poniedziałek, 19 grudnia 2011

Kazimiera Skomra. Złe rzeczy się długo pamięta, dobre przemijają


z Kazimierą Skomrą rozmawia Magdalena Podwyszyńska


Pani Kazimiera Skora urodziła się 5 lutego 1931 roku w Wysokiej, gdzie mieszka do dziś. Miała zaledwie 8 lat, gdy rozpoczęła się wojna. Mimo tak młodego wieku pamięta wiele szczegółów, których naprawdę lepiej byłoby nie pamiętać. Podzieliła się tym z nami.


Czym zajmowali się pani rodzice?

      Tata - Feliks - pracował na folwarku, w stadninie koni wyścigowych. Pamiętam, że zawsze w niedziele przyjeżdżał na obiad na koniu, w takim pięknym mundurze. Byłam taka dumna! Mama gospodarzyła, dbała o naszą  ziemię.
 U nas biedy nie było. Dużo dostawaliśmy z folwarku. To były działki pod ziemniaki, buraki. Dostawaliśmy zboże, węgiel na opał. Myśmy biedy tak naprawdę nie zaznali. Nawet za czasów okupacji.

Jak wyglądało pani dzieciństwo?

   Byłam najstarsza, więc praktycznie wychowywałam czwórkę rodzeństwa. Mama zawsze musiała pójść w pole, do folwarku… Tata był w pracy, więc dużo obowiązków wykonywała właśnie ona. Natomiast w domu wszystko było na mojej głowie. Gdy miałam 4 lata, a siostra roczek, zostawałyśmy zamknięte, a mama musiała pójść z obiadem do taty, do Albigowej. Podczas wojny było tak samo. Pamiętam jedną z sytuacji, gdy miałam 11 lat, podczas zimy. Wróciłam ze szkoły do domu, a dorosłych nie było. Siostra powiedziała, że przyszedł wojskowy i wywlókł ich, żeby odkopywali drogę na Husów. Mama zaczęła gotować obiad, ale musiała wszystko zostawić  i iść. Ja dokończyłam to za nią, zapakowałam wszystko i zaniosłam tacie. Trzeba było sobie radzić.
   Oprócz tego siostra chorowała na oczy. Powtarzała: „Mamo, jak ja oślepnę, kto mnie będzie prowadził?”. Zaczęło się od tego, że u sąsiada było pranie. Mieli sodę do rozpuszczenia, żeby woda była bardziej  miękka, oprócz tego mydło. Ona, jak to dziecko, biegała, bawiła się i wpadła do balii  wypełnionej wodą z tymi środkami.  Niestety na twarz, zabrudziła sobie oczy. Miała ropnie, okropności. Nawet przeszła dwa razy operację w Rzeszowie, ale coraz to się jej odnawiało i odnawiało. Wtedy tata, wpadł na niezwykły pomysł. W wielki czwartek wziął tą moją siostrę, nie pamiętam ile ona miała wtedy lat. Pytała: „Tato, gdzie mnie zabierasz?”. Odpowiedział jej: „Dziecko, ja się pomodlę do Boga, a ty wyzdrowiejesz”. Wziął zapasowy koc, wtedy były takie roztopy, wcześnie była ta Wielkanoc. Dużo wody było. Rozebrał ją i zanurzył w wodzie trzy razy. Modlił się, potem wziął chusteczkę i przemył jej oczy. Ona się tak strasznie bała, myślała, że tata chce ją utopić. On zaprzeczał i powtarzał, że chce, żeby wyzdrowiała. W koc ją okręcił, taką, jaka była, taką nagusieńką       i przyniósł do domu, położył pod pierzynę i płacząc, pytał Boga czy go wysłuchał. I to był cud, prawdziwy cud. Trzy dni później po chorobie nie było śladu, miała czyste oczy. Mogła chodzić do szkoły. Wcześniej nauczycielka czasem przed operacją i po operacji nas odwiedzała, bo bardzo lubiła tą moją siostrę. I później moja siostra też została nauczycielką.


Gdy miała pani 8 lat, rozpoczęła się wojna. Czy były jakieś przesłanki, że nadchodzi?

   Nie było przecież ani radia, ani telewizji. Skąd mogliśmy wiedzieć, że niedługo rozpocznie się wojna? Żyjemy na wsi, tu wszystko toczy się inaczej.

Wszystko stało się nagle?

    Tak. Pamiętam, że to był mój pierwszy dzień akurat szkole. Do naszej nauczycielki przyszedł dyrektor szkoły. Porozmawiali i rozpłakała się ta kobiecina. Kolejna była inna nauczycielka; wszyscy nagle posmutnieli, widać było po nich, że stało się coś naprawdę złego. Kazali nam iść do domu, nie mówiąc nam, co się stało. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że to druga wojna wybuchła.

Jacy byli Niemcy?

   Wielu nie pamiętam. Najbardziej wrył mi się w pamięć Kokott. Właściwie pochodził z Czech, ale służył Rzeszy. Zdecydowanie był tu najgorszy. Inni nie byli tacy. Niemcy byli… kulturalni. Raz jeden z nich przyszedł i poprosił, żeby ugotować mu jajko. Mama to zrobiła, chciał zapłacić, mama nie przyjęła od niego pieniędzy. Ale on powiedział: „Absolutnie!”. Nie chciał ich z powrotem    i koniec. Inni…. Na przykład jak szedł Niemiec, a rosła sobie trawa, nie poszedł po niej. Ruscy szli na przepadło.

Proszę opowiedzieć o Kokocie.

    On był najgorszy w tym miejscu. W naszym domu była zameldowana też ciocia. Przeznaczyli ją do Niemiec na roboty, bo była wolnego stanu. Ona handlowała; nigdy jej nie było. Zapowiedzieli, że, gdy ona się nie stawi, mnie zabiorą. Zachorowałam. Wtedy Kokott osobiście mnie odwiedził i mierzył mi temperaturę. Dali nam jeszcze tydzień. Nadal był warunek, żeby ciocia się stawiła. Nie zrobiła tego. Wtedy mama poprosiła żonę zarządcy folwarku czy by mnie nie przyjęła, ukryła gdzieś. Państwo byli dla mnie bardzo dobrzy. Do końca wojny się tam ukrywałam. Opiekowali się mną. Tylko raz przeżyłam gehennę, gdy wyjechali do rodziny. Byłam ze służącą, gdy przyjechała żandarmeria. Kazała mi uciekać, ale nie wiedziałam gdzie. Do piwnicy nie, bo mogli czasem zejść po wino, poza tym bałam się szczurów. Wtedy kazała mi wejść na sosnę. Wdrapałam się na to drzewo, czułam coś śliskiego, myślałam ze to jakieś gąsienice, wstrętne robaki. Udało mi się wejść na sam wierzchołek. Siedziałam tam i siedziałam. Usłyszałam, że odjechali wozem. Służąca kazała mi zejść. Weszłam do kuchni. Wisiało tam takie małe lusterko, w które spojrzałam. Jak siebie zobaczyłam to się przestraszyłam. Wyglądałam jak nieboskie stworzenie, cała w żywicy. Państwo przyjechali, wypytywali co się stało. Pani  o mało nie wpadła w szał ze złości na służącą. Powtarzała, że ukarze ją  okrutnie za postawienie mnie w takiej sytuacji. Gdyby byli z psem, raz dwa by mnie wywąchał, a oni zastrzelili.


Czy Niemcy mieli swoich konfidentów?

Tutaj nie było ich wielu, za to w Albigowej - mnóstwo. Ale nasi się ich pozbyli. Tu konfident długo nie pożył. Sposobów na nich było mnóstwo. Była raz sytuacja, że ludzie dowiedzieli się – o, jakiś człowiek poszedł do Łańcuta skarżyć żandarmom. Pojechali furmanką, wcześniej naładowawszy tam słomy, żeby mieć przykrywkę. On już wracał, nikogo w okolicy nie było. Samochodów nie było, nikt przecież tego nie miał. Było już ciemno, bo to wieczór. Zaszli go od tyłu, udusili dziada, do wora, pod słomę i wywieźli go gdzieś daleko. Wrzucili go chyba do jakiegoś stawu, wcześniej do wora przywiązali jakiś ogromny kamień i utopili. Skończyło się. Zaginął – koniec. Nikt nie wiedział, co się z nim stało. Długo zdrajca się nie utrzymał.

Czy ktoś z pani bliskich przeżył obozowy horror?

Z moich bliskich nikt nie trafił do obozu, na szczęście. Miałam jednak koleżankę, u której w domu ukrywali się uciekinierzy albo Żydzi. W czwartej klasie, zagadnęła: „Wiesz co, powiedziałabym ci coś, tylko musisz mi przysiąc, że nikomu nie powiesz. Złóż palce na krzyż, że nie piśniesz słowa ani w domu, ani nikomu innemu.”.  Ja byłam taka ciekawa tego, co chce mi powiedzieć, więc zrobiłam, co chciała. „Ale dobrze przysięgłaś?” – zapytała. Potwierdziłam. Wtedy zaczęła mi mówić ile to u nich jest broni, ile osób się ukrywa. Byłam w szoku, pytałam czy się nie boją, że ktoś to odkryje. „Owszem, tata się boi, ale poświecił siebie, nas i pomaga im jak tylko może”. Bo jej tata był w partyzantce, a ta partyzantka działała też w Głuchowie. I ona wieczorami przenosiła wiadomości w listach. Nikt jej nie zaczepiał, przecież taka mała, nikt nie podejrzewał nawet. Miała też wymówkę, gdyby ktoś miał ją zaczepić. Powtarzała, że idzie do cioci, która faktycznie nią była, a poza tym też działała w partyzantce. Raz poprosiła mnie, żebym z nią poszła. Było ciemno wieczorem, bo to była już zima, coraz ciemniej i bała się iść sama. Zresztą najpierw trzeba było iść do szkoły, dopiero potem miałyśmy iść do Bażantarni w Głuchowie. Był taki mróz! Śnieg sypał, a my szłyśmy. Ona zmarzła, pewnie źle się ubrała. A te listy nosiła w majtkach, bo one były aż do połowy uda. Gdyby chcieli ją przeszukiwać, to by nie znaleźli przecież. Tak zmarzła, że się posikała    z tego wszystkiego (śmiech). I to wszystko zamokło! Wiadomo, do cioci doszła, z listami, ale z tych listów nic nie zostało. Ona tak się martwiła, że tata będzie zły. A ja jej to wybijałam z głowy. „Przecież tak zmarzłaś, że nawet nie poczułaś, co się stało” – powtarzałam jej. Wtedy się zamartwiałyśmy, dzisiaj wspominam to ze śmiechem.

Jak jeszcze działała partyzantka?

Bardzo prężnie. Czasem było tak, że szli do sąsiedniej wsi, tam okradali bogatszych i tym się bogacili. Ale wiadomo, niektórzy potracili życie, bo w bestialski sposób rozprawiano się z nimi. Jednego Tejchmana Niemcy przywiązali do samochodu i wlekli go za tym samochodem aż umarł po prostu.

Jacy byli Rosjanie? Jak ich pani wspomina?

Oni byli biednym wojskiem, a my uważaliśmy ich za wyzwolicieli. Jeden raz przyszedł, sprzedał kufajkę za pół litra wódki. Na drugi dzień znowu  przyszedł, żeby mu ją oddać. Pogroził gwintówką i odszedł. Natomiast dwóch Rosjan stacjonowało u nas, bo to było blisko szkoły. Jeden nazywał się Mikołaj Cichamir, a drugi Babkov Szyma. Te nazwiska zapamiętam do końca życia, bo to naprawdę byli wspaniali chłopcy i dobrzy przede wszystkim. Jak mama gotowała, to tylko się oblizywali. A my razem z nimi. Potem pojechali na front, gdzieś pod Jasło. I stamtąd Babkov napisał list, bo on tu miał ukochaną. Umiał mówić i pisać po polsku. Pisał, że długo już tam sam nie wytrzyma. A jak się poznali? Ojciec tej dziewczyny przyjechał z Krzemienicy wymienić konia za jałówkę. I była z nim właśnie ona – Helenka. On się strasznie zakochał w tej Helence. Jeździł tam do niej na koniu, jeździł przez pół roku, tyle ile oni tu stacjonowali. Tak jeździł, jeździł aż syna zostawił. Potem, jak się dowiedział, że muszą wyjeżdżać, co on tu wyprawiał! Bił  głową w ścianę, ten Cichamir mu mówił, żeby przestał, bo ucho sobie rozwali. A Babkov mu odpowiedział, że on się zabije, bo nie wie czy będzie mógł wrócić do Helenki. I już z Jasła napisał do Helenki, żeby dała znać, co się dzieje. Powiadomiła go, że urodziła syna. Babkov tak strasznie chciał tego syna zobaczyć! Ale nie pozwolili mu przyjechać. Potem, jak Cichamir  wracał  z  Niemiec, przyjechał  tu  na koniu    i powiedział nam, że tamten się zabił z tej niemocy, że nie może przyjechać do ukochanej. Powiadomił nas jak swoich. Tych dwóch było naprawdę wyjątkowych. Babkov był też lekarzem, nawet moją mamę wyleczył z dolegliwości tarczycowych. Robił jej takie masaże, maściami, wszystko zniknęło. Naprawdę wyjątkowo dobrze ich wspominam.

Co działo się z Żydami mieszkającymi tutaj?

Kokot się ich pozbywał, głównie Żydów, choć innych też. Zawsze będę pamiętać jedno wydarzenie… Zawsze mam to w oczach. Za naszym ogrodem, kawałek dalej, stał żydowski dom. Był stary Lejba, Herszek, Dopka i Senia oraz Sabinka. Myśmy, jako dzieci, chodzili tam do nich się bawić. W 1940 roku przyjechali po całą rodzinę furmanką. Ja akurat byłam w wygódce, jak to na wsi, stamtąd wszystko widziałam. Przez szparę zerkałam, zastanawiałam się, co tam się będzie działo. Byłam ciekawska, jak to dziewięcioletnie dziecko. Wywlekli ich z domu. Ta malutka tak płakała, miała przecież 2 latka. Niemiec się wściekł, złapał ją za nóżki. Uderzył tym małym ciałkiem o coś ciężkiego       i twardego, rzucił matce, która zemdlała. Nieustannie mam to przed oczami. Pojechali, a ja weszłam do domu i płakałam. Trzymałam rękę na ustach, bo bałam się, żeby ten gestapowiec mnie nie usłyszał. Tyle lat minęło, a ja  to wszystko pamiętam.

Jak pani pamięta koniec wojny?

Był straszny. Przyszedł do nas Niemiec, żeby mu pożyczyć patelnię. Kupił też jajka i tak w okolicy był sobie przez 4 dni. Później już wiedzieliśmy, że nadchodzą Rosjanie. Tata wykopał dla nas taki schron, w ogrodzie. Naładował tam blachy, jakby tam wpadła bomba czy jakiś pocisk to żeby się to nie zawaliło. Ten Niemiec do nas przyszedł, bo widział, że coś się dzieje. Oddał patelnię, mama wyszła z siostrą na rękach, ja stałam za mamą    i zaglądałam, co też on zrobi. On wyciągnął zza pasa granat. Już miał chyba rzucić do tego dołu, pewnie chciał się zemścić. Mama położyła siostrę, uklęknęła i zaczęła go prosić, żeby tego nie robił, darował nam życie. Mówiła  po polsku, może zrozumiał. Popatrzył się, zastanowił i schował ten granat do kieszeni. Odszedł. Wtedy naprawdę przeżyłyśmy grozę, bo przez całą wojnę nam się udawało, miałybyśmy zginać właśnie wtedy?

Jak wyglądały czasy powojenne?

Bieda była, ogromna. Nie można było nic dostać. Jak mama zanosiła mleko do mleczarni, dostawała punkty. Wtedy dali jej taki pled okropny. Gryzł jak nieszczęście, odkryłam dlaczego. Zrobiony był z włosów – ludzkich. Różne rzeczy z tego produkowali. Tak samo było z mydłem. Od niego ludzie strasznie dostawali wszy, to była prawdziwa plaga. To wszystko pochodziło z Oświęcimia, tam robili takie bestialskie rzeczy*.

Jak zachowywała się nowa władza w tych okolicach?

Tamta  władza była czasami  lepsza niż obecna. Dało się wszystko załatwić. Tutaj, obok domu, biegła linia wysokiego napięcia. Raz słup się przechylił i to wszystko było już tak blisko, bardzo nachylone. Wiatr hulał niesamowicie, druty się schodziły, musiałam uciekać z rodzeństwem. Poszłam na drugi dzień do elektrowni, zbyli mnie. Ich to nie obchodziło. A poszłam do komitetu, to w niedzielę przyjechali i wszystko zrobili.

Jak dzisiaj pani się odnosi do wydarzeń z wojny?

Często to do mnie wraca, bardzo. Zwłaszcza, gdy jestem sama i rozmyślam. Złe rzeczy się bardzo długo pamięta, bo dobre przemijają. W człowieku to będzie siedziało do końca życia. We mnie to istnieje i tak będzie.
Tylko strach. To mi zostało. Gdy cokolwiek upada, tłucze się,to  ja już drżę,    a wszyscy pytają: „Czemu tak się przestraszyłaś?”. Tego się nie pozbędę. Nawet na byle pukanie w głowie rodzi się myśl, że to oni.

Rozmawiała Magdalena Podwyszyńska

6 komentarzy:

  1. *)W odpowiedzi na pytanie "Jak wyglądały czasy powojenne?" pani Kazimiera przytacza potoczną, aczkolwiek nieprawdziwą opinię krążącą wówczas po wsiach o tym, że wszawica pleniła się z powodu używania mydła produkowanego w Oświęcimiu na bazie ludzkiego tłuszczu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Panie "ANIMATOR" - jeśli wie Pan lepiej jak było to dlaczego Pan nie udzielił wywiadu tylko się śmiesznie wymądrza??
    Sugerował bym wnikliwe zapoznanie się z prawdziwa historia ludzi którzy to przeżyli a nie zajmować się szerzeniem spekulacji!!

    OdpowiedzUsuń
  4. loko
    czy naprawdę sądzisz że życie seksualne wszy zależne jest od rodzaju używanego mydła?
    Nie było moim zamiarem wymądrzanie się , ani rozśmieszanie kogokolwiek. Swoją drogą ciekawi mnie co śmiesznego widzisz w mojej wypowiedzi.Ja nie przeczę, że robiono mydło na bazie ludzkiego tłuszczu, ja tylko nie widzę związku jakości mydła z rozrodczością wszy. Wszawica została opanowana z chwilą wprowadzenia odpowiednich środków owadobójczych ( słynne DDT i ocet sabadilowy) Czyż nie?

    OdpowiedzUsuń
  5. A proszę mi odpowiedzieć czy. tu najistotniejsze są. Wszy?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdecydowanie nie były wszy najważniejsze. Dlaczego więc tak napastliwy ton Twojej loko wypowiedzi? Ale dziękuję Ci za sugestie. Nie szerzymy tu i nie będziemy szerzyć spekulacji.

      Usuń