piątek, 23 marca 2012

Trofeum wojenne: dwie lalki i walizkę budzików wspomina Elżbieta Nowicka



wspomnień Elżbiety Nowickiej wysłuchały: Krystyna Paczocha i Magdalena Pelc

Wojna ma się ku końcowi, Rosjanie wracają do domu. Jeden z nich-  w cywilu śpiewak operowy -
daruje małej  Elżuni i jej siostrze  część swoich wojennych łupów : dwie zdobyczne niemieckie lalki
 i pięknie wyposażony domek dla lalek . Ale niczym nastąpił  ten „ happy  end”  wiele się tam działo….  Zobaczmy te zdarzenia oczami dziecka.
Elżbieta Nowicka:
Dlaczego zdecydowałam się wspominać…
Czytałam bardzo dużo o II Wojnie Światowej, a przecież świadomie przeżyłam  całe powojenne czasy… i stwierdzam, ze jakąkolwiek książkę , czy inna publikację czytam to spoglądam na nią z pewną dozą niedowierzania, bo wiem, że każda historia napisana, opowiedziana przez kogoś ma zawsze jakieś zabarwienie osobiste lub mają na nią wpływ poglądy polityczne…
Wspomnienia…
W chwili wybuchu II wojny światowej miałam 11 miesięcy.  Wczesne dzieciństwo to okres okupacji, a później niełatwe powojenne czasy. Dla dorosłych członków mojej rodziny były to nienormalne warunki, natomiast ja, nie mając skali porównawczej, wszystkie nadzwyczajne zdarzenia przyjmowałam w sposób naturalny.
Pochodzę z rodziny, w której wszyscy mężczyźni służyli Ojczyźnie. Dziadek Stanislaw – kawalerzysta walczył podczas I wojny światowej w armii austriackiej (Galicja). Dziadek poległ w drugim roku wojny i spoczywa na wojennym cmentarzu na terenie Węgier.
Dziadek Jan szczęśliwie doczekał końca tejże wojnyna Bałkanach i do końca swoich dni barwnie opowiadał o swoich wojennych losach. Bardzo lubiłam słuchać zwierzeń dziadka.
Jedyny brat mamy  Władysław – artylerzysta walczył w drugiej wojnie światowej, a po kapitulacji przekroczył wraz ze swoją jednostką granicę Węgier. Tam został internowany, skąd zbiegł i przez „zieloną granicę” dotarł do kraju. Wstąpił do Armii Krajowej, udało mu się przeżyć okupację, a później w „wolnej”  Polsce uniknąć aresztowania.
Mój ojciec Wilhelm służył w  5-tym  Pułku Podhalańskim w Przemyślu i wraz ze swoją jednostką walczył w II wojnie w okolicach Krakowa. Pod Olkuszem dostał się do niemieckiej niewoli  skąd po kilku dniach,  dzięki pomocy okolicznych Polaków udało mu się uciec. Wracał do domu pieszo, wędrując lasami,  bocznymi drogami,  głównie nocą. Tamten wrzesień był ciepły. Wrócił w końcu września obdarty, bosy, brudny i zarośnięty.  Podobno podniosłam okropny wrzask na widok ojca, myśląc że to jest dziad, którym mnie straszono, gdy byłam niegrzeczna.
Przed wojną mieszkaliśmy z rodzicami  w Przemyślu, ale na czas okupacji przenieśli się do dziadków do Żurawicy (wioska pod Przemyślem). Dom dziadków był obszerny, wybudowany tuż przed wojną, gospodarstwo duże i dzięki  gospodarności dziadka Jana i babuni Anny – dostatnie.
Nie groził nam głód.  Dziadkowie  po wojnie nazywani byli „kułakami” –babcia znalazła się na liście przeznaczonych do wywózki do Kazachstanu,  ale szczęśliwie udało jej się przed tym uchronić.
Pierwszym  zdarzeniem, które pamiętam, a miałam wówczas niecałe dwa lata (w rodzinie mówi się, że nie powinnam pamiętać) było widocznie tak dla mnie wielkim wstrząsem, że widzę je do dziś ze szczegółami….. siedzę w kuchni pod oknem od ulicy, na kolanach trzymam lalkę , a ze mną jest  tylko mój wujek Władysław . Słyszę stukot butów na ulicy, wpadają umundurowani  Niemcy,łapią wujka za ramiona i tłukąc jego głową o ścianę wrzeszczą: Partyka?   ja, ja, Partyka?!!Okazało się, ze gestapowcy przybyli aresztować dziadka, a ponieważ wuj nosił inne nazwisko niż dziadek  (ojciec mojej mamy i wujka zginął na I Wojnie Światowej, potem babcia wyszła po raz drugi za mąż, ale nie miała już więcej dzieci) uniknął aresztowania. Powodem, dla którego miał być aresztowany dziadek było oskarżenie o posiadanie broni czy radia.
 W domu dziadków lokatorami byli państwo Mrugaczowie, polska rodzina z Leszna wysiedlona przez okupantów. Ponieważ Poznańskie to był kiedyś zabór niemiecki, więc ci ludzie świetnie mówili po niemiecku, a pan Mrugacz  chcąc utrzymać rodzinę zdecydował się zostać  tzw. „granatowym policjantem”, Dzięki niemu, jego informacjom i kontaktom udawało się naszej rodzinie uchronić przed wieloma niebezpiecznymi zdarzeniami.
Następna historia była taka (ja znam ją tylko z przekazów rodzinnych): ten sam służący doniósł po raz kolejny… Podpatrzył jak mój dziadek, wraz z moim ojcem i wujkiem zakopują w ogrodzie broń. Na szczęście po jakimś czasie stwierdzili, że nie jest to dobre miejsce i ukryli broń w innym miejscu.  Zawiadomione Gestapo  znów przyjechało do dziadków, kazali donosicielowi pokazać miejsce ukrycia broni, sprzedawczyk pokazał miejsce, bo wzięli go do konfrontacji, ale nic nie znaleźli. Wtedy od razu donosiciel dostał od Niemców doraźnie nauczkę za kłamstwo, a dziadek go zwolnił.
Przed wojną w domu dziadków na parterze mieściła się poczta, a podczas okupacji utworzono sklep spożywczy dla Niemców, który  prowadzili dwaj starsi Austriacy, zmobilizowani cywile. Byli bardzo przyzwoitymi ludźmi. Trudno nawet powiedzieć czy byli by w stanie walczyć… może nie nadawali się do służby liniowej.   Babunia  zapraszała ich na Święta, a oni byli wzruszeni i bardzo tęsknili  do  swoich  rodzin… Nie wszystko było takie czarno – białe. Pamiętam, że kiedy mama wyrzucała wyschnięte kwiaty z wazonu, to ja te kwiaty zbierałam i zanosiłam jednemu z nich – Erykowi ,  i  za to dostawałam cukierki. W sklepach dostępnych dla Polaków nie było słodyczy. Czasami  dziadek przynosił dla nas dzieci czekolady z tak zwanego przydziału za dostarczone obowiązkowe dostawy żywności. Wygląd owoców południowych i innych łakoci znałam tylko z opowiadań mamy…. . Słuchałam tych opowieści jak bajek.
Przychodziła do mnie  Niemka, której ojciec pracował razem z moim tatą na kolei i razem bawiłyśmy się w piaskownicy. Któregoś dnia pewnie o coś posprzeczałyśmy się i ona zasypała mi oczy piaskiem. Moja siostra starsza dała jej  kilka klapsów. Potem jej brat, w obronie siostry wygrażał mojej siostrze i  chyba ją też uderzył. Świadkiem tego był mój ojciec, który z kolei przyłożył temu chłopcu i jeszcze mu coś powiedział do słuchu. Rodzice potem martwili się , czy nie będzie z tego powodu kłopotów, bo wiadomo „Panowie i niewolnicy”. Na szczęście Niemiec okazał się przyzwoity. Ojciec wyjaśnił mu całą sytuację i na tym sprawa się zakończyła.
Było różnie…trzeba było żyć i można było żyć – te sześć lat trzeba było jakoś przeżyć.
Dobrze pamiętam 1945r… Stacja kolejowa w Żurawicy  była strategicznym punktem przeładunkowym, więc była bombardowana, na szczęście to bombardowanie nie było to za bardzo celne.   Jakieś 200m od domu dziadków był stadion, który te bombardowania zupełnie zniszczyły.  Do dziś pamiętam te ogromne leje. Wyleciały wtedy  w domu wszystkie szyby z okien od strony stadionu. My w tym czasie ukrywaliśmy się w schronie dziadków, znajdującym się około  kilometra od domu.
    Pierwszy moment, w którym zetknęliśmy się z wojskiem rosyjskim… Biegła pierwsza linia, byli to głównie ludzie z republik azjatyckich i bardzo często byli „na gazie”. Babunia wietrzyła pierzyny i szybko zaczęła je zbierać, bo słyszała,  że kradną, a oni biegli i wołali „Którędy do Berlina??” 
Druga linia to było coś w rodzaju sztabu. Byli to łącznościowcy. Wysiedlili wszystkich z domu, mieszkaliśmy wtedy w stodole – na szczęście nie trwało to długo, bo naturalnie front się przesuwał i oni również musieli się przenieść. Następna grupa, która u nas była to jak sądzę byli żołnierze w tzw.  odwodzie tzn.  mieli odpoczynek od frontu. Kierowano ich na różne kwatery – do nas trafiło trzech Rosjan, nawiasem mówiąc dostaliśmy od nich wszy odzieżowe.  Ci żołnierze bardzo lubili dzieci i bardzo nas hołubili (siostrę i mnie),  mimo że mama ze względu na wszy starała się ograniczyć te kontakty. Między innymi zabierali nas do kina. Pierwszy film, który oglądałam to był oczywiście film wojenny, na który zabrał mnie Rosjanin o imieniu Maksym – pamiętam, że siedziałam chyba w drugim rzędzie i kiedy nadjeżdżał czołg to podkurczałam nogi i bardzo się bałam. Wiem, że jeden z żołnierzy miał po kryjomu Biblię i modlił się. Natomiast na sąsiedniej kwaterze wśród żołnierzy mieszkał  donosiciel. Każdy oddział miał politruka – opiekuna od ideologii, przed którym ostrzegał nas ten żołnierz, który miał Biblię.
Drużyna V Pułku Podhalańskiego przed wyjazdem na front, sierpień 1939 r.
 Później oni odeszli i przyszli kolejni. Oni też byli  w odwodzie – ostatnia ich walka to była bitwa o Przemyśl. To był sztab: Pułkownik, jego ordynans – Aleksander (śpiewak operowy), porucznik Andrzej, była też dziewczyna Roza, oraz kierowcy  (mieli dwa samochody: ciężarowy i taki terenowy łazik)- oni byli u nas najdłużej – co najmniej dwa tygodnie.  Kiedy jeździli po zapasy do magazynu to zabierali mnie ze sobą.  Potem wyjechali  na front. Po zakończeniu wojny, kiedy wracali z Berlina, podczas przeładunku w Żurawicy przyszli nas odwiedzić. Okazało się, że pułkownik został ranny i odesłany do Lwowa do szpitala, Roza straciła oko, natomiast porucznik został zabity – wszystko to opowiedział nam ordynans pułkownika, któremu udało się przeżyć. Przyszedł z prezentem dla mnie i siostry.   Dostałyśmy wtedy całe umeblowanie do domku dla lalek i dwie piękne lalki. Wśród trofeów wojennych wiózł walizkę pełną  budzików, co bardzo rozśmieszyło moją mamę.
Jak wyglądało codzienne życie…
Mój tato pracował na kolei i jak mi opowiadano zarabiał tam równowartość pięciu skarpetek. Mama musiała  pomagać w utrzymaniu rodziny, dlatego zajmowała się handlem mięsem, a nie było to łatwe ani bezpieczne… Jeździła do rodziny za Sędziszów, przywoziła wędliny i mięso i sprzedawała zaufanym sąsiadom. W razie ujawnienia groziło to wywózką do obozu pracy.
Mój ojciec nosił niemieckie imię Wilhelm – takie się babci spodobało… Niemcy uważali, że to  imię jest wystarczającym pretekstem do tego, aby ojciec został ich współpracownikiem. Nachodzili ojca, namawiali, aż w końcu pewnego dnia przyjechali do domu i zabrali rodziców do Przemyśla do jednostki rejestracyjnej. Pobierano tam odciski palców i wydawano kenkartę z oznaczeniem, że jest to już członek Rzeszy Niemieckiej. Przechodziło się tam z pokoju do pokoju dokonując kolejnych etapów rejestracji  i  przed ostatecznym punktem rodzice uciekli.  Od tego czasu rodzice musieli się ukrywać. Kilkakrotnie przyjeżdżało po nich Gestapo, ale zawsze rodzicom udało się wcześniej uciec     i ukryć. Raz była taka sytuacja, że mamusia robiła pierogi, kiedy przyjechało Gestapo.    Mama uciekła, a my z siostrą zgodnie z naukami rodziców powiedziałyśmy, że rodzice są w Krakowie, ze nie wiemy kiedy wrócą…a oni z niedowierzaniem zapytali „A kto robi te pierogi?” na co moja jedenastoletnia siostra szybko odrzekła, że to ona – na szczęście było to już krótko przed zakończeniem wojny.
Pamiętam też jak przy szczelnie zasłoniętym oknie słuchało się audycji nadawanych przez londyńskie radio. Ten charakterystyczny sygnał … i słowa  ” Polacy, godzina wolności wkrótce wybije….”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz