienia była na jednym pokoju wychodzącym ze schodów wywieszona tablica z napisem „Zoie” tzn. groźna choroba zakaźna. To odstraszało Niemców, a pracownicy AK, mieli orientację, że to kamuflaż. Ci, którzy korzystali z domu, lokalu i środków do życia pragnęli, aby w 50 rocznicę założenia organizacji AK uznała zasługi tego małżeństwa i udzieliła im pochwały.
Tam teraz znajduje się zakład fotograficzny? To jest może ich córka  pani Barbara Łyko?
Tak. Barbara Łyko. Raz było takie spotkanie żyjących jeszcze AK-owców   z księdzem proboszczem. Tato tam nie mógł być osobiście, ale ja przekazałam takie polecenie:  
z polecenia mojego ojca Józefa Albigowskiego, który jest obecnie w ciężkim stanie fizycznym przekazuję: „Pozdrawiam serdecznie wszystkich kolegów z siódemki  i życzę Wam dużo zdrowia i sił na końcowe dotarcie do celu. W zadaniach, jakie nam przypadły w służbie, byliście często lepsi ode mnie. Mam więc nadzieję, że i w końcowym etapie nie zawiedziecie. Jesteśmy rycerzami Matki Boskiej Królowej Polski. Pamiętajcie, jako tacy po śmierci będziemy żyć, choć w innej postaci. Chciałem Was jeszcze zapewnić, że każde odwiedziny któregoś z Was w tym krytycznym moralnie dla mnie okresie, sprawią mi radość. Józek Albigowski, <<Olimp>>. Chciałem również przy okazji podziękować walczącym wspólnie z nami o Polskę kobietom z siódemki-„Bogdanka” Józefa Maksymowicz - utrzymywała w swoim domu magazyn broni, mimo zagrożenia i straty brata w dalszym ciągu była czynna i działała. Elżbieta Kudła „Błękitna” - lokal kontaktowy obwodu, łączniczka. Ukrywała w swoim domu „spalonych” skoczków cichociemnych i żywych ukrywanych konwojowała na stację kolejową…” Między innymi właśnie „Szpak” często był u nich. Czytam dalej: „Emilia” -  Stanisława Nowak, łączniczka. Najbardziej trudne zadania wykonywała ochoczo, po bohatersku. „Wanda”  - Zofia Tomaszek. Dowodziła łączniczkami na północnej części placówki numer 7. Przechowywała w domu „spalonych” akowców i w ogóle była filarem konspiracji w „siódemce”. Pani dziennikarka Anna Bełzowa, pseudonim „Stella”. Łączniczka. Wyłapywała z poczty ważne dla AK materiały, a obecnie mimo mojej niepiśmienności stale utrzymuje kontakt korespondencyjny ze mną, co mnie podtrzymuje na duchu”.
 Było jeszcze kilka łączniczek, które tu nie zostały wymienione, ale nie wszystkie tato pamiętał. Tato dyktował, a ja pisałam. To było spotkanie byłych akowców z księdzem proboszczem.

A który mniej więcej to był rok?
To były najprawdopodobniej już lata 80., chyba nawet po stanie wojennym to było.
Ja widzę, że pani tato był człowiekiem wielkiego serca, gdyż tak mocno podkreślał zasługi innych ludzi. Na ogół to ludzie sobie przypisują duże zasługi, a resztę starają się pominąć.       
Tak, tato zresztą zawsze wielu ludziom pomagał, gdy miał mleczarnię. No i pamiętam, że jeszcze nie tak dawno, kiedy tato żył, to przyszedł jeden pan z Wysokiej i mówił: „tak nam było ciężko, a ja dostałem od komendanta worek pszenicy, pół metra pszenicy. Jak przyniosłem do domu, jak się matka strasznie cieszyła z tego”. Ile mógł, to pomagał. Dawał masło z mleczarni, mleko, a mówił też, że jak bywało gorzej, to do mleka wrzucił kawałek masła. Ale co ciekawe, do taty przyszli Niemcy, sprawdzać go. Naturalnie mieli różne pretensje, że płaci dużo za mleko. Tato mówi „Cóż, pomyślałem sobie, przecież uzgadniałem cenę z człowiekiem, który był na folwarku, który dostarczał mleko, ale jego  w to nie mieszałem, tylko podałem Niemcom, że to cena uzgodniona z Potockim. Myślałem, że Potockiego nie ruszą. Jak ja tam siedziałem to kazali mi odnieść klucze, czyli wiedziałem, że mogę już nie wrócicić do domu. Pod dwoma karabinami przyprowadzili Potockiego. Wzięli go na przesłuchanie i Potocki wziął wszystko na siebie. Gdy wychodził to powiedział: „Panie Albigowski, proszę płacić tak, jak będzie dobrze”. Postępowanie Potockiego było nawet dla taty zaskoczeniem. Z Potockim spraw było bardzo dużo, bo jego konie ze stadniny i ogrodów często brały udział w wyprawach do Sarzyny po broń. Nawet później tato się koniokradem nazwał, bo jak trzeba było konie, to „pożyczali” je od Potockiego. Pamiętam, jak opowiadał, że raz wieźli broń z Sarzyny i pod Trześnikiem konie nie mogły wyciągnąć, bo pod spodem była broń, a na wierzchu drewno. Niby to z lasu jechali. Niemcy nadjechali, zobaczyli, że te biedne konie tak pod górę się wdrapują, to pozsiadali z motorów i pomogli pchać. Potem ojciec z kolegami śmiali się z tego, że Niemcy im pomogli. Także było wiele takich zabawnych historii.                                                                                                                    
 A czy byłaby pani w stanie opowiedzieć o jakiś akcjach, w których uczestniczył ojciec np. w Żołyni? Czy coś pani o tym wiadomo?
Jego placówka brała udział w tej akcji odbicia kolegów, ale tato jako komendant nie brał udziału. Tutaj wszystko było omawiane, wszystko było precyzowane, ale akcję przeprowadzali chłopcy. Tutaj znajdowała się radiostacja, tutaj radia słuchali. W tamtym pokoju za czasów okupacji była matura. Gdy była ta matura, to przywieźli z lasu długie drągi. Ta poprzeczka, na której stały drągi była z jednej strony domu, druga z drugiej strony. Te drzewa były takie długie i oni ociosywali je i patrzyli po prostu, kto idzie, czy nie ma zagrożenia. Ciosając to drzewo, widzieli, co się dzieje. Często rodzice  wspominali takiego dzielnego, młodego chłopca. Raz zaszedł tu Kokott[5] i coś tam chciał. Ktoś bowiem naskarżył, że tato węgiel daje. Miał węgiel i użyczał siostrze Niedentalowej. Ktoś doniósł, przyjechali Niemcy i wszystek węgiel nam zabrali. A ten chłopak, gdy widział, że tu jest Kokott, to przyszedł i chciał walczyć, chciał moich rodziców bronić. Karabin miał pod pazuchą, jeszcze mu kawałek wystawał. Mama mówi „idź, idź”, więc jednak wrócił się.
Cóż, złą rzecz by zrobił, bo by Niemcy odpowiedzieli krwawą pacyfikacją.
Opowiadali rodzice, że u nas był taki pies, co strasznie nie lubił Niemców. Tato miał tu, w pokoju jakieś mapki, bo przygotowywali się do akcji. Wszystko miał porozkładane,                   a mama mówi do niego „słuchaj, pies tak szczeka, jakby Niemcy przyszli”. Mama wyszła z tych drzwi, a żandarm już był w sieni w drzwiach. Kokott, znowu Kokott. Pyta się o pana Albigowskiego, a mama mówi, że nie ma go. A tata tu z tym wszystkim rozbabranym był w pokoju!. Ale gdy Kokott usłyszał, że ojca nie ma, to kazał się im zgłosić na posterunek i poszedł. Ten pies ich ochronił od wpadki.
 A swoją drogą to ten Kokott był wyjątkowo aktywny, bo ludzie, tylko jego przeważnie pamiętają, a przecież tu był cały posterunek z wieloma innymi żandarmami: Dziewulski, Cmiel,Valta, a ludzie tylko Kokota pamiętają.
Tak, ale pozostali nie byli źli, tylko Kokot i Krätzinger dawali się mocno we znaki. On był młody i bardzo zaczepny. Na tego Krätzingera czekał Wicek Pieniążek między Żołynią, a Białobrzegami. W każdym razie tamten miał jechać do Leżajska, jechał na rowerze i Wicek Pieniążek miał go zabić i jak już on czekał w polach i miał strzelać to zaciął mu się pistolet i nie zrobił tego. Te pistolety to były takie „domoręcznie” robione i nie zawsze działały. Tak jak w Żołyni, gdzie mieli odpalić przed drzwiami bombę to też nie wypaliła i później dużo złego z tego powodu było.
Pamiętam, że moje ciotki ukrywały Żydówkę z córką. Żydówka, którą ukrywały, nazywała się Lotta Stambułkowa, a jej córka miała na imię Ewa.
Jak się nazywały te ciotki?
Antonina Niedental i Jadwiga Domka. To było w domu u Niedentalowej, w wilii „Róża”. Domkowa tam mieszkała i tam ukrywała tą Żydówkę. Ktoś doniósł na nią, że ona robi zastrzyki, a ona w istocie robiła zastrzyki. Przyszedł Kokot je aresztować i wziął córkę i tą matkę Stambułkową. Wujek Niedental, ten ciotki mąż, był majorem Wojska Polskiego, więc poszedł za nimi do komendanta żandarmerii. On był Austriakiem, a wujek w czasie I wojny światowej służył w armii austriackiej. I wujek zasalutował mu, przywitał się z nim po niemiecku, bo bardzo dobrze znał niemiecki i powiedział, o co mu chodzi, że tu przyszła kobieta z córką, że została zaaresztowana. Aresztował Kokott, więc komendant poszedł do Kokotta, dał mu inne zadanie i powiedział, że on sam przejmie tę sprawę. Wypytał ich o pacierz, więc one tak pięknie mówiły pacierz po polsku i wszystkie tam modlitwy i wujek później opowiadał, że on tak pacierza nie umiał, jak one deklamowały. No i puścił je ten komendant Austriak. Powiedział wujkowi, że on jest Austriakiem, ma żonę i dwoje dzieci i co mu z tego, że zabiją dziesięciu Polaków, jak on nie wróci do rodziny.                
Czy im się udało doczekać bezpiecznie do końca wojny?
Tak, tym się udało. Wyjechały później do Krakowa, a z Krakowa do Izraela. Ale ona pamiętała o tym wszystkim i jak moja mama zginęła tragicznie, to po śmierci ona przysłała dla taty taki czarny sweter wełniany przez ciotkę. Jeszcze mówił ksiądz Kozieja, który był kapelanem AK, że pani Lotta, czyli ta Żydówka pisała do niego i ona wiedziała, że pierwsza córka rodziców spaliła się i zginęła tragicznie oraz że mama też zginęła tragicznie. Także ksiądz mówił, że on o tym nie wiedział, a ona mu napisała stamtąd. Czyli ciotki, nie wiem która, załatwiły z księdzem Kozieją, żeby on je nauczył tych pacierzy. I ona dlatego tak doskonale je znała.  Potem też przez długie lata, dokąd ksiądz żył, utrzymywała z nim kontakt. Jedna, albo obie ciotki zostały w Izraelu  (w Jad Waszem) odznaczone medalem „Sprawiedliwi wśród narodów świata”.
Tato też przekazał mi inną historię. Był taki człowiek, który wraz ze swoim pasierbem obiecywali rodzinom żydowskim, że ich ukryją. Jechali wozem, kazali im wziąć to, co najważniejsze i najcenniejsze, wywozili ich do lasu i zabijali. Za to poniósł śmierć ten ojciec, a pasierb schował się za zasłonę w chwili wykonywania wyroku. Miał on 17 lat, był więc młodym chłopcem. Wyrok wykonywała specjalna drużyna, która tymi sprawami się zajmowała. On się schował, jego nie szukali, bo uznali, że młody może się jeszcze poprawić. Kiedy przyszli wykonać wyrok śmierci, to ten ojciec siedział przy stole w kuchni powiedział tylko: „to już?”. Odczytali mu wyrok i zastrzelili. Jeśli chodzi o wyroki śmierci, to był sąd akowski, złożony z siedmiu osób, wśród nich był i ksiądz, i oni dopiero decydowali o wyroku i za jakie przewinienia.
Tak, aczkolwiek prawa do obrony osoba oskarżona nie miała najczęściej.
Mój tato zasiadał w tym sądzie i kilka osób wybronił za takie mniejsze przewinienia. Miał być wyrok na tego, co wydał Wawrzkiewicza. To był młody chłopak. Później tu miał zginąć taki Karol Kolek, więc też go tato wybronił. Obronił też jakiegoś pana, nazwiska nie pamiętam. Tato powiedział: „Iskra zginął, to ten, jako jego kuzyn nie powinien, żeby dwie matki nie były poszkodowane”. Udało mu się więc obronić kilka osób. Nawet jedną osobę wybronił i później miał nieprzyjemności z tego powodu przez jakiś czas. Został na pewien okres odsunięty od tego sądu, bo ci z AK myśleli, że on ma jakieś powiązania z tą osobą, dlatego ją bronił. Tamten człowiek miał sześć przewinień, ale zrobił też coś dobrego. Tato także był pod kontrolą. Nikt nie mógł sam decydować o wyrokach.             Tato mówił też, że chłopcy (akowcy) siedzieli tu, pod komorą, że czekali na wyjście z pomocą powstańcom warszawskim, a tato miał ich prowadzić. Dowiedzieli się jednak, że Rosjanie strasznie łapią akowców w lasach, że potem ich wywożą, dlatego nie przedostaną się przez te lasy, więc rozkaz został odwołany.
Znałam jeszcze różne historie związane z wojną. Bardzo często po wojnie przychodził i tutaj brał mleko pan Stanisław Krasuski, który jedenaście lat przesiedział na Sybirze za kołem podbiegunowym. Opowiadał o okropnych rzeczach. Kiedy ktoś tam umarł, to ludzie go rozpruwali i co dało się zjeść to wyciągali: wątrobę, płuca, serce. Potem ciało zaszywali sznurkiem. Dokąd było ciało „możliwe”, to go wyprowadzali i podnosili rękę, żeby na tego człowieka jeszcze chleb dostać. To był mróz, więc zakonserwował ciało, a oni jeszcze brali za niego chleb. Mówił, że szczur się nie ostał, bo jedli szczury.
Tato np. opowiadał też, że moja babcia była troszeczkę taka, jak to teraz się mówi, że jest w depresji. Przedtem ją nazywali, że była „melancholiczką”.  Przyszedł Kokott, coś tam zaczął się wypytywać: „Pani mnie zna? Pani mnie zna?” Ona na to: „O, nie widziała d...a słońca, Kokott!”. On jak to usłyszał to zaczął broń „raportować”, a ona akurat wtedy rozmawiała z sąsiadką. Więc jak ten zaczął wyjmować broń to sąsiadka mówi: „Panie! Ona…nie tego”…i sąsiadka wymownie stukała  się w czoło. I dał babci spokój. I tak się babcia uchroniła.                        
Pamiętam również (z opowiadań oczywiście), że gdy taty jeszcze nie było w domu, a Niemcy już opanowali te okolice, to tutaj przez jakiś czas mieszkała, w tamtej części domu, jakaś Niemka, która mówiła po polsku. Potem moja mama za jej pośrednictwem „wykupiła” młodego chłopaka, którego wzięli na roboty do Niemiec, tzn. ludzie zbierali pieniądze za niego i przez mamę przekazali tej kobiecie.  Zawsze udawali się do Potockiego i on się zawsze dołożył, potem właśnie przekazywali pieniądze przez tę  panią do Kokotta i załatwili, że wrócił ten człowiek z Niemiec.
            Opowiem jeszcze taką prawdziwą anegdotę. Niemcy mieszkali tam u sióstr Boromeuszek, a tam też mieszkał ksiądz Kozieja, który był kapelanem AK i jak to przed świętami byli u niego chłopcy, kilku (chyba z pięciu ich było) na spowiedzi. Oni wyszli i ksiądz ich odprowadził do tej bramy, co tam z tyłu kościoła wchodzi i tak przystanął, czekał aż oni odejdą i ich przestanie być słychać, a tu nagle nadeszli Niemcy i ksiądz już nie miał jak uciec. Pytali: „Co tu ksiądz robi?” A on odpowiedział „A tak wyszedłem zobaczyć, co to taki ruch na ulicy”. A to oni robili ruch na ulicy, a tamci chłopcy już odeszli. Skóra cierpła, ale ksiądz wiedział, jak wyjść z sytuacji. Udało się, że wyszli ci chłopcy i ich nie spotkali. Wielkim, oddanym człowiekiem AK, był ksiądz Julian Bąk z Husowa, on wiele pomógł podziemiu. Ksiądz Bąk przechował biskupa Wołaszkiewicza, bo najpierw się tam ukrywał w Husowie, a później go umieścili w Przemyślu i już został tam na stałe i później został biskupem


Post Scriptum. Wywiad z dnia 3 grudnia 2011. Rozmawiają Tomasz Czarny i Wiktor Kula.
Ja chciałam jeszcze uzupełnić, bo powiedziałam, że mój ojciec nie brał udziału w akcjach. Nie brał udziału w akcji „Żołynia", ale uczestniczył w takich akcjach, do których były potrzebne konie, bo on odpowiadał za konie. Ta sytuacja, o której tamtym razem wspominałam – kiedy Niemcy zsiedli z motocykli i pomogli ojcu i jego współpracownikom pchać wozy z ukrytą bronią  - zdarzyła się po akcji „Sarzyna”,  w której tato osobiście brał udział.
Opowiem jeszcze o Adamie Stysiole. Stysioł, pseudonim „Iskra”, to był bardzo dzielny akowiec i jadąc w kierunku Leżajska na rowerze, spotkał Niemców i zaczął strzelać. Oni go postrzelili. On sforsował Wisłok, w jakimś gospodarstwie wziął konia i z powrotem przyjechał, ale niestety osłabł i runął. Następnie mój tato z chłopcami przetransportowali go na bramce do „Bażantarni” i niestety tam nie było można go opatrzyć. Nie dotarł tam żaden lekarz i po dwóch dniach zmarł. Po śmierci pochowali go, bo Niemcy z kolei bardzo go szukali, to na grób przenieśli już drzewo takie starsze, sągi drzewa i on pod tymi sągami leżał. Później go przenieśli do tego dużego grobu akowców[6]. Następnie była taka akcja w Jarosławiu, że jednego z akowców Niemcy postrzelili i zabrali do szpitala do Jarosławia. Tam Niemiec pod karabinem pilnował go, więc tato nawiązał kontakt z tamtym komendantem, żeby go odbili. Okazało się, że tam też był ich jeden człowiek, więc była akcja, żeby ich obydwu odbić. Niestety z tych, co brali udział w akcji jeden został ranny, więc tego łańcuckiego zostawili, a tamtych musieli wziąć. Niemcy widząc, że ten został uznali, że nie był wmieszany w żadną partyzantkę i go wypuścili, tzn. zostawili go bez ochrony, a tam był doktor Dul. On go zapakował na furmankę i przewiózł do Przeworska, a z Przeworska go odebrali nasi i przywieźli. Ten pan nazywał się Sobański. Na nogę kulał i on chyba jeszcze żyje w Przemyślu.                                                                                                                               O tych Kluzach[7].
 Pierwsi uciekinierzy z Oświęcimia to byli Adam i Tadeusz Kluzowie, pan Turczyniak i jeszcze inni. Uciekło ich pięciu, dowiedzieli się, że mają być rozstrzelani, czy iść do gazu, bo oni byli w kuchni, a przy okazji byli też wśród tych, co obszukiwali Żydów. W każdym razie uciekli i dopiero wtedy ludzie tutaj dowiedzieli się, co to znaczy Oświęcim, jakie to jest piekło, bo tak to mówili: Oświęcim, Oświęcim, ale nikt nie wiedział, co tam się dzieje.                         
Jeszcze nie mówiłam, że mama spała na granatach. Trzymała je pod poduszką, że jak Niemcy po nią przyjdą aresztować, to miała rzucić granatami. W czasie pacyfikacji ojciec uszedł z domu, bo został ostrzeżony. Natomiast zostawił papiery. Niemcy zaczęli pytać o ojca, a brat powiedział, że tato wszystko gubi, nawet zgubił zegarek mamy i oni mu uwierzyli i dali mu spokój. Spotkali także robotnika naszego, który spał na strychu. Strych był pozamiatany i on ukrył się tam przed Niemcami pod dwiema wiązkami słomy. Oni kuli bagnetami, ale jakoś to wytrzymał i go nie złapali. Natomiast znaleźli na jego łóżku, jeszcze ciepłym, dokumenty z wojska, książeczkę wojskową i szaleli za nim, szukali, a on pod tą słomą zdołał się ukryć.

Jeszcze mogę powiedzieć o Henryku Puziewiczu „Baturze”, tym pierwszym komendancie, który był u nas w domu już jesienią 1939 roku. Z ojcem się znali przed wojną. Natomiast on był u nas kilka godzin. Rozmawiali razem, a tato go nie poznał, tak był świetnie ucharakteryzowany.
Mój tato załatwiał „lewe” kenkarty  i załatwił między innymi dla Kluzów, oczywiście na inne nazwiska. Przyszedł z nimi pan Turczyniak. On chyba był ze Śląska. Tato załatwił mu kenkartę i dał przed południem,  a w tym samym dniu w nocy on szedł drogami, polami i usłyszał szczęk broni. Skoczył do najbliższego ogrodu za parkan, a tam okazało się, że był batalion żołnierzy niemieckich, a że miał tę lewą  kenkartę to się wylegitymował i powiedział, że był na kawalerce u dziewczyny i jakiś wyrozumiały Niemiec puścił go.
       Ja natomiast jestem ciekawa o losy „Batury”, może cokolwiek w Przemyślu wiedzą. Przyszła taka wiadomość, przyszedł goniec z Przemyśla, że „Baturę” wydał jego adiutant. Po prostu nie umiał się rozliczyć z pieniędzy i „Batura” mu powiedział, że jeżeli się do 48 godzin nie rozliczy, to go ubije pod płotem jak psa. Wtedy ten adiutant miał go z kimś umówić i po prostu wydał Niemcom. Nawet była ochrona, ale była za mała w stosunku do tego, jak byli przygotowani Niemcy i ci akowcy musieli się wycofać. W każdym razie ten goniec przyszedł do nas do domu, dano mu jeść jajecznicę i położono spać, bo był bardzo zmęczony. A tato nawiązał z głównym komendantem łączność i po kilku godzinach poszli tam razem, żeby ten zdał to sprawozdanie. Tato mówił, że to jest za poważna rzecz, aby sam to mógł przyjąć.      Innym takim dzielnym człowiekiem, o którym tamtym razem zapomniałam, był „Oczko”, Tadeusz Krzan.
Dziękujemy serdecznie za wywiady.


Uwaga do tekstu Pani Elżbiety wniesiona przez Pana Wojciecha  Blajera - syna wspominanego Beja w dniu 09 grudnia 2012:
 "W odpowiedzi na piąte pytanie była tam m.in. mowa o dwóch Blajerach z Wysokiej. W obu wypadkach chodzi o Józefa, ur. w 1920 r., syna Jana i Zofii z d. Szpunar. Był on podchorążym AK. pseudonim "Bej". W latach 1944-46 był internowany w Związku Radzieckim, ale (i tu pierwsze sprostowanie) nie na Syberii, choć rzeczywiście była to m.in. kopalnia węgla. W latach 1949-53 był więziony za działalność w WiN. To wtedy podczas śledztwa chodziło m.in. o prasę podziemną. Od 1955 roku mieszkał i pracował w Rzeszowie, zmarł w 2003 r. No i tu drugie sprostowanie: Może ktoś inny z byłych więźniów się rozpił, ale nie on. 

Doskonale rozumiem, że po latach wspomnienia mogą się nakładać i mylić - Państwo zresztą zastrzegają to w różnych miejscach i piszą, że nie było korekt. Jednak trochę głupio robi mi się na myśl, że co najmniej kilkaset osób może teraz przeczytać w książce (a o wiele więcej może znaleźć to w internecie), że mój Ojciec na skutek powojennych przeżyć został alkoholikiem..."

Administratorzy bloga  i pani Elżbieta serdecznie  przepraszają Pana Wojciecha i Rodzinę Jozefa Blajera za pomylkę.  


                               


1 Łańcut- miasto położone na krawędzi Pogórza Karpackiego, stolica przedwojennego powiatu łańcuckiego, będącego częścią województwa lwowskiego. Albigowa wieś nieopodal; J. Kondracki, Geografia fizyczna Polski, Warszawa 1980, s. 198; Z. Szust, Średniowiecze Łańcuta, Katowice 1957, s. 7; A. Borcz, Pierwsze wieki Łańcuta. Topografia, warunki naturalne, komunikacja. (w:) Łańcut Zarys rozwoju przestrzennego od powstania do współczesności pod red. J. Malczewskiego, Łańcut 1999, s. 29.
[2] Placówka to najmniejsza jednostka administacyjna ZWZ AK. System administracyjny ZWZ AK opierał się na przedwojennym podziale terytorialnym, największą jednostką terytorialną stanowił obszar (wielkość kilku województw). Obszary dzieliły się na okręgi (wielkości województwa), te z kolei na obwody (obszar powiatu), te z kolei rozpadały się na rejony (część powiatu) i placówki (obszar jednej gmniny), za T. Czarny, Życie codzienne w okupowanym Łańcucie 1939-1944, praca magisterska w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Łańcucie Zbiory Specjalne, Rzeszów 2007, s . 131-131.
[3]Obwód Łańcut dzielił się na dziesięć placówek: Łańcut-miasto (kryptonim „1”), Leżajsk-miasto (2), Dąbrówki-Czarna (3), Giedlarowa (4), Grodzisko Dolne (5), Kosina (6), Łańcut-wieś (7), Jelna-Wola Zarczycka (8), Żołynia-Rakszawa (9), Kuryłówka-Zasanie (10). Nosił kryptonimy w czasie okupacji Łucja”, „Łabędź”, „Łukasz”, „Łukasz”, „Łosoś”, „Łowy”, „Łozina”, „Borsuki”, „G/d”, „X/37”, „IV/13”, „IV/013”, „U/28”, „R/d, za Armia Krajowa. Rozwój organizacyjny pod red. K. Komorowskiego, Warszawa 1996, s. 6; W. Bonusiak, Ruch oporu w Łańcucie i okolicach podczas II Wojny Światowej (w:) Łańcut. Studia    i szkice z dziejów miasta pod red. W. Bonusiaka, Rzeszów 1997, s. 288

[4] Bataliony Chłopskie- odziały zbrojne związane z ruchem ludowym wyodrębnione z Straży Chłopskiej (SCh), „Chłostra”, przeznaczone do scalenia z AK. W sumie w ramach akcji scaleniowej przeszło 929 żołnierzy Batalionów Chłopskich na terenie powiatu łańcuckiego, zobacz T. Czarny, Życie codzienne..., s. 151.
[5] Jozef Kokott. Jeden z łańcuckich żandarmów. Zobacz, S. Zabierowski, S. Zabierowski, Rzeszowskie pod okupacją hitlerowską, Warszawa 1975, s. 206.
[6] A. Stysioł był oficerem zawodowym z Wojskowego Instytutu Geograficznego. Prowadził zajęcia w szkole podchorążych. Feralnego dnia udawał się na zajęcia praktyczne z oddziałem Józefa Lenara „Piłki”, zobacz J. Pelc Piastowski, W poszukiwaniu zwycięstwa, Biała Podlaska 2006, s. s. 152; A. Pelc, Niektóre wydarzenia w Łańcucie podczas okupacji niemieckiej i PRL-u w świetle prawdy, Łańcut 1998, s. 4.
[7]. J. Wojnarski, Ucieczka z Oświęcimia, „Gazeta Łańcucka”, nr. 2/65, R. 1999, s. 4. Autor artykułu powołuje się na relację więźnia obozu w Oświecimiu Tadeusza Szymańskiego.

1 komentarz: