środa, 7 marca 2012

Gdy wir historii porywa dziecko - Emilię Pazdrę


GDY WIR HISTORII PORYWA DZIECKO…  - WSPOMNIENIA PANI EMILII PAZDRY

Patrząc na tę pogodną Kobietę, aż trudno uwierzyć, że ma Ona za sobą takie przeżycia. Majdanek, wywózka na roboty w Niemczech – oto, z czym musiała zmierzyć się nasza Rozmówczyni w czasie wojny, który jednocześnie był przecież czasem Jej dzieciństwa – niestety pozbawionym charakterystycznej dla tego etapu życia beztroski…

  Z Panią Emilią rozmawiają Maria Dobrzańska,  Natalia Kozicka i  Agata Lizak .  


- Pani Emilio, Pani dzieciństwo i młodość przypadły na bardzo trudne czasy. Zanim jednak przejdziemy do rozmowy na temat wojny i tego, jak wpłynęła ona na Pani losy, proszę opowiedzieć nam coś o swoim pochodzeniu, rodzinie, wczesnym dzieciństwie.
- Urodziłam w się w 1932 r. we wsi Ruda Różaniecka, położonej w pobliżu Lubaczowa. Mój ojciec pracował w lesie, który należał do niemieckiego barona – właściciela okolicznych wsi (baron ożenił się z polską dziedziczką tych ziem), a także tartaku. Praca taty była bardzo ciężka, a skromna wypłata często nie wystarczała na życie. Miałam dwoje młodszego rodzeństwa, po wojnie zaś przyszły na świat jeszcze dwie kolejne siostry. Chodziłam do szkoły i, jak to na wsi bywa, pomagałam w prowadzeniu gospodarstwa - np. pasłam krowy, ale także opiekowałam się młodszym rodzeństwem.
- Gdy wybuchła wojna, miała Pani zaledwie 7 lat. Czy mimo dziecięcego wieku przeczuwała Pani jeszcze przed 1939 r., że coś złego może się zdarzyć? Czy pośrednio docierały do Pani jakieś przesłanki o trudnej sytuacji politycznej kraju, o zagrożeniu wojną? Czy czuła Pani jakąś obawę?
- Byłam wtedy dzieckiem i się nie interesowałam takimi kwestiami. Ale lęk czułam - bałam się, że przyjdą Niemcy, że nas wywiozą, albo – jeszcze gorzej – rozstrzelają. Powaga
i dramatyczność sytuacji dotarły do mnie w pełni dopiero wówczas, gdy rzeczywiście wypędzono nas z domu. Gdy nie miałam nawet kromki chleba, gdy chodziłam głodna. Najgorsze przeżycia wiążą się z pobytem w Majdanku.
- A czy ma Pani jakieś wspomnienia związane już z wydarzeniami wojennymi, ale które miały miejsce jeszcze przed wywózką, w pani rodzinnej okolicy?
- Pamiętam jak na przykład szłam do komunii w 1940 r. Przystąpiło do niej bardzo niewiele dzieci. Z jakiego powodu? Bo przez wojnę rodzice bali się puścić dzieci do kościoła, który był stosunkowo daleko. Znajdował się on 4 km od mojego domu, z tym, że mnie akurat ojciec zawiózł. Nie wszyscy mieli jednak taką możliwość.
- A Niemcy? Pamięta Pani ich wkroczenie? Byli zakwaterowani także w Pani wiosce?
- Tak, Niemców pamiętam. Niedaleko za naszym domem był wolny plac po karczmie żydowskiej, która się spaliła jeszcze przed wojną. Fundamenty i części murów jednak pozostały. Niemcy to wszystko uporządkowali i wybudowali specjalny budynek, w którym spali. Tylko starsi z nich byli kwaterowani w prywatnych domach, reszta mieszkała właśnie tam. Wiem, że oglądali tam filmy. Raz nawet pozwolili nam przyjść i popatrzeć. Był to pierwszy raz, kiedy w ogóle widziałam film...  Poza tym, Niemcy kazali sobie wybudować na naszym podwórku schron. Wybrali teren naszego gospodarstwa, gdyż rozpościerał się stamtąd widok w stronę lasu – było to zatem dogodne miejsce do obserwacji, sprawdzania, czy w okolicy nie ma partyzantów lub wojska. Schron był rzeczywiście duży, po wojnie zresztą ojciec go rozkopywał; bele, jakie tam znalazł, przydały się przy budowie naszego nowego domu. Również kuchnia niemiecka znajdowała się na terenie naszego podwórka.
- I tak aż nadszedł rok 1943… Jak wspomina Pani dzień, w którym Pani rodzina została zmuszona opuścić swój dom? Jak w ogóle do tego doszło? Dlaczego wywieziono właśnie Pani rodzinę?
- Jak wcześniej wspomniałam, mój ojciec pracował w lesie niejako we własnym zakresie. To niestety zaważyło na tym, że o planowanej wywózce nie miał nas kto uprzedzić. Ci, co pracowali w tartaku czy nadleśnictwie, jakoś się zawsze organizowali. Poza tym, pracowników tych przedsiębiorstw, podobnie jak właścicieli gospodarstw, z reguły nie wywożono. Byli potrzebni, bo pracować przecież też ktoś musiał…  O tym, że zostaliśmy wywiezieni, zadecydowało także to, na jakim terenie mieszkaliśmy. Była to Zamojszczyzna, jak wiadomo - teren wzmożonych represji…
Pamiętam, że tego dnia przyszli Niemcy z karabinami. Krzyczeli „Raus! Raus! Raus!”
(tł.: wynoś się!). Nie dali nam czasu nawet na najmniejsze pakowanie. Tak jak staliśmy, tak jak byliśmy ubrani – tak musieliśmy iść. Moja mama zdołała tylko wziąć suszącą się akurat na płocie pościel, a także bańkę do mleka, która była wówczas w studni. To były wszystkie rzeczy, które udało się nam zabrać. Następnie podjeżdżały ciężarówki, sprawdzono nasze nazwiska, aby upewnić się, że jesteśmy wszyscy.
- Co było dalej?
- W Suścu przesiedliśmy się na pociąg – towarowy. Drzwi były szczelnie zamknięte, mogliśmy wyglądać jedynie przez szpary w deskach. Skierowano nas do Zamościa. Tam przez około tydzień przebywaliśmy w obozie przejściowym. Wtedy to mężczyzn prowadzono na przesłuchania. Okupanci wiedzieli, że w okolicy działa partyzantka i Armia Krajowa, liczyli więc na to, że może ktoś coś wie i coś na ten temat powie… Mojego taty na przesłuchaniu akurat tak nie męczono - on rzeczywiście nic nie wiedział. Jednak pamiętam, jak bestialsko potraktowano ojca mojej koleżanki… Pewnie powiedział coś nie tak i Niemcy chcieli go za wszelką cenę zmusić do dalszego mówienia, obciążania kogoś. Po przesłuchaniach był dosłownie cały granatowy, aż tak go pobili. Następnie wywieziono nas do obozu
w Majdanku. Spędziliśmy tam trzy miesiące.
- Czy doszło do sytuacji, że rozdzielono Panią z najbliższymi?
- W baraku byłam razem z mamą i rodzeństwem, ojca zaś skierowano gdzie indziej, choć przebywał w obrębie tego samego obozu. Było więc nas bez taty czworo. W obozie natomiast liczono nas, np. na apelu, nie pojedynczymi nazwiskami, a piątkami. Brakowało więc nam jednej osoby, a w takiej sytuacji mogliśmy zostać rozdzieleni. Na szczęście mama poznała w obozie pewną samotną kobietę i to ona do nas dołączyła.
- Domyślam się, że warunki panujące w obozie były okropne. Proszę opowiedzieć coś
o tym, jak wyglądało wnętrze baraków, jak miała się sprawa wyżywienia, ubioru?
- Na śniadanie dostawaliśmy kromkę chleba i kawę. Na obiad była zwykle woda z kapusty – ale bez samej kapusty lub woda z – jak wcześniej myślałam – makaronu. Dopiero później dowiedziałam się, że była to po prostu mąka rozrobiona wodą. Nie było mowy o żadnym drugim daniu. Bywało też, że jedliśmy płatki owsiane, ale owies był cały, z łuską. Małe dzieci tego nie jadły, więc chodziły głodne. Tak było np. z moim młodszym rodzeństwem, które wtedy miało 3-4 lata. Ciekawie wyglądała też sprawa naczyń. W Zamościu kolega ojca znalazł litrową butelkę, przecięli ją na pół i tak się między siebie podzielili. Ta połówka miała odtąd służyć za talerz, za miskę, za kubek… Tata z kolegą wystrugał też łyżki z drewna. Robione były one w pośpiechu, byle jak. Mieliśmy jedną na wszystkie dzieci razem z mamą, tata miał drugą, swoją własną.
Jeśli zaś chodzi o kwestię ubrań, to nie nosiłam żadnego pasiaka, ale ubranie było nam dane z góry, nie mieliśmy swojego. Pamiętam, że dostałam taką sukienkę z falbanką, odzież była jednak była bardzo zawszona.
- Czy zmuszano Panią lub Pani bliskich do pracy w obozie?
- Tata, owszem, pracował. Podobnie jak chłopcy powyżej 16 lat. Nas to jednak nie dotyczyło, byliśmy młodsi, nie mieliśmy takiego obowiązku. Pamiętam jednak, że mama czasami sama zgłaszała się np. do mycia podłogi czy noszenia wody. Oczywiście nie robiła tego bezinteresownie – ktoś w rodzaju kapo dawał nam za to „zapłatę” w postaci dodatkowej kromki chleba. Dobrowolne zgłaszanie się do pracy było więc jednym ze sposobów na przetrwanie w obozie.
- Jak więc wyglądał Pani przeciętny dzień w obozie? Czym się Pani zajmowała? Czy była możliwa jakaś dyskretna zabawa z innymi dziećmi?
- Większość dzieci w obozie chorowała i całe dnie leżała. Ja jako jedna z niewielu jakoś się trzymałam. Co robiłam? Siedziałam, doglądałam innych, uczestniczyłam się w długotrwałych apelach… Nie było miejsca na jakieś rozrywki, oj nie… W baraku panowała straszna ciasnota, a poza ich teren nie wolno było absolutnie wychodzić. Opuszczać barak mogli tylko ci, którzy np. akurat szli po wodę -  i to musieli być pod ścisłym nadzorem kapo. Gdyby ktoś indywidualnie się pokusił o samowolne opuszczenie wyznaczonego terenu, to przy wyjściu siedzieli strażnicy na podobnych do myśliwskich wieżach i stamtąd od razu strzelali. Choć, po prawdzie, my i tak nie mieliśmy najgorzej, bo jeszcze większe obostrzenia dotyczyły Żydów. Pamiętam, byli od nas odgraniczeni takim drutem i mieli jeszcze mniejszą swobodę. My mogliśmy chociaż poruszać się w obrębie pola, bo właśnie polami nazywano poszczególne części obozu.
- Domyślam się, że z pobytem w obozie wiąże się wiele traumatycznych przeżyć… Czy była Pani świadkiem sytuacji, które na zawsze już utkwiły w Pani pamięci? Czy mogłaby nam Pani o tym opowiedzieć?
- W pamięci utkwiły mi długie, męczące apele, czasem i po pięć godzin. Jeden wydłużył się dlatego, że pewna matka, by uniknąć rozdzielenia z synem, który miał już 16 lat, więc przepisowo nie miał już prawa z nią zostać, ukryła dziecko pod siennikiem. Niemcy jednak zorientowali się, że go brakuje. Przez te pięć godzin, kiedy szukali chłopaka, my po prostu staliśmy... Jeden człowiek tego nie wytrzymał i nagle padł. Umarł. Nikt go nie podniósł. Leżał na ziemi martwy aż do zakończenia apelu.
Pamiętam też sytuację, gdy jedna kobieta próbowała uciec. Nie udało się jej, za to konsekwencje poniosła najwyższe. Została publicznie powieszona. Wszyscy dorośli musieli być świadkami egzekucji, „ku przestrodze”, żeby czasem sami nie próbowali na własną rękę wydostać się z obozu. Dzieci nie musiały w tym uczestniczyć, ale ja byłam rezolutną
i ciekawską dziewczynką, więc, niestety, byłam świadkiem tej sytuacji. Kobieta stała na stołku, założono jej sznur, w końcu Niemiec kopnął ten stołek... Wisiała tak całą dobę. To chyba był najstraszniejszy widok, jaki wówczas widziałam.
Czy przypadek tej kobiety był jedyną próbą ucieczki z obozu? Wiadomo, że w Oświęcimiu istniał jakiś ruch oporu, czy tak było też w Majdanku? Jest Pani w stanie coś o tym powiedzieć?
- Niewiele wiem o ruchu oporu w Majdanku. W Oświęcimiu, rzeczywiście, mężczyźni jakoś organizowali się, u nas jednak tego nie było. Przynajmniej nie na szeroką skalę i nie w tym czasie, kiedy ja przebywałam w obozie.
- Utrzymuje Pani kontakt z osobami, które razem z Panią przebywały wówczas w obozie?
- Nie było tam zbyt wielu moich rówieśników, ale pamiętam jedną dziewczynkę w zbliżonym wieku, też z młodszym rodzeństwem. Myślałam czasem o niej, ale nie udało mi się potem nawiązać z nią kontaktu. W obozie było też sporo osób z mojej wsi, więc siłą rzeczy często się z nimi potem widywałam, ale właściwie nigdy nie poruszaliśmy tematu pobytu w Majdanku.
- Po trzech miesiącach opuściliście Majdanek. To nie był jednak koniec Waszej tułaczki…
- Tak, następnie zostaliśmy wywiezieni do Niemiec. Wtedy też na nowo połączono nas
z ojcem. Wcześniej mama musiała go osobiście rozpoznać, co wbrew pozorom nie było łatwe po trzech miesiącach wyniszczającego pobytu w obozie. Do Niemiec jechaliśmy pociągiem. Na stacji w Lublinie dali nam dużo chleba; Hitlerjugend, ci młodzi chłopcy w służbie Hitlera, biegali i nosili naręcza takich kwadratowych bochenków. Ja dostałam jeden, zaniosłam do wagonu, potem pobiegłam jeszcze po kolejne - w sumie wzięłam chyba osiem. To były takie nasze zapasy. Trzeba było brać, ile się da, bo nikt nie wiedział, co będzie potem. Pierwszym przystankiem na naszej drodze był Stargard. Młodsze dzieci były już wtedy bardzo chore, tak słabe, że nie mogły nawet utrzymać się na nogach, dlatego one i mama zostały tam
w szpitalu. Na szczęście nie było to trwałe rozłączenie, później mama z rodzeństwem do nas dojechała.
- Gdzie Państwo trafili? Czy było to jakieś prywatne gospodarstwo czy może wielki folwark?
- Trafiliśmy, razem z siedmioma innymi rodzinami, do folwarku. Nie była to najlepsza opcja, więcej szczęścia mieli ci, których kierowano do gospodarstw. Tam czekały na nich lepsze warunki.
- Ale pod tym względem chyba i tak było lepiej jak w Majdanku?
- Na początku wcale nie było to takie oczywiste. Warunki były naprawdę złe. Mieszkaliśmy
w stajni, spaliśmy na pryczach ułożonych jakby piętrowo, podzielonych na rodziny. Mieszkaliśmy razem z ludźmi z Józefowa. Było ciasno, a to z kolei sprzyjało wzajemnemu zarażaniu się chorobami… Ale najgorsze były szczury, wszędzie ich było pełno, gryzły nas. Rodzice próbowali różnych sposobów, żeby je jakoś wytępić, np. lali wodę do dziur,
w których gryzonie się chowały. Z kolei jeśli chodzi o jedzenie, to na obiad była zawsze zupa
z brukwi. Jedynie w niedziele dawano nam ziemniaki, ale w łupach i nieomaszczone.
- Czy ktoś z Państwa zdobył się na odwagę i interweniował w sprawie traktowania Was
w folwarku? Czy w ogóle była taka możliwość, aby się poskarżyć?
- Była, zresztą tym, który ją wykorzystał, był mój ojciec. O wszystkim napisał do Arbeitsamtu. O dziwo, poskutkowało. Dostaliśmy nowy, specjalny barak, w nim każda rodzina miała swój pokój. Tam wreszcie można było chociażby dobrze się umyć. Zmiana nastąpiła też, jeśli chodzi o jedzenie. Mogliśmy sami dla siebie przyrządzać posiłki, dostaliśmy kartki na jedzenie. Co prawda ubogie, ale zawsze to coś innego. Wcześniej jedzenie gotowała w kotle Niemka.
- Czyli opłaciło się upomnieć o swoje.
- Warunki się poprawiły, ale nadal nie było kolorowo. Choć, jak wspominałam, mogliśmy już sami gotować, to racje żywnościowe były bardzo marne. Czasem udało się za to kupić margarynę czy marmoladę, ale to było wszystko, bardzo niewiele jak na całą kilkuosobową rodzinę. Ciężko było z tego się wyżywić, naprawdę. Stąd też brały się drobne kradzieże… Tak brało się ziemniaki, chowając je po kieszeniach, podkradało się pszenicę podczas młócki. Czasem jakieś warzywa nie zostały zebrane w całości, na czym też korzystaliśmy. Ponadto, po polu chodziło dużo królików, ojciec czasem jakiegoś złapał. Wtedy na obiad mieliśmy mięso. Tak sobie trzeba było radzić, żeby przetrwać…
- Zostaliście Państwo wywiezieni do Niemiec do pracy. Czy Panią też ten obowiązek obejmował?
- Nie, dzieci do szesnastego roku życia nie musiały pracować.
- Czym więc Pani zajmowała się na co dzień?
- Choć nie musiałam pracować, to bynajmniej nie był to beztroski czas, a obowiązków było mnóstwo. Jako najstarsza z rodzeństwa, musiałam się nim opiekować pod nieobecność rodziców. Tym bardziej, że wojna mocno odznaczyła się na ich zdrowiu. Poza bratem i siostrą miałam pod opieką jeszcze 2,5-letnie dziecko pewnego małżeństwa, które poprosiło mnie pomoc, gdyż zarówno ci ludzie, jak ich starsze dzieci musiały już pracować, a nikogo
z naszych zwierzchników nie obchodziło, że maluch w tym czasie pozbawiony jest opieki. Miałam wtedy 11 lat, ale musiałam już umieć gotować, przyrządzałam np. kluski ze startych ziemniaków. Robiłam też na drutach. Na dziecięce rozrywki nie było wiele czasu, choć zdarzało się czasem zabawić w chowanego.
- Czy miała Pani kontakt z osobami innych narodowości?
- Tak, na robotach byli także Rosjanie i Ukraińcy. Obecnością tych ostatnich byłam zdziwiona, niemniej jednak dwie rodziny ukraińskie rzeczywiście tam były. Nasze relacje były raczej przyjazne, pomagaliśmy sobie nawzajem. Jedna z Ukrainek była mniej więcej w moim wieku, więc czasem nawet w coś bawiłyśmy się.
- W końcu pobyt w Niemczech dobiegł końca… Czy ma Pani jakieś wspomnienia związane
z wkroczeniem Sowietów?
- Gdy doszła do nas wiadomość, że zbliża się front, rodzice kazali nam narwać kwiatów - po to, żeby rzucać je nadchodzącym Rosjanom. Jak nam polecono, tak też zrobiliśmy. Potem każdy czekał na nadejście wojska, a gdy starsi już je posłyszeli, obudzili nas (bo była to jeszcze noc). Niektórzy krzyczeli „Zdrastwujcie” na powitanie. Ale z drugiej strony nie było odzewu… Zdziwiło nas to trochę, ale wszystko się wyjaśniło, gdy nagle posłyszeliśmy niemieckie „was, was?” (tł. co, co?). Zdaliśmy sobie sprawę ze swojej pomyłki i od razu rzuciliśmy się do ucieczki. Na szczęście Niemcy nie strzelali – oni już wtedy też byli w odwrocie, uciekali, więc nie było im na rękę czynić jakikolwiek hałas.
- Pamięta Pani podróż powrotną do Polski? Jakim środkiem transportu podróżowaliście? Czy po drodze były jakieś obozy przejściowe?
- Do Wielunia, czyli ówczesnej polskiej granicy, jechaliśmy furmankami. Najgorszą chwilą było przeprawienie się przez most pontonowy na Odrze. Wszyscy byli przerażeni, bali się, że się potopimy. Ja wtedy akurat spałam, więc znam te przeżycia tylko z opowieści. Podróż była niełatwa, konie kiepskie, bo co lepsze wzięli Rosjanie, zostawiając nam tylko słabe szkapy.
W Wieluniu przesiedliśmy się na pociąg i tak, z przesiadką w Warszawie, dojechaliśmy do domu. Na każdy transport trzeba było długo czekać, bywało, że i całą dobę. Pamiętam też, jak na dworcu w Warszawie ludzie sprzedawali żywność, nas jednak nie było wtedy stać na zakup czegokolwiek. Zresztą, mieliśmy przy sobie jedynie marki, a tych nie chciano przyjmować. Jeśli chodzi o obozy przejściowe, to nie było ich.
- Czy Państwa dom był wówczas w dobrym stanie, czy może podczas wojny uległ zniszczeniu?
- Nie zastaliśmy go w gorszym stanie niż taki, w jakim go opuściliśmy. Pewnie dlatego, że nie stał on pusty podczas naszej nieobecności. Mieszkała w nim pewna kobieta z córką, podczas wojny akurat nie miały one się gdzie podziać, stąd też schroniły się w naszym opuszczonym wówczas domostwie.
- Czy po powrocie w Pani rodzinnej wsi byli jeszcze Sowieci? Jak ich Pani zapamiętała?
- Sowieci pojawili się u nas jedynie przejazdem, gdy wracali z frontu. Zamieszkali w pałacu, który wcześniej należał do niemieckiego barona. Przed wkroczeniem Rosjan baron uciekł. Sowieci byli u nas krótko, ale jednak trochę ich pamiętam. Raz widziałam, jak jeden próbował nawet oświadczać się mojej kuzynce. W pamięci utkwiło mi także ich śpiewanie. Ale, tak jak mówiłam, nie byli u nas długo, więc trudno mi coś więcej powiedzieć.
- Proszę powiedzieć nam kilka słów o swoich powojennych losach.
- Po wojnie urodziło się jeszcze dwoje młodszego rodzeństwa. Z kolei w 1948 r. spalił nam się dom. To też było dla nas straszne przeżycie, tym bardziej, że w sumie tylko szczęście
i przypadek zrządziły, że nie było ofiar. Mama akurat wtedy wyszła z najmłodszym dzieckiem do sąsiadów, mnie zaś bolała wtedy głowa i spałam w domu, ale na szczęście tata przyszedł na czas, aby bezpiecznie mnie stamtąd wydostać. W czasie wojny nie chodziłam do szkoły. Potem z kolei na kształcenie nie miałam środków – pieniądze były potrzebne przy budowie nowego domu, nie mogłam sobie pozwolić na mieszkanie w prywatnej kwaterze
w Lubaczowie, a internatu tam z kolei nie było. Dopiero potem, już jako mężatka, uczęszczałam do wieczorowych szkół w Rzeszowie i w Mielcu, gdzie kontynuowałam naukę
w technikum ekonomicznym, zrobiłam maturę, następnie zaś pracowałam w administracji
w Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego. Teraz mieszkam w Łańcucie u siostrzenicy.
- Dziękujemy za rozmowę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz