piątek, 16 marca 2012

Jan Duda. Śmierć w ostatniej sekundzie

z Janem Dudą rozmawiają: Gabriela Dybaś, Anna Michna – Rusin i Maria Widera – Zielonka
Znane powiedzenie głosi: „nie ma sprawiedliwości na tym świecie”. Są bowiem sprawcy, którzy nigdy nie zostaną ukarani, oraz ofiary, które nigdy nie zostaną należycie uczczone. Podczas II wojny światowej było ich miliony. Jedną z nich był osiemnastoletni Józek. O tragicznej śmierci brata, zabitego przez psychopatę spod znaku SS oraz o innych wydarzeniach ze swojego trudnego dzieciństwa opowiedział nam pan Jan Duda – mieszkaniec Łańcuta, pochodzący z ziemi jarosławskiej.       


Panie Janie, gdy wybuchła wojna był Pan 6-letnim chłopcem. Czy zdawał Pan sobie sprawę z tego, co się tak naprawdę dzieje?
Zdawałem sobie sprawę. Widziałem jak Jarosław był bombardowany, Morawsko, gdzie mieszkaliśmy było oddalone tylko o 7 kilometrów, więc to się działo prawie na naszych oczach.
Później za okupacji, jak miałem 11 lat, razem z Władkiem, średnim bratem chodziliśmy do Jarosławia. Ojciec tam miał kuzynkę, która pracowała w sztabie na Głęboce z wojskiem hitlerowskim, bo w 1943 r. to naszego wojska już nie było tam. Przez tą moją ciotkę, ojciec nosił różnokolorowe płótna  tzw. fany. Za okupacji ludzie te płótna odkupywali na rozmaite poszwy, odzież, na co się dało. Co ciotka tam porabiała w koszarach nie wiem dokładnie, najprawdopodobniej była praczką. Dogadywała się tam z jednym Niemcem i przez to te rzeczy mogła wynosić. Do Jarosławia częściej chodził mój brat Władek ,ja byłem tylko raz. Zimową porą to się obwijał w te płótna, które nosił od ciotki i szedł do domu przez pola 7 kilometrów.
Czy takie przenoszenie rzeczy było bezpieczne? Czy były jakieś kontrole po drodze?
Kontrole były tylko jak wychodziło się z miasta. Koszary były tam, gdzie dziś- za stacją kolejową.  [Ludzie] stamtąd się spodziewali, że Niemiec może zahaczyć, ale na dziecko nikt nie zwracał uwagi, Władek miał wtedy 14 lat. Drogę znaliśmy na wylot. Można było bezpiecznie przejść w nocy przez pola,  przez las i nikt nie zaczepiał, nie baliśmy się, że nas okradną. I tak się handlowało. Przyjechał raz do nas jeden krakowiak na handel, Józek (najstarszy brat)w tym czasie szedł ze stacji. Przyjechali razem , z tym, że Józka zatrzymał kolega w Muninie i tam prawie godzinę spędzili razem. Dosyć dużo śniegu w tym czasie było, ten krakowiak, który do nas na handel jeździł, uszedł kawał, ze 2 km od Muniny, do Morawska miał jeszcze  4 km , ale w połowie drogi padł i leżał w śniegu. To już było w nocy, wszędzie ciemno, na szczęście Józek szedł i zobaczył, że on leży i pomógł mu dotrzeć do nas do domu. Krakowiak przywoził kiełbasę na handel a od nas brał mąkę. Po tamtym wypadku już się u nas nie pojawił, nie wiem co się z nim działo.
Czy ktoś z Pana krewnych lub sąsiadów działał w partyzantce?
Mój Tata, u nas  był zresztą dom narad. Do partyzantki należeli też moi krewni: Władysław Duda (mąż mojej kuzynki) i jego brat- Ludwik Duda, mój wuj- brat Mamy- Józef Motowidełko, i nasz sąsiad, Józef Karaś. Ja byłem bardzo żywym chłopakiem, wszystko mnie interesowało, więc wszystko, o czym się naradzali, podsłuchiwałem. Mogłem słuchać i patrzeć, ale nie miałem prawa zabierać  głosu. Od początku interesowała mnie  broń.
Raz niedaleko, ze 20 m od domu zobaczyłem, że leżą 4 kable- 2 czerwone i dwa czarne- to były kable od niemieckiego telefonu. Ja wiele nie myśląc te kable przeciąłem siekierą. Pochwaliłem się w domu, mamie, bo byłem takim synkiem małym, co lubił wszystko wypaplać. Mama się przeraziła, powiedziała, że jakby Niemiec zobaczył, to już bym nie żył.  Ja te kable przeciąłem niedługo, ze 2 godziny  przed  tym, jak front przechodził  przez wieś (ok. godziny  14), wojsko się już wycofywało.
Do partyzantki należał też mąż mojej kuzynki,  Władysław Duda, który był później, po wojnie więziony w Rosji. Zabrali go spod lasu łowieckiego (wieś Łowce), na jesieni 1945 roku.  Najpierw wzięli  do Przemyśla, na Bakończyce (bocznica kolejowa, z której odchodziły pociągi z zesłańcami) a stamtąd już poszedł za Ural. 4 lata był w Świerdłowsku (obecnie Jekaterynburg), w okolicy miasta znajdowały się obozy jenieckie nr 231 i nr 523 dla obywateli Polski, którzy zostali aresztowani w latach 1944–45 i byli przetrzymywani bez wyroku w obozach NKWD–MWD ZSRR jako internowani. Z tego, co mówił szwagier w obozie było ok. 3000 osób z Polski. Więźniowie mieszkali w lesie pod miastem. Jak szwagier wspominał, głód był okropny. Nie dawano im jedzenia, a zupy gotowali z trawy albo pokrzyw. Władysław ciężko chorował na czerwonkę, na tyfus brzuszny i malarię. Zmarł w 1991 roku.
Czy w czasie pobytu na zesłaniu rodzina miała ze szwagrem jakiś kontakt?
Przez pierwsze dwa lata nie. Potem pisał do żony, ale to był niewielki kontakt,  tylko 2 listy. Julia została z dwójką dzieci: z córką Krysią i synem Bolkiem. Jak Władysława zabrali, to była w ciąży z najmłodszym dzieckiem- Józkiem, który urodził się dwa miesiące później. Szwagier w Swierdłowsku zrobił dla swoich dzieci podarunki-  różaniec z chleba i wygrawerowaną papierośnicę z aluminiowych naczyń kuchennych. Kontakt z żoną był możliwy dzięki wielkiej protekcji i pomocy kierownika szkoły,  Zdzisława Kseka, który razem z Władkiem był wywieziony, ale wrócił wcześniej- po dwóch latach. Dzięki temu, że był wykształcony, wiedział gdzie się zwrócić, do kogo pisać i przez ambasadę udało mu się uzyskać zgodę na wysłanie tych dwóch listów do Władysława.
Panie Janie, czy może Pan opowiedzieć coś więcej swoim domu?  Wiemy, że było to miejsce szczególne.
Nasz  dom był szczęśliwy i nieszczęśliwy zarazem. W czasie pierwszej wojny światowej  był tutaj magazyn ruskiego wojska. Ruskie tu mieszkali w 1914 roku. Mama miała w tym czasie 7 lat. Opowiadała mi, że magazynowali tu różne rzeczy dla wojska: i chustki i szynkę w beczkach (tzw. solówkę) i cukierki takiej firmy, Osam się nazywała. Morawsko w tym czasie było niewielkie, wioska liczyła kilkanaście domów . 
 Niezrównany twórca makiet

A rodzina mamy dostawała coś z tych magazynowanych rzeczy?
Mama opowiadała, że jak zimową porą siedziała na piecu to jej tam cukierki rzucali, ładne jakieś pudełka, chustki dawali, bo  przecież dzieckiem była. Ruscy wtedy źli nie byli, walczyli
o Przemyśl. Rodzice mi opowiadali, że jak się od nas wyprowadzali to wychodzili z płaczem, bo już wiedzieli, że jak pójdą, to koniec, przepadli. Tak było za pierwszej wojny, to wiem z opowiadań. Drugą wojnę już pamiętam.
Jak Niemcy kwaterowali we wsi, przez tydzień czasu mieszkali u nas w stodole, we czterech , Hitlerjugend. To była banda oprychów, zwyrodnialców, wychowywana często bez ojca, matki. Każdy z nich chodził z bronią: z rewolwerem, bagnetem, automatem. Raz jak szedłem po sieczkę do stodoły, otworzyłem drzwi, jeden z nich się nie spodziewał kto to idzie, więc skoczył z automatem, ale że mnie zobaczył z koszem, to opuścił broń, stał i patrzył co ja robię. Szybko zabrałem, co miałem zabrać i poszedłem.
W pobliżu naszego domu doszło do wielkiej tragedii, tu zginął  mój najstarszy brat, Józef. Miał wtedy  18 lat. W 1943 roku zabrali go do Stalowej Woli jako junaka.  Co miesiąc, co dwa przyjeżdżał do domu. Kiedy 26 sierpnia 1944 roku front przechodził przez Morawsko ja z nim siedziałem w okopie. Jak czołg jechał, to uciekłem do domu,  bałem się, bo co ja miałem-11 lat? A brat został w schronie. Esesman szedł ostatni, (Ruski już był za szkołą – jakieś 50-60 metrów dalej), wydarł mojego brata za włosy ze schronu, bił go i strzelił mu pod prawą łopatkę. To było dosłownie parę sekund. Ruski szedł to {esesman] się nie bawił, strzelał do każdego,  kogo tylko widział. Sąsiadowi udało się uciec i później on zeznawał, co było z Józkiem.
Po tym jak Józek został zastrzelony , tata  go wziął do domu, położył na łóżku i przykrył prześcieradłem, potem poszedł do wujka powiedzieć co się stało, a ja z Mamą i Władkiem, średnim bratem,  uciekliśmy do Tuczemp (wioska sąsiadująca z Morawskiem) i tam byliśmy jeden dzień, póki się sytuacja nie uspokoiła.
W przypadku Józka to można mówić o śmierci egzekucyjnej. Ja się zwracałem do biura, do Lecha Wałęsy, jak został prezydentem,  żeby tą śmierć jakoś uznali, ale stwierdzono, że Józek nie może być w rejestrze, bo nie walczył o wolność i demokrację. Ale ja się pytam, jak  18-letni chłopak chowany we wsi, gdzie prądu nie było, gazet nie było mógł walczyć o demokrację? Józek został zwerbowany  do junaków, przecież z rozkoszą tam nie poszedł, tylko dostał wezwanie. Zamordowano  go z premedytacją, strzałem w tył.
Junacy pracowali przymusowo dla Niemców?
Tak. Zakłady w Stalowej Woli były producentem broni i pojazdów dla Wehrmachtu. 
Panie Janie, czy w Morawsku mieszkali Żydzi?
Nie mieszkali, ale był jeden człowiek, który się tu chował u jednego gospodarza. Nawet się zdawało, że uczciwy chłop, ale jednak zdradził, a pieniądze wziął. Ponieważ zaczął wrzeszczeć, że Żyda złapał, to  wartownicy, co pilnowali wsi na wypadek pożaru albo niebezpieczeństwa zawiadomili Gestapo i następnego dnia tego człowieka wywieźli do lasu i rozstrzelali.
Chciałam  jeszcze Pana zapytać o stosunki polsko-ukraińskie. Jak te relacje wyglądały na co dzień?
Ukraińców była masa. Najwięcej morderstw zdarzyło się w okolicach Lubaczowa, Oleszyc, Dąbków. U nas w stodole przez przeszło rok czasu mieszkała rodzina z Dachnowa. Po tamtej stronie Sanu nie można było normalnie gospodarzyć. W Morawsku jednej nocy, gdzieś między 1945- 47 rokiem był ukraiński nalot na wieś. Ze wzniesienia we wsi widać okolice Lubaczowa, tam dzień i noc miesiącami się paliły wioski. Do dziś to widzę. Są rzeczy, które człowiek zapomni, puści płazem, ale tego nigdy się nie wymaże z pamięci…
Dziękujemy serdecznie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz