z Kazimierą
Skomrą rozmawia Magdalena Podwyszyńska
Pani Kazimiera Skora urodziła się 5 lutego 1931 roku w Wysokiej, gdzie mieszka do dziś. Miała zaledwie 8 lat, gdy rozpoczęła się wojna. Mimo tak młodego wieku pamięta wiele szczegółów, których naprawdę lepiej byłoby nie pamiętać. Podzieliła się tym z nami.
Czym zajmowali się
pani rodzice?
Tata - Feliks - pracował na folwarku, w
stadninie koni wyścigowych. Pamiętam, że zawsze w niedziele przyjeżdżał na
obiad na koniu, w takim pięknym mundurze. Byłam taka dumna! Mama gospodarzyła, dbała o naszą ziemię.
U nas biedy nie było. Dużo dostawaliśmy z
folwarku. To były działki pod ziemniaki, buraki. Dostawaliśmy zboże, węgiel na
opał. Myśmy biedy tak naprawdę nie zaznali. Nawet za czasów okupacji.
Jak wyglądało pani
dzieciństwo?
Byłam najstarsza, więc praktycznie
wychowywałam czwórkę rodzeństwa. Mama zawsze musiała pójść w pole, do folwarku…
Tata był w pracy, więc dużo obowiązków wykonywała właśnie ona. Natomiast w domu
wszystko było na mojej głowie. Gdy miałam 4 lata, a siostra roczek,
zostawałyśmy zamknięte, a mama musiała pójść z obiadem do taty, do Albigowej. Podczas
wojny było tak samo. Pamiętam jedną z sytuacji, gdy miałam 11 lat, podczas
zimy. Wróciłam ze szkoły do domu, a dorosłych nie było. Siostra powiedziała, że
przyszedł wojskowy i wywlókł ich, żeby odkopywali drogę na Husów. Mama zaczęła
gotować obiad, ale musiała wszystko zostawić i iść. Ja dokończyłam to za nią,
zapakowałam wszystko i zaniosłam tacie. Trzeba było sobie radzić.
Oprócz tego
siostra chorowała na oczy. Powtarzała: „Mamo, jak ja oślepnę, kto mnie będzie
prowadził?”. Zaczęło się od tego, że u sąsiada było pranie. Mieli sodę do
rozpuszczenia, żeby woda była bardziej miękka, oprócz tego mydło. Ona, jak to
dziecko, biegała, bawiła się i wpadła do balii wypełnionej wodą z tymi środkami. Niestety na twarz, zabrudziła sobie oczy.
Miała ropnie, okropności. Nawet przeszła dwa razy operację w Rzeszowie, ale
coraz to się jej odnawiało i odnawiało. Wtedy tata, wpadł na niezwykły pomysł.
W wielki czwartek wziął tą moją siostrę, nie pamiętam ile ona miała wtedy lat.
Pytała: „Tato, gdzie mnie zabierasz?”. Odpowiedział jej: „Dziecko, ja się
pomodlę do Boga, a ty wyzdrowiejesz”. Wziął zapasowy koc, wtedy były takie
roztopy, wcześnie była ta Wielkanoc. Dużo wody było. Rozebrał ją i zanurzył w
wodzie trzy razy. Modlił się, potem wziął chusteczkę i przemył jej oczy. Ona się
tak strasznie bała, myślała, że tata chce ją utopić. On zaprzeczał i powtarzał,
że chce, żeby wyzdrowiała. W koc ją okręcił, taką, jaka była, taką nagusieńką i
przyniósł do domu, położył pod pierzynę i płacząc, pytał Boga czy go wysłuchał.
I to był cud, prawdziwy cud. Trzy dni później po chorobie nie było śladu, miała
czyste oczy. Mogła chodzić do szkoły. Wcześniej nauczycielka czasem przed
operacją i po operacji nas odwiedzała, bo bardzo lubiła tą moją siostrę. I
później moja siostra też została nauczycielką.
Gdy miała pani 8 lat,
rozpoczęła się wojna. Czy były jakieś przesłanki, że nadchodzi?
Nie było przecież ani radia, ani telewizji.
Skąd mogliśmy wiedzieć, że niedługo rozpocznie się wojna? Żyjemy na wsi, tu
wszystko toczy się inaczej.
Wszystko stało się
nagle?
Tak. Pamiętam, że to był mój pierwszy dzień
akurat szkole. Do naszej nauczycielki przyszedł dyrektor szkoły. Porozmawiali i
rozpłakała się ta kobiecina. Kolejna była inna nauczycielka; wszyscy nagle
posmutnieli, widać było po nich, że stało się coś naprawdę złego. Kazali nam
iść do domu, nie mówiąc nam, co się stało. Dopiero później dowiedzieliśmy się,
że to druga wojna wybuchła.
Jacy byli Niemcy?
Wielu nie pamiętam. Najbardziej wrył mi się
w pamięć Kokott. Właściwie pochodził z Czech, ale służył Rzeszy. Zdecydowanie był
tu najgorszy. Inni nie byli tacy. Niemcy byli… kulturalni. Raz jeden z nich
przyszedł i poprosił, żeby ugotować mu jajko. Mama to zrobiła, chciał zapłacić,
mama nie przyjęła od niego pieniędzy. Ale on powiedział: „Absolutnie!”. Nie
chciał ich z powrotem i koniec. Inni…. Na przykład jak szedł Niemiec, a rosła
sobie trawa, nie poszedł po niej. Ruscy szli na przepadło.
Proszę opowiedzieć o
Kokocie.
On był najgorszy w tym miejscu. W naszym domu
była zameldowana też ciocia. Przeznaczyli ją do Niemiec na roboty, bo była
wolnego stanu. Ona handlowała; nigdy jej nie było. Zapowiedzieli, że, gdy ona się
nie stawi, mnie zabiorą. Zachorowałam. Wtedy Kokott osobiście mnie odwiedził i mierzył
mi temperaturę. Dali nam jeszcze tydzień. Nadal był warunek, żeby ciocia się
stawiła. Nie zrobiła tego. Wtedy mama poprosiła żonę zarządcy folwarku czy by
mnie nie przyjęła, ukryła gdzieś. Państwo byli dla mnie bardzo dobrzy. Do końca
wojny się tam ukrywałam. Opiekowali się mną. Tylko raz przeżyłam gehennę, gdy
wyjechali do rodziny. Byłam ze służącą, gdy przyjechała żandarmeria. Kazała mi
uciekać, ale nie wiedziałam gdzie. Do piwnicy nie, bo mogli czasem zejść po
wino, poza tym bałam się szczurów. Wtedy kazała mi wejść na sosnę. Wdrapałam
się na to drzewo, czułam coś śliskiego, myślałam ze to jakieś gąsienice,
wstrętne robaki. Udało mi się wejść na sam wierzchołek. Siedziałam tam i
siedziałam. Usłyszałam, że odjechali wozem. Służąca kazała mi zejść. Weszłam do
kuchni. Wisiało tam takie małe lusterko, w które spojrzałam. Jak siebie
zobaczyłam to się przestraszyłam. Wyglądałam jak nieboskie stworzenie, cała w
żywicy. Państwo przyjechali, wypytywali co się stało. Pani o mało nie wpadła w
szał ze złości na służącą. Powtarzała, że ukarze ją okrutnie za postawienie mnie w takiej
sytuacji. Gdyby byli z psem, raz dwa by mnie wywąchał, a oni zastrzelili.
Czy Niemcy mieli
swoich konfidentów?
Tutaj
nie było ich wielu, za to w Albigowej - mnóstwo. Ale nasi się ich pozbyli. Tu
konfident długo nie pożył. Sposobów na nich było mnóstwo. Była raz sytuacja, że
ludzie dowiedzieli się – o, jakiś człowiek poszedł do Łańcuta skarżyć żandarmom. Pojechali furmanką, wcześniej naładowawszy tam słomy, żeby mieć
przykrywkę. On już wracał, nikogo w okolicy nie było. Samochodów nie było, nikt
przecież tego nie miał. Było już ciemno, bo to wieczór. Zaszli go od tyłu,
udusili dziada, do wora, pod słomę i wywieźli go gdzieś daleko. Wrzucili go
chyba do jakiegoś stawu, wcześniej do wora przywiązali jakiś ogromny kamień i
utopili. Skończyło się. Zaginął – koniec. Nikt nie wiedział, co się z nim
stało. Długo zdrajca się nie utrzymał.
Czy ktoś z pani
bliskich przeżył obozowy horror?
Z
moich bliskich nikt nie trafił do obozu, na szczęście. Miałam jednak koleżankę,
u której w domu ukrywali się uciekinierzy albo Żydzi. W czwartej klasie,
zagadnęła: „Wiesz co, powiedziałabym ci coś, tylko musisz mi przysiąc, że
nikomu nie powiesz. Złóż palce na krzyż, że nie piśniesz słowa ani w domu, ani
nikomu innemu.”. Ja byłam taka ciekawa
tego, co chce mi powiedzieć, więc zrobiłam, co chciała. „Ale dobrze
przysięgłaś?” – zapytała. Potwierdziłam. Wtedy zaczęła mi mówić ile to u nich
jest broni, ile osób się ukrywa. Byłam w szoku, pytałam czy się nie boją, że
ktoś to odkryje. „Owszem, tata się boi, ale poświecił siebie, nas i pomaga im
jak tylko może”. Bo jej tata był w partyzantce, a ta partyzantka działała też w
Głuchowie. I ona wieczorami przenosiła wiadomości w listach. Nikt jej nie
zaczepiał, przecież taka mała, nikt nie podejrzewał nawet. Miała też wymówkę,
gdyby ktoś miał ją zaczepić. Powtarzała, że idzie do cioci, która faktycznie
nią była, a poza tym też działała w partyzantce. Raz poprosiła mnie, żebym z
nią poszła. Było ciemno wieczorem, bo to była już zima, coraz ciemniej i bała
się iść sama. Zresztą najpierw trzeba było iść do szkoły, dopiero potem
miałyśmy iść do Bażantarni w Głuchowie. Był taki mróz! Śnieg sypał, a my
szłyśmy. Ona zmarzła, pewnie źle się ubrała. A te listy nosiła w majtkach, bo
one były aż do połowy uda. Gdyby chcieli ją przeszukiwać, to by nie znaleźli przecież.
Tak zmarzła, że się posikała z tego wszystkiego (śmiech). I to wszystko
zamokło! Wiadomo, do cioci doszła, z listami, ale z tych listów nic nie
zostało. Ona tak się martwiła, że tata będzie zły. A ja jej to wybijałam z
głowy. „Przecież tak zmarzłaś, że nawet nie poczułaś, co się stało” –
powtarzałam jej. Wtedy się zamartwiałyśmy, dzisiaj wspominam to ze śmiechem.
Jak jeszcze działała
partyzantka?
Bardzo
prężnie. Czasem było tak, że szli do sąsiedniej wsi, tam okradali bogatszych i
tym się bogacili. Ale wiadomo, niektórzy potracili życie, bo w bestialski
sposób rozprawiano się z nimi. Jednego Tejchmana Niemcy przywiązali do
samochodu i wlekli go za tym samochodem aż umarł po prostu.
Jacy byli Rosjanie?
Jak ich pani wspomina?
Oni
byli biednym wojskiem, a my uważaliśmy ich za wyzwolicieli. Jeden raz
przyszedł, sprzedał kufajkę za pół litra wódki. Na drugi dzień znowu przyszedł, żeby mu ją oddać. Pogroził
gwintówką i odszedł. Natomiast dwóch Rosjan stacjonowało u nas, bo to było
blisko szkoły. Jeden nazywał się Mikołaj Cichamir, a drugi Babkov Szyma. Te
nazwiska zapamiętam do końca życia, bo to naprawdę byli wspaniali chłopcy i
dobrzy przede wszystkim. Jak mama gotowała, to tylko się oblizywali. A my razem
z nimi. Potem pojechali na front, gdzieś pod Jasło. I stamtąd Babkov napisał
list, bo on tu miał ukochaną. Umiał mówić i pisać po polsku. Pisał, że długo
już tam sam nie wytrzyma. A jak się poznali? Ojciec tej dziewczyny przyjechał z
Krzemienicy wymienić konia za jałówkę. I była z nim właśnie ona – Helenka. On
się strasznie zakochał w tej Helence. Jeździł tam do niej na koniu, jeździł
przez pół roku, tyle ile oni tu stacjonowali. Tak jeździł, jeździł aż syna
zostawił. Potem, jak się dowiedział, że muszą wyjeżdżać, co on tu wyprawiał! Bił
głową w ścianę, ten Cichamir mu mówił,
żeby przestał, bo ucho sobie rozwali. A Babkov mu odpowiedział, że on się
zabije, bo nie wie czy będzie mógł wrócić do Helenki. I już z Jasła napisał do
Helenki, żeby dała znać, co się dzieje. Powiadomiła go, że urodziła syna.
Babkov tak strasznie chciał tego syna zobaczyć! Ale nie pozwolili mu przyjechać.
Potem, jak Cichamir wracał z Niemiec, przyjechał tu na koniu i powiedział nam,
że tamten się zabił z tej niemocy, że nie może przyjechać do ukochanej.
Powiadomił nas jak swoich. Tych dwóch było naprawdę wyjątkowych. Babkov był też
lekarzem, nawet moją mamę wyleczył z dolegliwości tarczycowych. Robił jej takie
masaże, maściami, wszystko zniknęło. Naprawdę wyjątkowo dobrze ich wspominam.
Co działo się z
Żydami mieszkającymi tutaj?
Kokot
się ich pozbywał, głównie Żydów, choć innych też. Zawsze będę pamiętać jedno
wydarzenie… Zawsze mam to w oczach. Za naszym ogrodem, kawałek dalej, stał
żydowski dom. Był stary Lejba, Herszek, Dopka i Senia oraz Sabinka. Myśmy, jako
dzieci, chodzili tam do nich się bawić. W 1940 roku przyjechali po całą rodzinę
furmanką. Ja akurat byłam w wygódce, jak to na wsi, stamtąd wszystko widziałam.
Przez szparę zerkałam, zastanawiałam się, co tam się będzie działo. Byłam
ciekawska, jak to dziewięcioletnie dziecko. Wywlekli ich z domu. Ta malutka tak
płakała, miała przecież 2 latka. Niemiec się wściekł, złapał ją za nóżki. Uderzył
tym małym ciałkiem o coś ciężkiego i twardego, rzucił matce, która zemdlała.
Nieustannie mam to przed oczami. Pojechali, a ja weszłam do domu i płakałam. Trzymałam
rękę na ustach, bo bałam się, żeby ten gestapowiec mnie nie usłyszał. Tyle lat minęło, a ja to wszystko pamiętam.
Jak pani pamięta
koniec wojny?
Był
straszny. Przyszedł do nas Niemiec, żeby mu pożyczyć patelnię. Kupił też jajka
i tak w okolicy był sobie przez 4 dni. Później już wiedzieliśmy, że nadchodzą
Rosjanie. Tata wykopał dla nas taki schron, w ogrodzie. Naładował tam blachy,
jakby tam wpadła bomba czy jakiś pocisk to żeby się to nie zawaliło. Ten
Niemiec do nas przyszedł, bo widział, że coś się dzieje. Oddał patelnię, mama
wyszła z siostrą na rękach, ja stałam za mamą
i zaglądałam, co też on zrobi. On wyciągnął zza pasa granat. Już miał
chyba rzucić do tego dołu, pewnie chciał się zemścić. Mama położyła siostrę,
uklęknęła i zaczęła go prosić, żeby tego nie robił, darował nam życie. Mówiła po
polsku, może zrozumiał. Popatrzył się, zastanowił i schował ten granat do
kieszeni. Odszedł. Wtedy naprawdę przeżyłyśmy grozę, bo przez całą wojnę nam
się udawało, miałybyśmy zginać właśnie wtedy?
Jak wyglądały czasy
powojenne?
Bieda
była, ogromna. Nie można było nic dostać. Jak mama zanosiła mleko do mleczarni,
dostawała punkty. Wtedy dali jej taki pled okropny. Gryzł jak nieszczęście,
odkryłam dlaczego. Zrobiony był z włosów – ludzkich. Różne rzeczy z tego
produkowali. Tak samo było z mydłem. Od niego ludzie strasznie dostawali wszy, to
była prawdziwa plaga. To wszystko pochodziło z Oświęcimia, tam robili takie
bestialskie rzeczy*.
Jak zachowywała się
nowa władza w tych okolicach?
Tamta władza była czasami lepsza niż obecna. Dało się wszystko załatwić. Tutaj,
obok domu, biegła linia wysokiego napięcia. Raz słup się przechylił i to wszystko
było już tak blisko, bardzo nachylone. Wiatr hulał niesamowicie, druty się
schodziły, musiałam uciekać z rodzeństwem. Poszłam na drugi dzień do
elektrowni, zbyli mnie. Ich to nie obchodziło. A poszłam do komitetu, to w
niedzielę przyjechali i wszystko zrobili.
Jak dzisiaj pani się
odnosi do wydarzeń z wojny?
Często
to do mnie wraca, bardzo. Zwłaszcza, gdy jestem sama i rozmyślam. Złe rzeczy
się bardzo długo pamięta, bo dobre przemijają. W człowieku to będzie siedziało
do końca życia. We mnie to istnieje i tak będzie.
Tylko
strach. To mi zostało. Gdy cokolwiek upada, tłucze się,to ja już drżę, a wszyscy pytają:
„Czemu tak się przestraszyłaś?”. Tego się nie pozbędę. Nawet na byle pukanie w
głowie rodzi się myśl, że to oni.
Rozmawiała Magdalena
Podwyszyńska
*)W odpowiedzi na pytanie "Jak wyglądały czasy powojenne?" pani Kazimiera przytacza potoczną, aczkolwiek nieprawdziwą opinię krążącą wówczas po wsiach o tym, że wszawica pleniła się z powodu używania mydła produkowanego w Oświęcimiu na bazie ludzkiego tłuszczu.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńPanie "ANIMATOR" - jeśli wie Pan lepiej jak było to dlaczego Pan nie udzielił wywiadu tylko się śmiesznie wymądrza??
OdpowiedzUsuńSugerował bym wnikliwe zapoznanie się z prawdziwa historia ludzi którzy to przeżyli a nie zajmować się szerzeniem spekulacji!!
loko
OdpowiedzUsuńczy naprawdę sądzisz że życie seksualne wszy zależne jest od rodzaju używanego mydła?
Nie było moim zamiarem wymądrzanie się , ani rozśmieszanie kogokolwiek. Swoją drogą ciekawi mnie co śmiesznego widzisz w mojej wypowiedzi.Ja nie przeczę, że robiono mydło na bazie ludzkiego tłuszczu, ja tylko nie widzę związku jakości mydła z rozrodczością wszy. Wszawica została opanowana z chwilą wprowadzenia odpowiednich środków owadobójczych ( słynne DDT i ocet sabadilowy) Czyż nie?
A proszę mi odpowiedzieć czy. tu najistotniejsze są. Wszy?
OdpowiedzUsuńZdecydowanie nie były wszy najważniejsze. Dlaczego więc tak napastliwy ton Twojej loko wypowiedzi? Ale dziękuję Ci za sugestie. Nie szerzymy tu i nie będziemy szerzyć spekulacji.
Usuń